Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

sobota, 31 grudnia 2011

Stary rok/nowy rok

     Witaj drogi czytelniku, już pewnie dawno temu zdążyłeś odnotować, że to jak często piszę jest uzależnione od wolnych chwil w moim  zabieganym życiu. Teraz złapałem czas w żagle i uznałem za słuszne, aby napisać o zakończeniu roku 2011 i minionych wydarzeniach, o początku 2012 roku i tym co dalej nas może czekać.

     Mnogość wydarzeń roku 2011 wielu obserwatorów przyprawia o zawrót głowy, do tego grona należę również ja. Nie wiem, czy we wcześniejszych latach działo się na arenie międzynarodowej i w polskiej polityce wewnętrznej (zewnętrznej też - prezydencja w RUE) aż tyle. Wszystkie wydarzenia stanowią hekatombę historyczną, która zostanie zapisana w podręcznikach szkolnych przyszłych pokoleń. Jesteśmy bowiem uczestnikami niesamowitych zmian i czasów, gdy standardowe (również nacechowane ideologią) działania nie sprawdzają się w praktyce. Osłabienie potęgi ogromnych mocarstw takich jak choćby USA sprawia, że inne państwa (przede wszystkim Chiny) rosną w siłę na każdej z płaszczyzn wielowymiarowego świata i nie można zakładać, że środek ciężkości polskiej racji stanu w polityce zagranicznej nie zmieni się z amerykanocentrycznego w chinocentryczny, jakkolwiek ta koślawa nazwa by nie brzmiała. Nawet Prezydent Rzeczpospolitej po wielu latach absencji w Kraju Środka, ponownie nawiązuje współpracę i tworzy bezcenne kontakty, które mogą zaprocentować w przyszłości. Choć "wygonienie" Azjatów z placu budowy odcinka autostrady będzie nam zapamiętane.

     Trochę bliżej, bo w Unii Europejskiej szaleje kryzys. Mijający rok to na pewno wiele bezsennych nocy dla urzędników tej międzynarodowej organizacji (i polityków u władzy na szczeblu krajowym!), której wielu decydentów z krajów członkowskich zarzuca "odbieranie demokracji" państwom z zagrody PIIGS. Jest w tym wiele racji, ale na rozwinięcie tego tematu potrzeba by co najmniej arkusza stron. To co jest pewne to fakt, że Angela Merkel i Nicolas Sarkozy pokazali swoje oblicze lidera UE "w jednym ciele", choć  tak naprawdę to Angela jest odpowiedzialna w związku za sprawy finansowe. Sam Nicolas może pogrozić palcem dla Turków (w swoim kraju), krzyknąć na Camerona, że Euroland to nie jego sprawa i oczywiście wygrać nadchodzące wybory prezydenckie. Unia im większa tym cięższa do zgrania. Co więc będzie dalej po akcesji Chorwacji? Należy pogłębiać, czy poszerzać? "Europa ojczyzn" vs "Europa narodów"? Pytanie iście tragiczne w obecnej rzeczywistości.

W Polsce, jak to u nas bywa obyczajowy i polityczno-historyczny kogel-mogel. W 2011 powstają nowe partie, które albo odnoszą spektakularny sukces w wyborach parlamentarnych (Ruch Palikota), albo są marginalizowane przez wielka porażkę (Polska Jest Najważniejsza). Jeszcze inne nie wiedzą do końca czy i jak się oderwać od ideologicznego betonu, albo zrobić "opozycję do opozycji" (patrz: Solidarna Polska). No i ostatecznie do polityki powracają stare twarze jak Leszek Miler, nasz nieśmiertelny premier, czy całe formacje, o których będzie jeszcze głośno - Zieloni 2004. Oprócz tego jak kraj długi i szeroki biegnie cienka granica podziału myśli PO/PiS, jednak jak długo i jak głęboko. Kaczyński odgrywa spektakl jednej małpy stwarzając ze swojej partii autorytarny, antyspiskowy (opcja niemiecka, kondominium, utrata suwerenności, sprzedanie Polski itp. itd.) monolit wodzowski. Oprócz tego wszyscy (prawie wszyscy?) są zadowoleni z wystąpienie Sikorskiego w Berlinie, który jako jeden z niewielu pokazał "polski pazur" - media i politycy z zagranicy to zauważyli i pochwalili. No i 11 listopada pokazał, że Polak potrafi się "dobrze bawić" nawet w tak pompatyczne święta, szkoda, że tyle wtedy było wzajemnych zarzutów, strat moralnych i materialnych. I jeszcze ci lewicowi Niemcy i prawicowi mieszkańcy byłej Jugosławii - czyje to w końcu było święto?

A już dalej, po całym świecie, przez cały rok 2011: Podział Sudanu w wyniku referendum - na mapie pojawia się kolejne państwo. Arabska Wiosna od Libii po Jemen,  władzę tracą satrapowie, którzy sprawowali swoje rządy od dekad: Ben Ali, Hosni Mubarak. Muammar Kaddafi wypada na "demokratycznych przemianach" najgorzej tracąc życie. Następuje przetasowanie skostniałych sił i pojawiające się pytania: demokracja/autorytaryzm? , liberalne rządy/rządy muzułmańskich ekstremistów? Na innym kontynencie trzęsienie ziemi, tsunami i uszkodzenia reaktorów w Fukushimie, jednak gospodarni Japończycy świetnie dali sobie radę i karnie odbudowują swoją wyspę, gospodarkę i swoje ego. A w między czasie w Grecji, Włoszech, Hiszpanii i nawet Wielkiej Brytanii strajki, protesty i burdy w związku ze zmianą socjalnego status quo i zapowiedziami dużego oszczędzania. Ludzie tych krajów chyba za bardzo przyzwyczaili się do paternalizmu państwa.
I można tak wypisywać i wypisywać, ale i tak  o wszystkim nie sposób wspomnieć, chyba że nad ową analizą pracuje cały sztab. Ja jestem jednoosobową maszyną do pisania, która rożnie działa, ale jest zdolna do pisania w swoim tempie.

A jak przedstawiał się mijający rok 2011 dla mnie? Na pewno dużo pracy, bardzo dużo napisanych artykułów, kilka pomniejszych publikacji, kampania prof. Rosatiego oceniona przez "centrale" PO jako najlepsza, survivalowy wyjazd do Paryża na koncert "System of a Down", wyjazd do Moskwy na seminarium naukowe, objęcie przewodnictwa w Kole Naukowym Młodych Dyplomatów i wprowadzenie w nim wielu zmian, ple ple ple, bla bla bla (...) No i oczywiście mniej przyjemne kwestie, takie jak śmierć mojego dziadka i pogrzeb w moje urodziny, piekła rozstania i szukania nowej drogi w życiu, śmierć mojego sędziwego kota i rozpieprzanie i naprawianie zdrowia. Rok 2011 to również okres, w którym w tak krótkim czasie odwiedziłem wiele miast: Krynica Zdrój, Starachowice, Bostów, Wrocław, Karwia, Chałupy, Kostrzyn i wiele innych. Oj działo się!

Mam więc nadzieję, że nadchodzący rok będzie równie niesamowity jak ten, który przemija. Choć chciałbym, aby nie zaskakiwał mnie przykrymi wiadomościami, no ale tego nie da się uniknąć. Do zobaczenia zatem w 2012 roku drogi czytelniku.

piątek, 23 grudnia 2011

Święta czego?

     Witaj drogi czytelniku. W szaleństwie życia znowu możemy się spotkać za pośrednictwem znaków i myśli. Upływ czasu sygnalizuje mi własnie teraz, że zbliża się moment, w którym powinienem przeanalizować wiele faktów. Jednak ten rok jest odmienny od wszystkich pozostałych. Tyle się w nim wydarzyło, że można by te wszystkie przyjemne i nieprzyjemne zdarzenia swobodnie rozłożyć na całą dekadę. Nie mamy jednak wpływu na ślepy los zdarzeń.

     Mina pułapka przerywa życie pięciu żołnierzy na obszarze polskiej misji stabilizacyjnej w Afganistanie (Ghazni). Zastanawiam się jak ciężko musi być osobom, które tuż przed świętami informują bliskich zmarłego żołnierza, że ów zginął. Kolejny koszmar i rozpacz spada na barki rodziny, która zapewne nie do końca rozumie dlaczego Polacy w ogóle znaleźli się w Afganistanie i o co do cholery tam walczą. Fakt pozostaje jednak faktem - "on" już nie wróci do domu. Wszystkie zapewnienia polityków (ba, nawet samego premiera) o wycofaniu się naszych oddziałów, płyną przez palce czasu w nicość. To nie nasza wojna, pomoc Amerykanom zarówno w Iraku jak i Afganistanie to irracjonalne, pyszałkowate działanie, za które nie dostaniemy nic, nawet wydumanej i nakręconej przez media "tarczy antyrakietowej'. Amerykanie przegrali w Iraku pozostawiając państwo in statu nescendi, mając nadzieję, że jakoś to będzie, że naświetlona przez nich zarówno demokracja na styl zachodni jak i samoobrona w wykonaniu lokalnym, dobrze się przyjmą w tym oddalonym, odmiennym kulturowo i religijnie państwie. Jakie to naiwne, zarówno z naszej jak i ich strony. Akcja przynosi reakcję.

     Jak zawsze przed świętami rozmyślam nad wieloma tematami, mniej lub bardziej błahymi. Postanowiłem, że w te święta dam z siebie jak najwięcej i zapomnę na chwilę o całym naukowo-akademickim chaosie, który pomimo tego, że rozpala we mnie "dobrą pasję", to z drugiej strony sprawia, że zaniedbuję niektóre dziedziny mojego życia. Tym razem jest, albo będzie inaczej. Przez proste działania staram się pokazać, że na świecie nie jestem sam. No i w głowie brzęczy mi  tekst, którego nigdy nie zapomnę, wypowiedziany przez księdza na pogrzebie babci mojej byłej. "Nikt nie żyje tylko dla siebie. Nikt dla siebie nie umiera. Umieramy i żyjemy dla świata i bliskich".  Ile w tym prawdy, każdy oceni sam. Postanowiłem więc jak co roku odciąć się od bezsensownego szału świąt, rozdmuchanego przez popyt, karmionego przez mass media. Dlatego też po pierwsze zebrałem wszystkie niepotrzebne ubrania (a okazało się że jest tego sporo) i zaniosłem dla dzieciaków z poprawczaka, wierzę że człowiek się zmienia, potrzeba tylko czasu i dobrych chęci. Za chwilę będę jechał oddać konsolę do gier dla Domu Pomocy Społecznej niedaleko mnie (im na pewno najbardziej się to przyda), bo skoro już jej nie używam to czemu by nie sprawić radości innym. No i ostatecznie, choć nie wiem czy to się uda, chcę pomóc kobiecie, która siedzi w podziemnym przejściu na perony przy stacji PKP Pruszków i zbiera pieniądze na przeszczep szpiku kostnego dla swojego syna, widuje ją tam prawię codziennie od kilku miesięcy. Mam nadzieje, że to co zrobię nie pójdzie na marne.

     Same święta to dla mnie tradycja kulturowa, to klimat, który pomimo że obecnie nie ma prawie nic wspólnego z religią chrześcijańską (skąd u nas choinka i prezenty?), nadal sprawia, że ludzie są bliżej siebie i na ten jeden dzień w roku naprawdę rozmawiają. Stąd moje wyrazy szacunku, dla wszystkich, którzy tego dnia nie mogą być z bliskimi, bo służą ważniejszej sprawie - mowa o lekarzach, policjantach, strażakach, kierowcach autobusów, maszynistach, kapitanach statków, polarnikach i tak dalej, i tak dalej do końca długiej listy. To wielkie poświęcenie, które zapewne będę podziwiał do śmierci.
    Życie to kwestia tylko i wyłącznie wyborów. Każde działanie posiada bowiem alternatywę, która aby doszła do skutku musi być zaopatrzona w odpowiedni bodziec. Jak to wygląda w praktyce? Jeżeli widzimy w telewizji grubasa w czerwonym wdzianku, rozdającego "szczęśliwym ludziom" Coca-cole, to w sklepie zadziała nasza pamięć kognitywna (torująca) i pomyślimy święta=rodzina=Coca-cola na stole - okropne ale prawdziwe, nie panujemy bowiem nad wszystkimi procesami poznawczymi (niektóre są "przemycane" do naszej świadomości sprytnymi sztuczkami socjotechnicznymi). No i kolejny fakt: nie mogę już znieść patetyczności niektórych wepchniętych kolanem zwyczajów. Choinki rokrocznie są wycinane nielegalnie z zagajników, bo przecież "Jak to, święta bez choinki?". Setki tysięcy karpi (pomimo wprowadzonych zakazów) duszą się bez wody, są traktowane jak przedmiot niewiele bardziej wartościowy niż butelka, bo niemożna przecież zapomnieć o "tradycyjnej" (niech ktoś mi wytłumaczy jaką tradycją) potrawie na wigilijnym stole. Żarcie i rzeczy krzyczą nam do ucha albo wbijają się w oczy z przekazem "KUP MNIE!".
     No i wreszcie prezenty i życzenia od/dla każdego. Prezenty to oczywiście faktor konsumpcyjny, wynikający nie z tradycji, ale z żądzy kasy. Domy handlowe i koncerny zarabiają nawet 40 % całego rocznego dochodu właśnie w okresie listopad-grudzień. I niech ktoś mi powie, że się mylę. W sklepach już po 1 listopada ma miejsce zmiana wystawy ze zniczy na świąteczne ozdoby i kolorowe girlandy. Co jest nie tak? Na swoje nieszczęście, żeby odebrać świąteczne kalendarze-podarki, musiałem odwiedzić to okropne miejsce, mowa oczywiście o centrum handlowym, którego z nazwy nie wspomnę. Zastanawiałem się wtedy, o co wszystkim chodzi, dlaczego biegną i nie mają choć odrobiny serca, żeby podziękować za zakupiony towar osobie która go sprzedaje. Warto pamiętać, że własnie sprzedawcy mają wtedy najciężej, a nikt tego nie docenia. Oni też mają rodziny i tradycję, którą chcą pielęgnować.
      I bardzo ciekawym faktem jest również to, że wszyscy, dosłownie każdy i zawsze, przypomina sobie o mnie/o tobie drogi czytelniku, jako jednostce ludzkiej, na kilka dni przed świętami. Setki maili i SMS-ów zapychają moje skrzynki, gdzie wszystkie możliwe instytucje żerują na tym, ze udostępniłem im swoje namiary, szkoda że przez cały rok jestem dla nich obcy. Zresztą i tak oto nie dbam, dla mnie liczą się nie słowa ale czyny, teorię pozostawiam teoretykom.

     Pamiętaj więc drogi czytelniku, święta tkwią w nas, a nie w ściętym drzewie, zdechłej rybie, czy czymkolwiek co dostaniemy, bądź nie dostaniemy 24 grudnia - w dniu w którym ponoć ktoś się narodził. Zaraz, zaraz, kto to był?

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Odeszły dwie odmienne ikony. Vaclav Havel i Kim Jong Il nie żyją.

     W sobotę zgasły dwa płomienie znaczących postaci, osób ważnych dla ich krajów i poszczególnych cywilizacji. Obaj odeszli w tym samym dniu. Co za okropny zbieg okoliczności. Pewnie nigdy nie mięli okazji się zobaczyć, a już na pewno nie podzielały swoich stanowisk i poglądów politycznych. Dzieliły ich ideologie, setki kilometrów i odmienne reżimy. Obaj zmienili świat, obaj mieli swoją wizje świata i swojego społeczeństwa i ostatecznie obaj byli diametralnie różni.

     Vaclav Havel, czeski Wałęsa, twórca słynnej organizacji "Karta 77" będącej w opozycji do komunistycznego reżimu do 1989 roku, poeta, publicysta, człowiek teatru, wojownik o prawa człowieka, przeciwnik rozpadu Czechosłowacji, muzyk który grał wspólnie z Billem Clintonem (!) i można by tak jeszcze długo wymieniać. Vaclav Havel został wybrany na prezydenta na fali pokojowej "aksamitnej" rewolucji, sprawował swoją władzę przez wiele lat w różnych państwach tego samego obszaru geograficznego - w Czechosłowackiej Republice Socjalistycznej, Czeskiej i Słowackiej Republice Socjalistycznej i Republice Czeskiej. "Havel na Wawel" to hasło mówi samo za siebie o tym, jak Polacy cenili kiedyś (i cenią również dziś) zmarłego prezydenta. Warto wspomnieć że Havel spotykał się w konspiracji z KOR-em i współpracował tym samym z Michnikiem i Kuroniem w celu odzyskiwania wolności dla swoich obywateli. Polscy dysydenci i urzędnicy państwowi składają ostatni hołd dla Havla. "Gazeta Wyborcza" publikuje dwa nekrologi (w końcu Michnik był przyjacielem byłego prezydenta Czech) - jeden od premiera, drugi od prezydenta.

     Warto odnotować, że Vaclav Havel był przeciwnikiem wszystkich "-izmów", z nacjonalizmem na czele. Jak dla "GW" pisze Michnik: "[Vaclav Havel] Zarazem był zbuntowany przeciw dyktaturze i stereotypom własnej epoki; był też w stałym sporze z konformizmem swych rodaków." To dobrze świadczy o Havlu, bowiem dążył do równowagi w polityce i we własnym zyciu, ostatnio spotkał się nawet ze swoim "duchowym przywódcą" Dalajlamą. No i lubił piwo, a złocisty trunek pił nawet z Clintonem, "żelazną" Thatcher i królową Anglii, a to nie lada zaszczyt. Rodacy składają butelki piwa pod domem wielkiego Czecha, tuż obok kwiatów i zniczy. Vaclav umiera, schorowany po 75 latach swojego niesamowicie zabieganego i aktywnego życia. Był wielkim i godnym naśladowania człowiekiem.

* * * 
     Tego samego dnia, kilka godzin później (co jest ogromnym zbiegiem okoliczności) na rozległy zawał serca umiera kolejna wielka postać. Oceniając go oczami jego krajan - umiera bóstwo, ziemski fetysz i ojciec narodu. Kim Jong Il odchodzi z tego świata i co jest charakterystyczne dla konspiracji Komunistycznej Republiki Ludowo-Demokratycznej, informacje o tym fakcie docierają do wszystkich dopiero dziś. Nie wiem więc, czy się cieszyć (choć nie wypada się radować z czyjejś śmierci), że umarł międzynarodowy, atomowy wariat, który trzymał pod butem z kolcami swoich rodaków (obozy koncentracyjne i plaga głodu w Korei to nie fikcja), czy smucić, bo nic się tam nie zmieni jeszcze przez długi czas. 
     Dynastyczny charakter reżimu Północnej Korei sprawia, ze kolejna jednostka, która będzie u władzy również uprzednio została "namaszczona" do rządzenia przez swojego ojca. No i ponownie padło na syna, tym razem kolejnym władcą Państwa Rozpaczy będzie syn z drugiego małżeństwa Kim Jong Ila - Kim Jong Un. Sytuacja paralelna do poprzedniego pokolenia "władców". Kim Ir Sen również przygotował "drogiego przywódcę", czyli swojego syna, do objęcia władzy w państwie. Gdy ojciec Kim Jong Ila umiera, nomen omen po rozmowach w celu polepszenia kontaktów z USA w 1994 (nazywanym przez znawców polityki KRL-D "drugim rokiem 1962") w kraju rozpoczyna się głęboka rozpacz. Z filmu "Zagrożenie nuklearne: Korea Północna" można dowiedzieć się, a raczej zobaczyć, jak zachowują się mieszkańcy północnej części Półwyspu Koreańskiego po śmierci Kim Ir Sena. Obłęd? Nie, to raczej czysta indoktrynacja. Dla Koreańczyków z Północy to śmierć boga, albo kochającego ojca. Wiele osób dosłownie umiera z żalu. Przebijają się nawet plotki o niestabilności i rychłym upadku nowego "rządu". Po upływie miesięcy okazują się niesprawdzone. Niech żyje pranie mózgów, zakłamana historia , izolowanie całego narodu od świata zewnętrznego  i chora gospodarka. To wszystko składa się bowiem na wykreowanie spaczonego przez ideologię Dżucze, prawie świętego obrazu przywódcy, którego w Korei Północnej ponoć wszyscy kochali.
    Czy Koreańczycy będą tak samo rozpaczać i rwać włosy z głowy po śmierci syna "wiecznego prezydenta"? Odpowiedź brzmi oczywiście "tak". Gdyby nie rozpaczali mogliby nie dożyć następnego dnia, albo oglądać świat do końca swych dni zza ogrodzeń obozów zagłady. Ciekawostką jest to, że była sekretarz stanu USA Madaline Albright podczas wizyty u Kima w 2000 roku stwierdziła, że to bardzo inteligentny i miły człowiek, który z pasją i zainteresowaniem słuchał jej słów. Jak widać wszystko można udawać. Czesi jednak nie wyreżyserowali swojego smutku i łez.

wtorek, 13 grudnia 2011

Życie szare jak ściany 30 lat temu wzniecają stan wojenny ducha

     To było dość dawno temu, jak dla mnie. 30 lat temu na tej samej ziemi, ale na innej płaszczyźnie rzeczywistości. Moi rodzice chyba się już znali, ale mnie  na pewno jeszcze nie było na świecie. Noc z 12 na 13 grudnia 1981 roku powinniśmy pamiętać niezaleznie od tego kiedy się urodziliśmy. Trzeba ją znać lepiej niż minione i burzliwe dekady średniowiecznej, a dalej rozebranej Rzeczpospolitej, które są wwiercane dzieciakom do głów na lekcjach historii tylko po to, aby zaraz z nich ulecieć w ferworze bardziej zajmującej rozrywki. No chyba, że ktoś jest pasjonatem historii, bądź upatrzył tą dyscyplinę za cel swoich studiów i kariery.
     Od tej pamiętnej daty rozpoczęły się dwa lata stąpania po cienkim lodzie, wyznaczania przez WRON i Wojciecha Jaruzelskiego betonowoszarej granicy. Nie będę się zagłębiał w szczegóły stanu wojennego i rozliczał jego organizatorów za ich czyny - nie napiszę dlaczego i po co. Wierząc w twoją bystrość umysłu drogi czytelniku, uznałem to za zbędne zakładając, że posiadasz już pewną wiedzę w opisywanym przeze mnie temacie. Chciałbym jednak przestawić swój tok myślenia na ówczesne złe "wibracje" i rozgrzebać ten ciężki czas.


     Jest szaro i zimno, spadł już śnieg, na półkach sklepowych coraz mniej potrzebnych towarów. Telewizja i radio cichnie, nie ma teleranka, w ogóle nie wiele jest w ówczesnej Polsce. Na mieście jakieś niepokojące poruszenie. Po zmarzniętych ulicach suną czołgi i ciężarówki wyładowane żołnierzami i ZOMO. Gdybym żył w tamtych czasach (hipotetyczny ja) wstawałbym rano, aby oddać się codziennym zajęciom. Jednak wszystko wygląda inaczej, bardziej agresywnie. Przed domem I sekretarza KC PZPR nie ma manifestujących nacjonalistów, czy innych zagorzałych "patriotów" (cudzysłów celowy). Ludzie się boją (tak jak ja), niepewność zjada nas wszystkich od środka. Jedna świdrująca myśl wkrada się do głowy i szaleje niczym sztorm na Pacyfiku - Ruscy wejdą czy nie wejdą? Nie wchodzą, ale stwierdzam to przeciwfaktycznie do tamtych wydarzeń, bo wtedy tego jeszcze nikt nie wiedział (hipotetyczny ja też). Stan wojenny to ostateczność w PRL-u i nie tylko tam, nie tylko wtedy. Okres 1981-1983 to całkowite ograniczenie swobód obywatelskich i tym samym również praw człowieka. Godzina policyjna, rewizje osobiste, zakaz swobodnego przemieszczania się. Czas komend "nie wolno", "zabrania się" i "nie możesz". Komunistyczne media tego dnia milkną, cisza przygotowuje grunt dla wielkiego wydarzenia - metodycznego wystąpienia dyrektora całego zamieszania, które przerywa sztampowe bloki programowe w telewizji - przemawia Wojciech Jaruzelski.


     Patrząc na ten czas z innej strony. Dukaj w sposób obrazkowy i futurystyczny pokazuje naświetlone wyżej wydarzenia w swojej wydanej rok temu książce ("Wroniec"). Odkąd ją przeczytałem polecam ją wszystkim, szczególnie teraz w okresie zbliżających się Dni Wolnych Od Pracy. Będzie to bez wątpienia ciekawa alternatywa dla rozrywkowej "brei" serwowanej jak co roku przez nowe masowe media.
     Kinematografia również w ciekawy jak dla mnie sposób coraz częściej zaczyna dotykać historii najnowszej naszego kraju. Zarówno z perspektywy codziennej jak i tej odstającej od codzienności. "Wszystko co kocham", "Czarny czwartek" i "Bits of freedom" to wszystko to filmy o nas, narodzie polskim doby socjalizmu. Chciałbym więc polecić ci, mój wytrwały czytelniku te tytuły jako pozycje konieczne do obejrzenia, które jednocześnie nie są adaptacjami dokumentalnymi. Bo po mimo coraz "świeższego" podejścia do lat 1945-89 ciągle otrzymujemy nie wiedzę i fakty a opinie. W dobie, gdy możemy swobodnie działać i myśleć starajmy się szukać prawdy, którą nie dostaniemy na talerzu, chciejmy więcej.

Dwa tygodnie temu minęły 2 lata odkąd dla was piszę. Mam nadzieje, że będziemy ze sobą co najmniej dziesięć razy tyle.

sobota, 10 grudnia 2011

Deszcz bierze się od Boga

     Proza życia i podróżowanie. Jakie to piękne i nie wymagające rozdrapywania polityki, kwestii gospodarczych i ideologicznych. Wracam z imprezy masowej pod zakrytym niebem, którą zaserwowała mi stolica. Po drodze wraz z moimi znajomymi dostajemy tyle mandatów od straży miejskiej (czego oni strzegą?) za picie w miejscu publicznym, że stosunek ludzi w grupie do otrzymanych kar wynosi 2:1. Alkohol niszczy społeczeństwo. Alkohol dziurawi kieszeń, nawet jak się już go zakupi. Alkohol zwalnia od racjonalnego myślenia, czyniąc z nas zwierze symboliczne.  Może pora przerzucić się na herbatki ziołowe i medytacje, żeby wypełnić jakoś pustkę i marazm szarzyzny miesięcy zimnych? Chyba w tej kwestii jednak pozostanę konserwatywny. Ale po co to wszystko, skoro lada moment ma nastąpić rozpad znanej mi rzeczywistości.

Impreza



     Raczej patologiczny wyraz obłędu młodzieży "18 up". Muzyka, która wierci mi dziurę w głowie, a jednocześnie zapada w pamięć jak traumatyczne przeżycie, dudni głośniej i głośniej. Przemiksowana i zmielona melodia coraz mniej przypomina klasyczny utwór, o ile w ogóle można nazwać remiksy czymkolwiek klasycznym. Znajomi świetnie się bawią, ja też nie nażekam, choć miejsce ciągle pozostawia wiele do życzenia. Organizm działa, trzeba odwiedzić łazienkę. Przy wejściu do kibla dziewczyna wyrzuca z siebie resztki tego co wcześniej zjadła. Ładna, ale zrozpaczona sytuacją niemocy kontrolowania siebie i sytuacji. Ktoś jej pomaga. Dobrze, że jeszcze niektórzy odczuwają, pokazują empatię. Kibel nie podzielony jak kiedyś na "trójkąt" i "kółko". I gdzie kurwa są drzwi? Ech nie oczekuje złotych klamek i jedwabnych ręczników, ale byłoby lepiej gdyby klamka do drzwi których nie ma, nie tonęła w muszli klozetowej jak Tytanic, a typ który stał za mną przestał się na mnie patrzeć (tryb homofoba ciągle na poziomie 0). Moi znajomi się jakoś rozpierzchli po chaotycznym klubie, czasami na siebie wpadamy, a mętne wyrazy naszych pysków dobrze komponują się z całą sytuacją. Ktoś mnie zahaczył, pół piwa na ziemi. Co się dzieje, otacza mnie tłum sklonowanych stylem ludzi, wszyscy zdają się płynąć ciekawe czy ich wartość zewnętrzna pokrywa się z tą wewnętrzną.Pora wychodzić/uciekać, bo siły odpuszczają nogi, a muzyka zaczyna drażnić, tak samo jak nachlane mordy ludzi.

Pociąg



Didaskalia: Jeszcze z echem muzyki, ale już długo po samym "klubie" (nienawidzę tego słowa, bo jest całkowicie nieadekwatne do miejsca gdzie praktycznie nikt się nie zna i nic wspólnie nie tworzy). Zmęczonym wzrokiem szukam miejsca w niesamowicie-szybkim-pociągu-kolei-miejskiej. Znajduje i siadam. Naprzeciwko mnie matka z dwójką chłopców (siedzą na jednym miejscu), obok mężczyzna ze spracowanymi dłońmi.
     Kątem oka w ułamku sekundy dostrzegam tapetę jego telefonu - ładna twarz dziewczyny. Czy jest jego dziewczyną, czy do niej jedzie, tego nie wiem. Nie moja sprawa. Tonę więc w czasopiśmie i drążę temat kryzysu politycznego w Unii. Zdanie po zdaniu, akapity, wreszcie strona, ciężko jak w Afryce, ale jakoś idzie. W ogóle nie mogę się skupić, jakiś taki zamęt miejsca, mimowolne interakcje z przypadkowymi ludźmi, których (pomimo, że codziennie podróżuje pociągami od kilku lat) widzę pierwszy i ostatni raz. I mimochodem słyszę rozmowę chłopców. Czy wiesz skąd się bierze deszcz? - pyta jeden. Wiem - odpowiada młodszy - z wody która leci prosto do nieba i zamienia się w chmury. Na co drugi z charakterystycznym dla tego wieku przekąsem przerywa mu i podnosi głos - Nie prawda, deszcz bierze się od Boga, bo wszystko bierze się od Boga, prawda mamo? Uspokójcie się - kwituje matka.

piątek, 9 grudnia 2011

Nie wiemy co dalej z Unią, ale widać światełko w tunelu

     Jak widać na łamach czasopism, stronach internetowych oraz w programach telewizyjnych - ważą się losy UE. Lecz nie wpadajmy w panikę, którą jak od zawsze nakręcają media. Spokój i zdrowy rozsądek wydają się najlepszym lekarstwem na populistyczny zamęt. Nie rozumiem również dlaczego w sprawach finansowych i integralności UE za pewnik i wyrocznię w wystawianiu osądów obiera się czasopisma The Economist i Financial Times - oba są przecież brytyjskie, więc odpowiedź o jedność wspólnoty będzie zapewne opisywane przez pryzmat kraju z którego publikują. Oczywiście cenie sobie TE i uważam ją za świetne źródło nie tylko opinii, ale też rzetelnych informacji, tak samo jest w przypadku FT. Jednak nie ma obecnie całkowicie niezależnych mediów, każda stacja i gazeta nadaje z zabarwieniem pochodzącym ze sfery mikro (ugrupowania polityczne) lub makro (racja stanu, regiony).

źródło: www.economist.com


     Unia Europejska nie rozpadnie się, kto uważa inaczej powinien najpierw prześledzić losy Wspólnot Europejskich, a następnie Unii Europejskiej. Tak wiele było sporów i kryzysów (również podczas słabej koniunktury gospodarczej), że nie sposób ich wszystkich wyliczyć. Dobrym przykładem jest zarówno odrzucenie koncepcji Europejskiej Wspólnoty Obronnej jak i Europejskiej Wspólnoty Politycznej przez Francję w latach 50 XX wieku (klęska wielu euroentuzjastów), a dalej tzw. "kryzys pustego krzesła" czyli jawny bojkot Francuzów (za De Gaulle'a) dla posiedzeń Rady Wspólnot, który paraliżował decyzyjność Wspólnot w podjęciu istotnych decyzji funkcjonalnych, zakończony w 1966 roku "kompromisem luksemburskim". Dalej WE "testowane" były przez kryzys paliwowy początku lat 70 i zmagały się z wahaniami cen ropy. I co? WE a później UE funkcjonuje do dzisiaj. Obecnie z problemami wynikającymi z GLOBALNEGO kryzysu gospodarczego, ale funkcjonuje. Niestety zarówno Chiny jak i Stany Zjednoczone nie wydają się wyciągać pomocnej dłoni w stronę UE. Co do Stanów: to zrozumiałe i niezrozumiałe zarazem. Zrozumiałe bo sami mają ogromne problemy na każdej (podkreślam każdej) płaszczyźnie i nie są w stanie pomagać (znowu) całej Europie. Niezrozumiałe ze względu na to, że UE 27 znajduje się na drugim miejscu partnerów "do eksportowania" i stanowi aż 19,2 % całości eksportu Stanów (dane z Eurostatu na 2010). Kto więc będzie odbierał wszystkie towary z USA? Meksyk (13.1%), czy Chiny ("zaledwie" 7,3%)?

źródło: www.guardian.co.uk
     Rozpad strefy euro, a dalej całej Unii oznaczałby finansowy kataklizm i powrót do stanu natury państw członkowskich (coś a la USA w 1929). To również przeogromna recesja i spadek PKB (ppp) krajów członkowskich o ok. 12 punktów procentowych, a dalej bezrobocie, inflacje i kto wie co jeszcze. Jednak decyzje, które mają zmieniać Unię na dziś dzień wyglądają mizernie, ale poczekajmy do końca drugiego dnia szczytu, aby wydawać dalsze osądy. Jadnak wprowadzono dziś i wczoraj kilka pozytywnych ustaleń dla całej Unii. Po pierwsze dziś około godz. 10.00 podpisano traktat akcesyjny dla Chorwacji (prezydent i premier kraju), który wymaga jeszcze podpisu wszystkich państw członkowskich UE i przyjęcia na poletku krajowym (referendum) - do 2012 będzie więc jak wszystko dopisze UE 28. A to nie wszytko, bo Grecja większością głosów przepchnęła w parlamencie pakiet reform, który ma doprowadzić do zmniejszenia deficytu do 5,2 %, a więc koniec z państwem całkowicie totalnym, z sjesty pora wziąć się do pracy i zaciska pasa, aby następne pokolenia filozofów mogły wyrastać przynajmniej w neutralnej sytuacji gospodarczej. No i inne kraje takie jak np. Francja nie musiały toczyć piany z ust o wybryki Greków.

Donald Tusk i Jadranka Kosor (premier Chorwacji) po
 podpisaniu traktatu akcesyjnego (źródło: http://www.croatia.org) 


A co udało się ustalić, albo nie ustalić na nadzwyczajnym szczycie (i kolacji) Rady Europejskiej w Brukseli 8.12.2011r. ?

  • ·       Brak zgody na wspólne spotkania "17+7" przez sprzeciw Camerona (żądał ulg w Brytyjskim systemie finansowym w zamian za podpisanie jakiegokolwiek traktatu) - Cameron stosuje więc na obradach „zero sum game” – wszystko albo nic
    ·         Przekazanie 200 mld EUR w celu  przyspieszaniu uruchomienia Europejskiego Systemu Stabilizującego w 2012 r.
    ·         Prezes EBC zapowiedział, że nie będzie skupował obligacji nawet w przypadku porozumienia
    ·         Mario Draghi (prezes EBC) ocenia ustalenia jako bardzo dobre dla euro landu
    ·         Rynki finansowe nie czują się usatysfakcjonowane (na otwarciu giełd spadki)
    ·         Szybka zmiana traktatów (zwiększenie dyscypliny budżetowej i integracji strefy euro) nie wchodzi w grę (opcja polska nie przeszła)
    ·         Tusk: „Za mało by uspokoić rynki. (…) Ustalenia pół na pół (…) do entuzjazmu daleko”

    Jednak z głębszymi osądami i ganieniem kogokolwiek poczekajmy do końca weekendu, wtedy powinno być już wszystko jasne. Mam jednak nadzieję, że będzie lepiej niż gorzej.

niedziela, 4 grudnia 2011

Czarny Czwartek

Kiedy już zarysowałem jak wyglądała sytuacja lat 70 "wszędzie tylko nie w Polsce(PRL)" we wcześniejszym poście, uznałem, że warto spojrzeć też na nasz heimat. Dlatego pod spodem umieszczam fragment mojej pracy na jeden z przedmiotów na uczelni, dotyczący znamienitych wydarzeń grudnia 1970 roku.


Spośród wszystkich wydarzeń okresu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, czyli przedziału nie małego, bo trwającego od lipca 1952 roku (uchwalenie nowej, stalinowskiej konstytucji) do 29 grudnia 1989 roku (uchwalenie przez Sejm ustawę o zmianie konstytucji PRL i przywrócenie historycznej nazwy Rzeczpospolita Polska) wyróżnić można wiele tych "bardzo ważnych". Takie daty to czerwiec 1956, kiedy w Poznaniu wybuchł strajk w hucie im. Stalina doprowadzając do zamieszek w całym mieście i starć z milicja w których zginęło ok. 70 osób, w październiku tego samego roku (miesiącu również wartym odnotowania) nastąpiła liberalizacja stosunków władza-społeczeństwo, weszła w życie "ustawa zerowa", zaniechano kolektywizacji, nastąpiła repatriacja Polaków z ZSRR i reorganizacja urzędów. Kolejna ważna data to obchody 1000-lecia chrztu Polski (przez kościół), lub jak przyjęli komuniści, 1000-lecia państwa polskiego w maju 1966 roku (brak poparcia społeczeństwa i delegitymizacja dla drugiej uroczystości). Do odnotowania należy również rok 1968, w którym Kuroń i Modzelewski opublikowali "List otwarty do partii", gdzie wzywali do demokratyzacji, likwidacji biurokracji i rad robotniczych, za co zostali oskarżeni i osadzeni w więzieniu. W tym samym roku atmosfera stałą się jeszcze bardziej napięta w związku ze zdjęcie "Dziadów" z desek Teatru Narodowego i antysemicką nagonką partyjnych notabli.

Tak więc, jak widać z przytoczonych powyżej dat i wydarzeń, ważne momenty dla okresu PRL stanowić mogą wszystkie miesiące każdego roku, aż do uzyskania niezależności przez Polskę. W każdym bowiem miesiącu Polacy działali, aby uzyskać wewnętrzną autonomię i sprawdzić na ile komunistyczna władza pozwoli im działać. Chciałbym się jednak skupić na bardzo wybiórczym etapie historii PRL, który doczekał się swojego zapisu nawet w kinematografii jak i dziełach fonograficznych - mowa o Czarnym Czwartku 17 grudnia 1970 roku i wydarzeniach go poprzedzających na Pomorzu.
Już w latach 60 w Polsce ogromna część społeczeństwa powoli zaczęła zdawać sobie sprawę, że czas panowania I sekretarza KC PZPR W. Gomułki zbliża się ku końcowi. Świadczyć o tym miało niezadowolenie obywateli, wynikające z nieudanych programów politycznych, społecznych i ekonomicznych. Bardzo napięta sytuacja końca roku 1970 została doprowadzona do apogeum przez podwyżkę cen artykułów codziennego użycia, produktów spożywczych, a szczególnie mięsa (pomysł dość niefortunny ze względu na zbliżające się święta Bożego Narodzenia). Takie zmiany nie mogły przejść bez echa w Ludowej Polsce, epicentrum wydarzeń miał miejsce w Stoczni Gdańskiej, gdzie dwa dni po ogłoszeniu w radiu i telewizji podwyżek cen na 46 grup artykułów, 14 grudnia stoczniowcy zebrali się przed gmachem dyrekcji, żądając cofnięcia zmian w cenach towarów. Kiedy czekanie nic nie dało, około 3 tysiące stoczniowców udało się pod gmach KW PZPR, choć jak później się okazało, czekanie było daremne bo sekretarza wojewódzkiego nie było na miejscu (przebywał w Warszawie). Stoczniowcy z "przewrotowymi" hasłami na ustach udali się zatem w stronę miasta, gdzie nastąpiła konfrontacja z oddziałami Milicji Obywatelskiej, znalazły się pierwsze ranne osoby. Następnego dnia starcia miały krwawszy przebieg, gdyż Władysław Gomułka wydał rozkaz użycia broni palnej przeciwko protestującym, kilkaset osób zostało rannych, 7 stoczniowców straciło życie. W odwecie do takich wydarzeń zebrany tłum podpalił siedzibę KW PZPR. Dnia 16 grudnia pracownicy Stoczni Gdańskiej podczas opuszczania zakładu zostali ostrzelani przez milicję i wojsko - padły kolejne ofiary śmiertelne, dziesiątki pracowników zostało rannych.

Czarny Czwartek, który miał miejsce 17 grudnia 1970 roku był najtragiczniejszym dniem wydarzeń na Pomorzu. W przeddzień starć wicepremier PZPR Stanisław Kociołek wydał odezwę do robotników, aby jak co dzień udali się do stoczni (im. Komuny Paryskiej). Jednak u bram stoczni czekali na robotników milicjanci i żołnierze, którzy otworzyli ogień do zbliżających się, bezbronnych stoczniowców. Zginęło około 18 osób w tym Zbigniew Godlewski, symbol represji reżimu, niesiony na drzwiach ulicami Gdyni. Po zajściu w Gdyni, grupy robotników w całej Polsce rozpoczęły aktywny opór wobec władzy - Elbląg, Słupsk, Białystok, Warszawa, Wrocław i wiele innych miast zaktywowało setki demonstrantów. W Szczecinie, w którym również odbywały się manifestacje, sprzeciw miał najostrzejszą formę. Tak jak w Gdyni podpalony został budynek Komitetu Wojewódzkiego, a demonstranci starli się z MO, co więcej, podczas szturmu budynku Służby Bezpieczeństwa zginęło kilka osób, zastrzelonych przez funkcjonariuszy bezpieki broniących obiektu. Bilans strat w Szczecinie wskazywał na 12 ofiar śmiertelnych.
Reperkusjami działań grudnia 1970 roku było przede wszystkim ustąpienie skompromitowanego Gomułki ze stanowiska I sekretarza. Wraz z nim swój urząd opuścił Józef Cyrankiewicz (najdłużej zasiadający na swoim urzędzie premier), obaj nie dali sobie rady z panującą sytuacją i w ramach "przewrotu pałacowego" zostali zastąpieni 20 grudnia przez Edwarda Gierka (na funkcję I sekretarza KC PZPR) i Piotra Jaroszewicza (na stanowisko premiera PZPR). Nowa nomenklatura wyzwoliła nadzieje w społeczeństwie, a sam Gierek stał się symbolem rozwoju państwa (co prawda za pożyczone pieniądze). Do echa grudnia 1970 można zaliczyć również represje, które wynikły ze strony władzy. Po zakończeniu rozruchów MO rozpoczęła masowe aresztowania, prowadzące do krwawych przesłuchań, podczas których aresztowani doznawali nawet trwałego uszczerbku na zdrowiu. Rodziny zabitych musiały chować bliskich pod osłoną nocy przy asyście funkcjonariuszy MO, a akty zgonu były fałszowane.
Tak więc jak widać z powyższych wywodów, grudzień 1970 roku przyniósł zmiany okupione śmiercią i bólem. Od Gdyni po Wrocław protestujący wyrazili swoje stanowisko przeciwko podwyżką i bestialskiemu traktowaniu rodaków, niestety zapłatą za ich działania nierzadko była najwyższa cena. Zmieniły się władze KC, a społeczeństwo uwierzyło, że inne życie jest możliwe, co więcej nie doszło w PRL do wydarzeń takich jak w 1968 roku w Czechosłowacji - interwencji wojsk UW, które doprowadziłyby zapewne w Polsce do o wiele większych zniszczeń i ogromnej ilości ofiar. Jednak jakie to pocieszenie, kiedy w grudniu 1970 Polak strzelał do Polaka, a "Janek Wiśniewski padł".

piątek, 2 grudnia 2011

Czas ucieka, a co z latami 60 i 70 XX w. ?

     W pogoni za wiedzą i informacjami, w natłoku tylu rzeczy "do zrobienia na wczoraj", nie zauważyłem nawet, że to mój 201 post. Mam nadzieje, że będzie ich jeszcze więcej, a Ty, mój drogi czytelniku, będziesz odwiedzał tą stronę tak często jak uznasz za stosowne. A najmilej dla mnie - codziennie.

     W myślach i filmami powracam do lat 60 i 70 trochę żałując, że nigdy mnie "w nich" nie było. Ale nie da się tego nijak tego zmienić, chyba że podczas trwania mojego życia jakiś geniusz, bądź ich sztab wymyśli "time machine", a ja będę dysponował taką ilością gotówki, że wydanie kilku kilogramów banknotów nie zrobi mi różnicy i wtedy cofnę się w czasie. Rozumowanie czysto absurdalne. Można jednak zastanawiać się co takiego nastąpiło wtedy, a czego nie ma dzisiaj i nad czym warto się głębiej zastanowić.

     Lata 60, a dalej 70 XX wieku to okres ogromnych przemian, wytwarzania się nowych ruchów i grup społecznych, to czas nowego definiowania skali mikro (własnego "ja") i obszarów makro (rzeczywistość międzynarodowa), to okres "post-", o którym tyle teraz się mówi w różnych sferach i kategoriach - postapokaliptyczna wizja świata, postmodernizm, postindustrialność, ruchy postsolidarnościowe itp. Szafujemy przedimkiem "post-" nie zważając na jego wielkość i nieadekwatność do wszystkiego co zdarzyło się wcześniej. Może logicznie wszystko by się zgadzało, lecz jest to określenie wykraczające poza procesy analizy logicznej. W społeczeństwie postindustrialnym (tu zwrot wydaje się być adekwatny do zjawiska) nastąpiło wiele zmian, które były odczuwalne w kolejnych dekadach (i są do dziś). Era wojny w Wietnamie (1964-75) i pierwsza spektakularna klęska Amerykanów i tym samym ich stabilizujących świat doktryn pokazała, że nie można się angażować wszędzie i za wszelką cenę - "To nie była ich wojna" - pisze Norman Podhoretz. Podczas pobytu wojsk USA w Wietnamie i tuż po nim  obserwujemy zjawisko buntu społecznego - z jednej strony pokojowy "kwiecisty" sprzeciw, era hipisów i narkotyków, a z drugiej radykalny sprzeciw studentów we Francji, RFN, USA, Meksyku i krwawo tłumione demonstracje w Czechosłowacji (1968) i Polsce (XII 1970). Świat nie mógł być wtedy bardziej podzielony, dwa bloki były rzeczywistością - kapitalizm kontra centralne zarządzanie gospodarką, posttotalitarne autorytaryzmy kontra Wolny Świat, muzyka kontra sztampowa mowa propagandy. Na całym globie, od Północy do Południa, od Wschodu na Zachód.

     Niestety inaczej niż w "Gwiezdnych Wojnach" nie pojawiła się w latach 60 i 70 "Nowa nadzieja", a sytuacja na świecie wyglądała coraz gorzej. Już od 1962 przez Rosję i Stany, dwóch gigantów areny międzynarodowej, świat stanął na skraju wojny atomowej, ale na szczęście dla wszystkich, obie strony zachowują powściągliwość w "zniszczeniu wszystkiego" i odnajduje się jakiś kompromis. Rok później w USA w mieście Dallas ginie osoba, która nie tak dawno powstrzymała siebie i Chruszczowa od wciskania guzików "zagłady", tym samym tworząc swoją śmiercią największa z zagadek zamachów na głowy państw. No a dale już lawinowo, w 1967 na Bliski Wschodzie w ramach wojny sześciodniowej ziemia, która przechodzi z rąk do rąk znowu zostaje skąpana we krwi w imię szaleńczych ideologii i religii. Rok wcześniej komunistyczne Chiny robią ogromne czystki w ramach wypranej z moralności "rewolucji kulturalnej". Mao Zedong "wiedział co robi", kiedy w zawoalowany sposób niszczył rodzimą kulturę i struktury opozycji, aby odbudować wszystko od zera. Wschód i tereny na Południe od żelaznej kurtyny ociekają łzami i krwią zamordowanych przez reżimy, Zachód w ramach doktryn i moralności działa "tam-gdzie-się-da".

     Czy było zatem coś pozytywnego oprócz hipisów? Odpowiedź brzmi "tak". Opisywany przeze mnie okres to nie tylko kryzys naftowy, afera Watergate, czy piekło Indochin, to również lądowanie promu "Apollo 11" na księżycu w 1969 roku i znamienity cytat Armstronga, to również ogromny koncert  Woodstock w USA, gdzie śpiewają spiżowe legendy muzyki - Santana, Joplin, Cocker, The Who, Hendrix i wiele wiele innych. Pięć lat później od tych wydarzeń ma miejsce niesamowita rewolucja goździków i pada dyktatura Salazara w Portugalii. W 1960, czyli na początku opisywanego fragmentu historii, ma miejsce spektakularny etap dekolonizacji - Rok Afryki - 17 państw zyskuje wolność od białych ciemiężców, w tej samej dekadzie darmowe narkotyki zalewają stany, powstają Beatlesi, Jan XXIII wydaje znamienite encykliki Pacem in terris. Lata 70 to również nie tylko sama rozpacz: rozpoczyna się automatyzacja i polepszenie produkcji dóbr (post-fordyzm), usługi osiągają lwią część dochodów państw rozwiniętych, gastarbeiterzy zjeżdżają z Turcji do Niemiec i z byłych kolonii do Francji w poszukiwaniu lepszego życia, dając przy okazji stymulant dla gospodarek tych krajów. No i ostatecznie w 1975 w Helsinkach z pośredniej inicjatywy Polaka (plan strefy bezatomowej Rapackiego) odbywa się Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Wydany zostaje fundamentalny dokument dla etapu "odwilży" na linii Wschód-Zachód jak i rozwoju praw jednostki  - Akt końcowy KBWE.

     Jak widać czas ucieka, a lata 60 i 70 XX wieku dawno za nami. Czy zostawiły jakieś pozytywne wspomnienia? Oczywiście. Czy były krwawe i pełne "brudnych sztuczek"? W perspektywie globalnej, niestety tak. Taka jest jednak cecha świata - dynamiczność i harmoniczność, lub przejściowy chaos. W jednej części globu w tym samym roku ma miejsce zarówno krwawe zjednoczenie Wietnamu (Północy z Południem), a setki mil dalej odbywa się pokojowa Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (1975), albo inny przykład, trwa koncert Woodstock, a w Europie ma miejsce początek wojny domowej między katolikami i protestantami w Irlandii Północnej (1969). Niesamowite, ale rzeczywiste.  Niemniej jednak zwariowany rok 2011 również przyniósł mnóstwo zarówno dobrych jak i złych przemian - ale o tym innym razem.