Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

poniedziałek, 31 maja 2010

Marsze i konferencje

Witajcie, witajcie. Po marszu doszedłem do siebie i jestem w stanie nadal pisać (czyli to dobry znak).W sobotę 29 maja przeszliśmy z wesołą grupą (5-6 tysięcy) zwolenników marihuany od PKiN pod siedzibę sejmu i senatu (po drodze minęliśmy kancelarię prezydenta), było dużo dymu, muzyki i reprezentanci przekroju całego społeczeństwa  (wszystkie grupy społeczne i wiekowe). Czarnych koszul (ONR) nie spotkaliśmy. Przestraszyli się? No raczej, zostańcie w domach ze swoimi poglądami... Pod koniec marszu pofrunęły kartki z rubrykami na dane, gdyż celem jest zebranie 100 tys. głosów przez 2 miesiące "za" depenalizacją marychy (inicjatywa ustawodawcza obywateli). Oczywiście się podpisałem i zakręcony jak świder wróciłem do domu. Na zdjęciu po niżej z wielkim gibonem mój kumpel Marcin vel "Cinek"          (Fot. Mateusz Max Maksiak dla wiadomości 24).





Jeszcze w niedziele wieczorem (30.05.2010) dostałem powiadomienie od kumpla, że na WSHiP odbywa się pewna konferencja i jako członek Koła Młodych Dyplomatów muszę się tam udać (wykład był następnego dnia o 12:00). Więc w poniedziałek wstałem trochę wcześniej  i pojechałem do W-wy na prezentacje, o której nie wiedziałem jeszcze nic. No ale na miejscu dowiedziałem się kilku rzeczy i streszczę wam ciekawy temat, który został zaprezentowany, czyli "Nonviolent Civil Resistant: Contemporary Trands" (obywatelski opór bez przemocy: współczesne trendy ) , wykład poprowadził prof. Kurt Schock (zauważyłem ze bez wątpienia z pochodzenia był hindusem, albo posiadał hinduskie korzenie ;) ) z Rutgers University w stanie New Jersey w Stanach Zjednoczonych. Wykład prowadzony był w j. angielskim.

Oto krótkie streszczenie całości (w moim tłumaczeniu):

cz. I Civil Resistance (społeczny opór)

Jest to grupowe użycie metod oraz akcji bez przemocy przez cywili zaangażowanych w niesymetryczny konflikt z przeciwnikiem, który zdolny jest do użycia przemocy. Ponadto NCR (patrz tytuł) są inne od grup ws. negocjacji, czy też angażujących się w konflikt (zbrojny).
 NCR nie jest:

  • pasywną formą oporu (taki który stosują np NGO's- przyp. E.C.)
  • unikaniem konfrontacji (niekoniecznie zbrojnej)
Przykłady ruchów: na Filipinach w 1986 (odniósł sukces), w Birmie 1988 (porażka), Solidarność w Polsce (sukces) itp., oraz postacie: M.L. King, M. Ghandi

cz. II Issues of NCR (działy \ problematyka \ postulaty NCR)
  • autonomia, demokracja, prawa (o które się "walczy")
  • pokój
  • sprawiedliwość ekonomiczna (prawo pracy, reformy ziemskie, alternatywna globalizacja [przeciwko prywatyzacji, przeciwko podziałowi na biedne Południe i bogatą Północ])
  • środowisko (opozycja wobec degradacji środowiska naturalnego)
cz. III Crucial factores (najważniejsze czynniki)
  • mobilność/możliwość mobilizacji (zdolność ruchu do pozyskania ludzi do prowadzenia kampanii)
  • odporność (zdolność ruchu do utrzymania kampanii pomimo oporu przeciwników)
  • wpływy/naciski (zdolność ruchu do odwołania, bądź przeciągnięcia na swoją stronę wsparcia przeciwnika i/lub presja położona na owym przeciwniku)
  • kontekst polityczny

I tak to się w ogromnym skrócie przedstawia, a głodnym wiedzy polecam książkę prof. Schock'a : "Unarmed Insurrections: People Power Movements in Nondemocracies." i inne o zbliżonej tematyce.
Co więcej, zadając pytanie profesorowi z New Jersey: "Czy org. pozarządowe działają jako NVRM?" dowiedziałem się że są one w tak zwanej szarej strefie działań i trudno jest ich jednoznacznie zakwalifikować do ruchów, ze względu na międzynarodowy i jeszcze bardziej "miękki" charakter działań (za przykład podałem pisanie listów w Amnesty International, oraz demonstracje pokojowe). Ponadto niezwykle niebezpieczne jest skandowanie o uznanie praw, wolności i innych rzeczy, o które się walczy, w państwach o reżimie autorytarnym, gdzie wynosząc na ulice takie banery ryzykuje się nie tylko utratą wolności, ale też życiem (np. Arabia Saudyjska, Kuba, Egipt).

No ale to ciągle nie wszystko. Jutro 1.06.2010 w ambasadzie Japonii odbywa się bardzo ciekawe spotkanie/konferencja, a więc zapraszam wszystkich zainteresowanych kontaktami Polska-Japonia, jak i również tematyką samego Orientu. (info na dole).

Niebawem również w WSHiP im. Łazarskiego odbędzie się duża konferencja na temat biegunowości UE, ale  więcej informacji zachowam na później (gdyż jeszcze nie mam rozkładu konferencji).

czwartek, 27 maja 2010

Hej! Spójrz na mnie jestem toksyczny!

Witajcie drodzy czytelnicy i urocze czytelniczki. 
Kiedy patrze jak inni galopują na swoich blogach, albo mniejszych bloszkach, codziennie prześcigając się kto więcej dziś napisze, ja prezentuje się na tym polu dość marnie - taki żuk gnojak-wykształciuch. Może to moje osobiste spostrzeżenia, ale uważam że toczę przed sobą kulkę kupy, której inni nigdy nie przetoczą choćby o centymetr, boją się nawet do niej podejść, bo śmierdzi. Ta kupa to toksyny i cały bród tego świata, w której rodzi się potomstwo, nowe pokolenia i "świeże" trendy. Dlaczego zatem wykształciuch? Myślę, że każdy mój argument mogę poprzeć rozsądną tezą, bez niepotrzebnej mowy-trawy, populizmu, czy "nie-daj-boże" konformizmu. No ale koniec pseudo przechwałek. Do rzeczy.

Sporo się dzieje w moim małym świecie, oraz w naszym zalanym kraju. W sobotę spod Pałacu Kultury i Nauki w W-wa (29.05.2010) o 15:00 rusza Marsz wyzwolenia konopi.

 Ja tam będę, a jeżeli ktoś śledzi moje wpisy to pewnie wie dlaczego, a temu kto nie wie na prędze tłumacze. Dławi mnie hipokryzja i mam dość słuchania tego kim mam być i jaką postawę mam przybrać wobec otaczającej rzeczywistości, mamy przecież prawo do wyboru, czyż nie? Dlaczego nie zabronimy wódy i fajek, przez które umiera setki tysięcy razy więcej ofiar niż przez hasz czy marihuanę, oraz które (dodatkowo) psują wszelkie strefy życia społecznego (degeneracja rodziny, młodych "nieświadomych niebezpieczeństwa" organizmów, matek w ciąży etc. etc.). Kurwa, zabrońmy jeździć samochodami i latać samolotami, bo przecież przez to też umierają ludzie. Chyba trzy wzajemnie się kontrolujące władze nie widzą problemu, albo co gorsza bagatelizują go. chciałoby się zatem zaśpiewać: "Nikt nie będzie mi mówił kim jestem, tylko akcent mnie zdradzi szelestem". Dla opornych film w którym Marylin Monroe paliła trawkę.

Już wiem, że będę szedł z tysiącami osób, nie jakimiś ćpunami co żebrzą na centralnym o kasę na hel, nie wypalonymi wrakami których gęba się nie uśmiecha, oraz nie takimi co myślą "co tu zaćpać" tylko z normalnymi młodszymi i starszymi Polakami, którzy mają pracę, hobby, dziewczyny, rodziny i swoje życie, a maryśka stanowi dla nich relaks i dobry humor. Ale jak zwykle na ulicy po lewej stronie staną czarne kurtki i łyse głowy, machające flagami z białym ramieniem z mieczem. Jeżeli mam kogoś nie lubić to chyba będą to oni, niedouczona młodzieżówka "pro rodzinna". "Trawa dla krów" powiadają, "nie chcemy zepsucia polskich rodzin" dorzucą ci bardziej elokwentni.
Moi rodzice co niedziela chodzą do kościoła i przestrzegają "katolickich wartości", ale to nie oznacza że każdy tak musi postępować - a zwłaszcza ja, syn marnotrawny. Mamy możliwość wyboru, kształtujemy swoje życie według własnych wartości i przekonań, już dawno do lamusa odeszły czasy kiedy "władza" - enigmatyczny, zdyszany i niesamodzielny twór - krzyczał na nas i pałował za to co robimy. Jesteśmy przyszłością narodu obdarzonego wolną wolą. A więc powtarzam sobie i moim rodzicom, że jeżeli Bóg na mnie patrzy to chwalę go czynami a nie obecnością w kościele, w którym jest więcej obłudnych ludzi niż poza nim.

Dobra. Co tam jeszcze ciekawego. Chyba sporo, bo zapowiada się dużo akcji dla innych ludzi.Sam zresztą 22 maja br. brałem udział w Masie rowerowej na rzecz dzieci z autyzmem i było naprawdę zajebiście :). 

Kumpel powiedział mi że będzie oddawana krew, więc można się pozbyć nadmiaru, nigdy nie wiadomo kiedy samemu będzie się w potrzebie (akcje w szpitalach, busach PCK, itp.), dalej będzie zbiórka dla powodzian, a dodatkowo można ich wesprzeć : (wklejam z Interii)

 "Jak poinformowała Caritas Polska na swojej stronie internetowej, pieniądze dla poszkodowanych w powodzi można przesyłać na adres: Caritas Polska ul. Skwer Kard. Wyszyńskiego 9, 01-015 Warszawa Bank PKO BP S.A. 70 1020 1013 0000 0102 0002 6526 z dopiskiem: "Powódź Południe".
Ofiarom powodzi można również pomóc, wysyłając sms o treści "Pomagam" pod nr 72 902. Koszt sms-a to 2,44 zł (z VAT)."
No i dodatkowo można (to chyba gminy organizują tylko się trzeba dowiedzieć gdzie i kiedy) oddawać rzeczy pierwszej potrzeby, bo jak widzieliście w TV, brakuje wszystkiego (nie wspominając że jakiś baran wymyślił 12-sto stronicowy formularz o ubieganie się o pomoc finansową...). 
Jak też wiecie, albo nie od jakiegoś czasu jestem członkiem Amnesty International i 4 czerwca odbywa się spotkanie całego AI w W-wa (grupa z Polski) połączone z debatą o inicjatywach i kwestiach związanych z łamaniem praw człowieka. Więcej info na stronie. a ponadto zachęcam do członkostwa, bo nie każdy na świecie ma możliwość walczyć o swoje prawa samemu (składka to naprawdę śmieszne pieniądze).

Na sam koniec pragnę dodać ze w całej Polsce odbywają się teraz imprezy studenckie (juwenalia) gdzie można wyszaleć dupsko przed sesją. Niestety prywatnie muszę dodać, że nie odbędzie się koncert jednej z moich ulubionych kapeli - Sum 41 - gdyż perkusista miał wypadek samochodowy. Ale zapowiedzieli że jeszcze tu zagrają. 
Jeżeli tak sporo się dzieje, po co jeszcze czytacie tą notkę? Wybijać na miasto! :D

czwartek, 20 maja 2010

Life is a waterfall

Miałem jakiś głupi sen o narkotykach i że mnie policja ścigała, że rodzice nie żyją, że muszę znowu organizować cały świat od początku. Cały czas mam jakieś głupie sny, które stanowią alternatywę mojego życia, takie "gdyby stało się inaczej". Jednak dla wielu ludzi życie odwraca się o 180 stopni poza snami w tzw. realu. Nie jestem do końca przekonany, czy jestem świadkiem jakiejś serii popieprzonych katastrof, które zaczęły nawiedzać nasz kraj, czy to tylko moja wyobraźnia podsuwa mi te frenetyczne wizje o piętnowaniu naszego "pięknego" kraju.

Myślę, ze wielu z was podziela mój punkt widzenia i pyta się w myślach "co się kurwa dzieje?" patrząc na wszystko co wyprawia się dookoła. No bo czy normalnym jest, aby w maju (nawet jeżeli jest to Zakopane) padał śnieg i ściskał mróz? Albo żeby na Suwalszczyźnie trąba powietrzna (tak, tak to prawda) zerwała dachy z domów i poczyniła ogromne zniszczenia?

 Nie jestem meteorologiem i nie chcę w żadnym wypadku tworzyć jakiś durnych teorii spiskowych, ale nasz mały świat powoli, ale stopniowo się zmienia. Łamie się pod naporem ludzi, którzy trują, kopią dalej niż można pomyśleć, wycinają lasy, niszczą skały, zabijają zwierzęta, wylatują w kosmos, oraz zabijają się nawzajem. Nie wiem czy natura była na to wszystko przygotowana i czy przetrwa jeszcze na tyle długo jak byśmy chcieli, ale bądźmy optymistami. Skoro świat przetrwał erupcje wulkanów, uderzenie meteorytów, na pewno przetrwa też ludzi. To cyniczny żart.

Południe tonie. Domy zalane, zwierzęta potopione, cały majątek odpłynął wraz z nurtem rzek, które wylały. Ze zbiornika na Nysie upuszczają co jakiś czas setki tysięcy litrów wody, aby się nie ulało, aby go nie zepsuć, a tym samym kolejne gospodarstwa idą pod wodę, kolejni ludzie załamują ręce i płaczą.

 Nie mieszkam na południu Polski, mieszkam w bezpiecznym miejscu, obok Warszawy, którą chronią aż 3 zbiorniki retencyjne (każdy gotowy przyjąć tysiące litrów wody), ale też tak jak Ci co toną - jestem Polakiem. Powódź z 1997 na trwałe wryła się w moją pamięć, pomimo tego, że miałem kilka lat, jak dziś pamiętam co krzyczeli strażacy i inni co pomagali: "Nie wyławiajcie chleba z wody!. Pomoc niebawem nadejdzie." Pamiętam też piosenkę "Moja i Twoja nadzieja" nagraną przez wielu znanych polskich artystów, jako "powódź 1997 anthem".

 Powódź roku 2010 jest jeszcze straszniejsza. Ludzie zarzucają wójtom swoich gmin niedopilnowanie obowiązków przeciwdziałania kataklizmowi i pewnie mają racje. My, Polacy zawsze wychodzimy z założenia, że lepiej leczyć niż zapobiegać, a później jak przyjdzie woda trzeba szukać worków z piaskiem, trzeba wodować łodzie ze strażakami, ludźmi którzy przydają się naprawdę wszędzie i walczą do końca. Wiem bo mój wujek jest strażakiem i niejednokrotnie spędzał święta "na dyżurze".

W województwie łódzkim zalało 16 gmin, kolejne będą zalane. Nie wiem jak to jest (nie odczułem tego osobiście), ale oglądam programy "na żywo" gdzie ludzie oczekują na falę powodziową, lub są już "po niej" i nie wiedzą co dalej zrobić. Rozpacz, gniew i smutek to jedyne co widzę na szklanym ekranie. Media działają znowu jako megafony tragedii. Podmywa cmentarze, mogą być poważne problemy epidemiologiczne i trzeba ekshumować zwłoki. Trzeba zabezpieczyć zabytki, trzeba przenieść zbiory książkowe, zapewnić ludziom wodę i jedzenie. Tak wiele trzeba, a tak niewiele wystarczyło zrobić. Trochę brakuje nam wszystkim świadomości nadchodzącego niebezpieczeństwa, a nie żyjemy przecież w Amerykańskim Śnie, z którego nie można się wybudzić.

Nie tylko my musimy zmagać się z powodzią. Czesi i Słowacy już jakoś sobie poradzili, Węgrzy ciągle czekają na najgorsze. Lecz jest  nadzieja i nadchodząca pomoc- w ludziach i instytucjach. W Polsce wszyscy na nogach pomagają i starają się pomagać, Unia po Lizbonie w Traktacie o Funkcjonowaniu UE zakłada tak zwaną klauzulę solidarności - czyli pomoc państwom członkowskim w przypadku m.in. klęsk żywiołowych. Nie jesteśmy sami, chyba.
No i na koniec pat, wielki pat bo polityczny, a takie są najgorsze. Opozycja krzyczy, żeby przenieść wybory, opozycja chyba nie czyta konstytucji, która jasno zakłada procedury wyboru prezydenta po jego śmierci. 60 dni to 60 dni, chyba, że większość ludzi technicznie nie będzie miała możliwości głosowania, a to przecież podstawowa wolność demokracji parlamentarnej. Tak to już u nas jest, że zawsze pod górę, zawsze smutne twarze spracowanych ludzi, szarówka i długie zimy. No i pesymizm, a w najlepszym wypadku gorzki cyniczny realizm. "To my, naród umęczony pod ponckim Piłatem", "Polska Chrystusem narodów" - chcą krzyczeć tabloidy i populistyczne gadzinówki. Nie po raz pierwszy i na pewno nie ostatni.

poniedziałek, 17 maja 2010

Na zachodzie bez zmian. Münster?


Witam wszystkich, którzy czytają i czekają, albo czekają i czytają. Wróciłem z Munster. Tydzień temu... Ale cały chaos, który zwalił mi się na łeb po przyjeździe sprawił, że piszę dopiero teraz. Po pierwsze, po powrocie dowiedziałem się, że mój dziadek będzie miał bajpasy (babcia, kiedy jeszcze dobrze nie zdążyłem się rozpakować wpadła do domu i lamentowała z tego powodu...), po drugie moich starych nie było (i jeszcze nie ma) bo wyjechali na 2 tyg. ( a to oznacza ostre tango i powrót uzależnień alkoholowych) i po trzecie armagedon egzaminów, prac do oddania i kolosów. W skrócie urwanie dupy. No ale przecież nie będę pisał jak było po powrocie. Napisze o tym, jak przebiegał mój krótki, bo zaledwie pięciodniowy pobyt w Munster, oraz to czego się dowiedziałem nauczyłem .
***
Nieludzka godzina na start podróży już poprzedniego dnia uświadomiła mi, że się raczej nie wyśpię. Musiałem wstać o 4:00, gdyż o 6:00 miałem "zbiórkę" na centralnym z ludźmi, którzy razem ze mną jechali na konferencje. Tak więc jak za każdym razem, kiedy mam wstać rano nie mogłem zasnąć i tyle się wyspałem. Trudno. Wychodząc z domu minąłem moją sąsiadkę-pijaczkę z parteru. Ku mojemu zniesmaczeniu długiej podkoszulce i w samych gaciach ( błe ) wypuszczała swoje wyliniałe psy. Widok Pruszkowa nigdy nie należał do najpiękniejszych, szczególnie z rana, kiedy nie wszystko w człowieku działa jak trzeba. Moje miasto jak zwykle zachwyciło mnie widokiem psiego gówna walającego się na chodnikach, butelek po każdym rodzaju alkoholu, oraz pełnych i od dawna nie opróżnianych przydrożnych śmietników. Co równie obrzydzające, nieopodal ponurej ulicy, która prowadzi mnie przez całe moje życie na stacje zaobserwowałem zdechłego jeża. To już coś, mały znak.
Pomijając wiele mniej ważnych faktów, niewyspany i zmęczony z dziwnymi objawami niepokoju wbiłem się wraz z moimi nowo i dawno poznanymi znajomymi do pociągu, który miał nas dowieźć do Berlina, gdzie miałem miałem jedną z dwóch przesiadek. Droga mijała bardzo szybko, może było to  zasługą szybkiej kolei Deutsche Bahn, która od Berlina (po przesiadce z pociągu z Wawy) woziła nasze tyłki aż do Munster. Tak jak obszary przygraniczne nie różniły się ani trochę od Polski, tak im bliżej zachodniej granicy (Munster jest ze 100 km od Holandii) robiło się coraz bardziej "zachodnio". Nie wspominając już o świetnym stanie pociągów - 270 km/h prędkości i wygodny przeznaczony dla podróżujących skład. No i brak  opóźnienia i fakt, że udało się nam ułożyć wielokondygnacyjny domek z kart w pociągu który pędził ponad ćwierć tysiąca kilometrów na godzinę.

Po kilkunastu godzinach jazdy jesteśmy w Munster! No i się bardzo cieszę, bo podróżowanie z przesiadkami przez cały dzień do najlepszych pomysłów nie należy. Juz na stacji wita nas grupa Niemców. Chłopak imieniem Manuel, który miał nas zawieść do ośrodka pobytu (dopiero później zapamiętałem wszystkie imiona) pyta się nas, czy wolimy rozmawiać po niemiecku czy po angielski. Po sekundzie namysłu zgodnie odpowiedzieliśmy (ja i Michał, Hubert jakoś nic nie powiedział), że po angielsku. Język ten towarzyszył nam przez cały pobyt, gdyż uświadomiłem sobie, że niemiecki mam na poziomie "mierny" i bez praktyki każdy język zanika. No trudno, ale przecież angielski to lingua franca i Niemcy znają go bardzo dobrze (uwierzcie lub nie).
Dojechaliśmy  miejsca zakwaterowania, jeżeli tak można nazwać Franz Hitze Haus - ośrodek katolicki. Niech was nie zmylą pozory, ten ośrodek okazał się być pięknym budynkiem, równie genialnie wyposażonym, z przepięknymi widokami z okien, nie wspominając już o wielu salach konferencyjnych, 2 windach (miał 2 piętra) i innych wygodach. U nas ośrodki w stylu "katolickie coś tam, coś tam" to raczej lipa, gdzie na wstępie witają cię zakonnice i księża, a zza ściany dobiega cię odgłos mszy, albo co gorsza radia Maryja. FHH był na poziomie 4 gwiazdkowego hotelu dla owieczek które zeszły z drogi Pana. Czyli świetnie się tam odnalazłem.

Pierwszego dnia (poniedziałek - dzień przyjazdu), zmordowani jak szpadle po budowie okopów zostaliśmy zaproszeni na "zapoznanie się" z Niemcami - naszymi rówieśnikami - odpowiedzialnymi za "opiekę" nad nami, oraz jak się później dowiedzieliśmy współpanelistami. Po krótkim zapoznaniu (przed całą grupą...) dowiedziałem się kilku rzeczy o Weronice (osobie z którą miałem "się zapoznać") i "zaprezentowałem ją" po niemiecku przed grupą. Taki zabieg powtórzył każdy obecny na sali.
 Później biegiem na kolacje (nic nie zjadłem bo doskwierał mi w brzuchu jeszcze szok kulturowy, o czym później) a tam już 90% po angielsku i 10 % po niemiecku. Gadałem z nowo zapoznanymi ludźmi (Surah- Pakistanka o arabskiej urodzie, Weronika - j.w. , oraz Simon - zajebisty gość). Jak to przy kolacji, po tym jak trochę odpocząłem, język mi się rozwinął i gadaliśmy sporo czasu prawie o wszystkim. Zapomniałbym wspomnieć, że po kolacji pojechaliśmy do jakiegoś lokalnego supersamu po wódę, aby bliżej zapoznać się z Niemcami w" naszym" stylu (Polish style). Po powrocie, ogarnięciu się itp. ruszyłem do pokoju niżej, gdzie zdążyło się już zbiec całe towarzystwo - zarówno nasza grupa (prawie cała) i sporo Niemców. W naszej grupie nie tylko ja zasysałem z niemieckim, dziewczyny (oprócz Moniki) reprezentowały zbliżony poziom, ale co warto wspomnieć było też wiele osób, które po niemiecku mówiły tak jak po polsku, a może lepiej? To właśnie dzięki nim dawaliśmy rade "zwiedzając" Munster. 
Po spożyciu i niekończących się rozmowach o wszystkim (dowiedziałem się, że Niemiec którego poznałem ma naprawdę gorącą mamę :D), udaliśmy się w rozproszonych grupach na miasto w celach rekreacyjnych (party). Poszedłem w grupie Niemców, co stanowiło dodatkową przeszkodę w poruszaniu się powrotnym. Tak więc po kilkunastominutowym spacerze trafiliśmy do jakiejś niemieckiej spelunki, którą po prostu pokochałem. Amerykańska i niemiecka muza i naprawdę barowy klimat ( kolesie na stołach, piwo się leje, tańce itp.) sprawiły, że pokochałem niemiecki klimat imprezowania (no, może nie pokochałem a bardzo polubiłem). Wróciłem do FHH razem z ludźmi z mojej grupy, których nomen omen spotkałem wcześniej w niemieckiej spelunce. 
Po 3 czy 4 relaksujących godzinach snu zostałem obudzony przez Michała tekstem "Edzie idziemy bez Ciebie". Po takiej informacji byłem w stroju po 20 sekundach i z opuchniętą głową udałem się na wielkie "zwiedzanie". 
Najpierw niemiecka szkoła wyższa (bardziej praktyczna niż teoretyczna jak wytłumaczyła mi Weronika) - Fachhochschule - którą zwiedziliśmy od jadalni po sale wykładową, oraz posłuchaliśmy tam połowy wykładu z ekonomi (o popycie i podaży) na jednej ze świetnie "osprzętowanych" sal wykładowych. Co można powiedzieć więcej o Fachhochschule? Naprawdę genialny budynek, student, który tam wchodzi czuje przyjazną atmosferę i ma wszystko na miejscu, zajęcia prowadzone w danej sali opatrzone są info. o przedmiocie, oraz posiadają zdjęcie wykładowcy (z imieniem i nazwiskiem) obok. Ułatwia życie prawda? No, ale oczywiście wiele polskich uczelni nie odbiegało daleko od standardów szkoły w Munster, którą przyszło mi zwiedzać. Taka przyjazna szkoła, dziwnie to brzmi ale to prawda. Socjal, który tak bardzo rozwinął się w Niemczech sprawił, że bogate państwo funduje swoim obywatelom bardzo dużo udogodnień i dzięki temu tym ludziom  chce się uczyć i pracować. Co mnie uderzyło to stan oświaty i infrastruktury, który oceniam na 6.
Gdy wyszedłem z pociągu, uderzył mnie syndrom Polaka za granicą, albo nawet "polactwa" (nie wiązać z książką Ziemkiewicza!), gdyż to co zobaczyłem zatkało mi japę. Ulice jak stoły do ping-ponga, wszędzie ścieżki rowerowe, światła na przejściach i .... setki tysięcy rowerów.

 Któryś z niemieckich znajomych powiedział, że na każdego mieszkańca Munster przypadają 3 rowery! A ja tak bardzo lubię "rowerować" (samą jazdę i mój rower ) i dlatego stan "dróg dla rowerów" wywołał u mnie taki pozytywny szok. Co więcej trawniki wyglądały jak pola golfowe a podczas 5 dni pobytu zauważyłem 2 (słownie: "dwie) butelki poza śmietnikiem(niemcy wszystko sortują i tylko 4 % śmieci trafia na wysypiska). A właśnie, psich gówien tam się również nie uświadczy, bo świadomość społeczna jest na takim poziomie, że to co jest wszystkich wcale nie musi oznaczać że jest nikogo.
Jednak po pewnym czasie "otrząsnąłem się" z udogodnień miasta (powoli się przyzwyczajałem, chyba), kiedy przyszło mi uczestniczyć (tutaj jeszcze biernie) w trwającym 7,5 h panelu dyskusyjnym na temat "Was ist der Social?" (co to jest socjalizm/opieka socjalna). Męcząca sprawa uwierzcie mi. Mięliśmy prezentacje na przemian z niemieckimi grupami, a tematy (nasze i Niemców) były identyczne, coś w rodzaju dwóch punktów patrzenia na ten sam temat. Po każdym z 4 tematów (dwa kolejne, w tym jeden mój zostały na następny dzień) następowała dość długa dyskusja, a w ramach uznania po każdej prezentacji zamiast klaskać,  "pukaliśmy" w blat stołu (ciekawy zwyczaj). 
Niemcy byli naprawdę dobrze przygotowani do swoich wystąpień, a ich prezentacje nauczyły mnie tego, że w power poincie można zaskoczyć słuchających (prosty schemat z jasno nakreślonymi hasłami, oraz podsumowaniem) i sprawić, że ktoś będzie zainteresowany tym co mówisz. Tego samego dnia  kiedy były prezentacje  (to już środa), Simon powiedział mi, że środa to dzień wielkiej imprezy studenckiej - biersberg (czy jakoś tak) - czyli "piwo i szczyt", jak uda Ci się zalać pałę w środku tygodnia i dalej funkcjonować to osiągasz szczyt (to chyba powinno się stać moim motto na każdy z 7 dni tygodnia). W każdym razie po panelu o socjalizmie wybyliśmy na miasto w celu zakupu alkoholu. W jakimś lokalnym sklepie znaleźliśmy skrzynkę piwa za 4 € (!@#$%^&*$^&*-szok) + doliczana do wszelkiej maści butelek kaucja. Tak więc po nabyciu 3 skrzynek, dwóch win i czegoś tam jeszcze dowlekliśmy się do FHH, gdzie w sali konferencyjnej sami zorganizowaliśmy sobie młodzieżowe chlanie. Muzyka leciała z laptopa, chłopaki grali w piłkę na Xbox 360, podłączonym do rzutnika jednym słowem czad.
Po opróżnieniu 3 skrzynek piwa i kilkunastu butelek luzem (piliśmy je z Niemcami ok 2 h)  postanowiliśmy, że idziemy do klubu nazwanego "Black sheep". Klub genialny, wejście za free, w miarę tani alkohol, ładne dziewczyny, wiele "sal tematycznych" (ad muzyki), ogólnie świetnie i przyjaźnie. Utknąłem wtedy na jakiś czas w sali rock/metal, gdzie typ grał na elektroakustyku i śpiewał znane piosenki w wersji unplugged, do tego barman zza baru co jakiś czas wtórował mu elektrykiem - naprawdę nieźle to wyglądało. Szkoda, że w naszych klubach w większości puszczają "techno-wpierdol", a muzyka rokowa, czy metalowa to towar deficytowy.
Kilka godzin spędziłem na wtapianiu się w klimat, gadaniu z Ralfem i Manuelem o wszystkim, aby później nieświadomie się zgubić. No, ale nie było problemu bo pomimo tego, że klub był spory to znajomi (Niemcy, czy Polacy) sami mnie odnajdywali. Kiedy pierwszy raz tamtego wieczoru spojrzałem na zegarek spadło na mnie dziwne uczucie, że się nie wyśpię po raz kolejny. Opuściłem klub z Ralfem ok godziny 4:15. Gdzieś po drodze skoczyliśmy kupić kebab (w Munster w tych godzinach wszystkie kebab-bary i tego typu restauracje działają jak o 12:00 normalnego dania).
Muszę wspomnieć, że cały wyjazd fundowany był przez Niemców, a dokładniej przez instytut Erharda, tak więc hotel za free, żarcie za free, imprezy i alkohol prawie za free - to rozumiem, tak można spędzać kilka dni maja. Powracając jednak do drogi "z powrotem". Ralf zafundował mi kebab z makaronem ("a co tam kurwa, wszystkiego trzeba spróbować") i ruszyliśmy na przystanek autobusowy.  Wcześniej jednak ludzie z grupy pomieszali numerki do szatni i wziąłem kurtkę kumpla, przeświadczony, że on weźmie moją i wymienimy się w ośrodku (a w swojej kurtce miałem klucz do pokoju).
Wraz z zasadą "po alkoholu człowiek rozmowniejszy" gadałem z Ralfem o życiu. Tak po prostu, konfrontacja: Pruszków i Munster. Mogło by się wydawać, że dzieli nas przepaść, ale tak naprawdę znajdowaliśmy coraz więcej wspólnych mianowników. Kupujemy w takich samych masowych sklepach z ciuchami (np. H&M, C&A), nie mamy kasy na wszystko co chcielibyśmy kupić, słuchamy podobnej muzy, męczymy się wstawaniem na kacu i pracami do szkoły, oraz zawsze chcemy dalej i szybciej. Przepaść się zmieszała, lecz ciągle czułem  to dziwne polactwo (którego Martin kazał mi się wyzbyć i myśleć normalnie) i naszą martyrologię, która jest produktem na eksport, naszą marką.
Autobus dawno, dawno temu spieprzył nam z przystanku, więc trzeba było wziąć taxi. Ralf zamówił jedną ze stojących niedaleko. Wsiedliśmy, jedziemy, jedziemy, jedziemy, Ralf zaczyna gadać z taksiarzem i nagle jakaś sprzeczka, taksiarz zaciąga ręczny, wychodzi i otwiera Ralfowi drzwi (znaczy się mamy spierdalać). Po niemiecku mało zrozumiałem ze sprzeczki, ale mój znajomy wytłumaczył mi, że taksiarz chciał doliczyć kupę kasy, za to aby dowieźć mnie do FHH, a Ralf chciał zapłacić, kiedy sam będzie wysiadał, czyli w miejscu w którym stanęliśmy. No i dobra jesteśmy w środku gdzieś tam. No ale daleko nie było, więc zostałem poinstruowany jak wrócić do ośrodka (łatwizna). Podziękowałem więc Ralfowi za wszystko, uścisnąłem go w stylu "niedźwiedź"  i ruszyłem do mojego katolickiego ośrodka zakwaterowania.
Doszedłem bez problemu, no ale trudności pojawiły się później. "Nie-mam-kurwa-klucza", no tak bo jak w cudzej kurtce miałby być mój klucz. Drzwi zamknięte, portiera nie ma - nie wejdę nawet do budynku... "Dobra śpię na ławce albo przechodzę przez żywopłot". Oba pomysły maksymalnie do dupy. Pierwszy - Niemcy w Munster nawet na czerwonym nie przechodzili jak nic nie jechało, a co by było gdyby jakiś patrol (choć widziałem tylko jeden radiowóz w całym mieście) mnie zgarnął? Słaba reklama dla kraju, no i przesrane od "supervisorów". No to droga na skróty: wszędzie albo mur, albo owy nieszczęsny żywopłot - dupa nie przeskoczę. Podchodzę do głównych drzwi i myślę: "Pora użyć siły", mocne odciągnięcie skrzydeł automatycznych drzwi sprawiło, że po niewielkim rozchyleniu otworzyły się same (tak samo zresztą jak i następne). I kto jest niezły? Nieważne. Nie miałem klucza, ale nie przeszkadzało mi to w bębnieniu drzwi mojego pokoju licząc na to, że otworzy mi mój współlokator. Tak też się stało. Później na kilka sekund udałem się do pokoju Tomka, który jak mniemałem powinien mieć moją kurtkę. No a tu dupa, kurtki z kluczem nie ma, bo Tomek powiedział do szatniarza, że to nie była jego kurtka (myśląc że jego zgubili, dali komuś innemu) i wytoczy im sprawę itp. No, ale w ramach rekompensaty zadeklarował się że pojedzie ze mną i ją odzyska, więc nie byłem nawet trochę zdenerwowany. Powracając do sprawy snu, to zostało mi wtedy jakieś 2 może 2,5 h relaksu. No bo przecież oprócz wieczornych imprez robiliśmy bardzo, bardzo dużo i byłem na nogach od jakiejś 7  rano do 2-4 w nocy. Jestem robotem - to pewne.

Następnego dnia rano przeprowadzka do innego ośrodka - domu młodzieżowego. Z kacem, bólem głowy, który zadowoliłby trzy osoby, spakowałem cały majdan i wraz z grupą udałem się do nowego lokalu, który de facto był równie przyzwoity jak poprzedni (no może trochę mniej). Tegoż właśnie dnia miałem do zaprezentowania swój referat (wrzucam do linków) i referat, który miałem przygotować wspólnie z Niemcami (byłem w grupie z dwiema Niemkami i jedną koleżanką z kraju). Co do tego referatu "wspólnego" to nie było tak, że nic nie zrobiliśmy i dostaliśmy gotowe "coś" od Niemców do przeczytania. Dzień wcześniej wraz z Surah (Niemka z Pakistanu, nosiła nawet czador w wersji "light") zrobiliśmy burzę mózgów i wymyśliliśmy kilkanaście argumentów za tezą, czy powinno się stosować płace minimalne w Niemczech. Na początku, jak jeszcze przydzielano tematy, myślałem że umrę, bo tak naprawdę nie wiem nawet jak sytuacja płac minimalnych wygląda w Polsce, nie wspominając już o Niemczech! No ale ku mojemu zdziwieniu, jakoś daliśmy rade "coś" wspólnie napisać.
Moja prezencja (ta z którą przyjechałem do Munster) była ostatnia, prezentowałem ją wspólnie z Michałem, oczywiście jeżeli czytanie z kartki można nazwać prezentacją... Jakoś gównianie się czułem podczas mojego "wystąpienia", bo nie wiedziałem, czy tekst który mam jest poprawny gramatycznie i czy dobrze wymawiam poszczególne wyrazy. No ale jakoś to poszło, przeczytałem-wydukałem, a paneliści z obu krajów nie parsknęli śmiechem, wiec moja misja była spełniona. Później pytałem się ludzi jak im się podobała moja prezentacja (ja określałem ją mianem "total dizaster"), a oni ku mojemu zdziwieniu mówili, że była spoko. Dopytywałem się jeszcze, czy nie mówią tego z litości, czy współczucia dla umiejętności językowych - oni zaprzeczyli. Punkt dla mnie. Potem moja druga prezentacja, która na nieszczęście była pierwsza w serii "prezentacje Polsko-Niemieckie", no to ciach i koniec - nie było źle. Wszystko odhaczone w harmonogramie. Można wracać.
Na kolacje pożegnalną, którą spędziliśmy w pubie faworyzującym lokalny klub piłkarski, zjedliśmy sporo mięsiwa i frytek, popijając wszystko hektolitrami piwa. 

Zapomniałbym o sprawie kurtki. Tak więc, Weronika również zaproponowała mi pomoc w odzyskaniu okrycia wierzchniego. Udaliśmy się jej samochodem wraz z Tomkiem do "Czarnej owcy", dwójka moich znajomych zagadała z szatniarzem i po kilkunastu minutach poszukiwań w dziesiątkach innych zostawionych części garderoby, udało mi się znaleźć moją kurtkę (obarczoną bagażem doświadczeń). Wielkie dzięki dla szatniarza, Weroniki i  Tomka i wracamy. Już myślałem, że położę się o normalnej godzinie (dochodziła 23:30), a tu niespodzianka. Wpadają chłopaki i mówią, że robimy pożegnalny wieczór (zakrapiany alkoholem, rzecz jasna), a że ja nie należę do tych asertywnych, w tej kwestii musiałem przytaknąć. No i tak znowu, rozmowy, picie, karty, wymiana e-maili, oraz kont na facebook'u itp. Spiliśmy Niemców, a sam wróciłem zmordowany do pokoju i zasnąłem w kilka sekund (ok 2:30).
Pobudka przed 7, zbierać rzeczy i spieprzać na pociąg. Mało czasu, mało czasu. Zdążyłem wchłonąć jedną połówkę bułki (na nic innego nie miałem czasu) na szczęście dziewczyny zrobiły kanapki w stołówce i nie umarłem z głodu w drodze powrotnej. W biegu zapakowaliśmy bagaże do samochodów, później zapakowaliśmy swoje dupy do innych samochodów i migiem na stacje. Wszystko w czasie, daliśmy rade, żegnamy się z Niemcami, zarówno z młodymi, jak i profesorami odpowiedzialnymi za "rozkład zajęć" i całą konferencje. Siedzimy w pociągu, jedziemy, szybko, bez przeszkód i opóźnień, a za oknami niknie Munster, nikną setki rowerów i niknie to jak bardzo bym chciał, żeby u nas też tak było. Aufwiedersehen Munster.