Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

sobota, 31 marca 2012

Piwo, frytki, czekolada

    To już mój kolejny wyjazd z serii "jestem tutaj kilka dni". Tym razem los skierował mnie do domniemanej "stolicy" Unii Europejskiej - Brukseli. Kiedy piszę tą wiadomość (w pierwotnej wersji) zachodzące słońce oświetla mój notes i stolik w pokoju w Brukselskim hotelu Villa Royale. Możesz zastanawiać się drogi czytelniku, dlaczego właśnie notes, a więc dlatego, że nie mogłem odzyskać netbook'a zostawionego w innym pokoju, stąd powrót do pisarskich korzeni. Wszystko zapisywane w starym stylu: długopisem na kartce, bez zbędnych słów, gdyż męczy się ręka i szkoda papieru.

* * *
    Po osiemnastogodzinnej jeździe autokarami najwyższego standardu, wysiadając staram się wyprostować szyję i rozruszać kości, ale organizm odmawia mi posłuszeństwa. Czyżby coś się popsuło? Nigdy nie lubiłem jeździć autokarami, gdyż ciężko jest znaleźć odpowiednią pozycję do snu, a człowiek po wielu godzinach podróży jest potwornie zmęczony i apatyczny. Gdy dojeżdżamy na miejsce, po trzech godzinach snu w warunkach siedzącego skrępowania, kręci mi się w głowie i nie do końca wiem gdzie jestem. Kilka głębszych oddechów odświeża mi myśli. Dojechaliśmy do hotelu lokalizującego się niedaleko centrum miasta, dlatego wszędzie jest stamtąd blisko, niestety grafik napięty jak struna fortepianu no i niestety już w samym dniu przyjazdu rozrywkowe żądze wzięły górę. No to zaczynamy.

    Całą historię trzeba chyba zacząć od tego, że Bruksela (a raczej całą Belgia) znana jest z kilku rzeczy. Dla nieobeznanych są to trzy produkty wymienione w tytule. Dla tych, którzy orientują się troszkę bardziej, będzie to dodatkowo fakt, że Belgia jest siedzibą instytucji Unijnych, krajem wewnętrzne podzielonym (region Flamandzki, Region Waloński i Region Brukselski) i do niedawna nie posiadającym uformowanego rządu (przez około dwa i pół roku!). Samo miasto jest dostosowane zarówno dla poważnych urzędników jak i spragnionej rozrywki młodzieży. Nie są to jednak jedyne pojęcia, o których będę pisał, bo szkoda papieru i wszystko można odnaleźć w Internecie. Będzie to zatem raport wydarzeń, które przeżyłem będąc w Brukseli. Szkoda, że tylko kilkadziesiąt godzin, ale myślę, że i tak "dałem radę" ze wszystkim. Warto również wspomnieć, że do stolicy Belgii dostałem się dzięki inicjatywie europosła Rafała Trzaskowskiego, z którym wcześniej miałem przyjemność wielokrotnie widzieć się i rozmawiać w przeszłości. Jak ustaliłem, każdy poseł do Parlamentu Europejskiego ma możliwość zaproszenia do 120 osób rocznie (wszystko sponsoruje PE), ale polskim politykom raczej nie w głowie takie inicjatywy i domniemam również, że większości się po prostu nie chce bądź nie potrafią (szczególnie Ci z prawej strony sceny politycznej w kraju). Grupa, która została zaproszona przez posła PO liczyła około 30 osób. Byli to ludzie z różnych uczelni (UŁ, CC, APS, AON i inne), miejsc i okazji, odnaleźli się również głuchoniemi z migającą opiekunką i tłumaczką. Przekrój ludzi od A do Z.

     Pierwszego dnia wydaje mi się, że omija mnie wiele historii opowiadanych przez przewodnika. Nic nie mogę na to począć - umysł ma swoje ograniczenia i nie zastąpię zmęczenia i braku snu dawką informacji o belgijskim rynku, ogromnych siedzibach ówczesnych gildii zajmujących najokazalsze kamienice i statuetce sikającego chłopca i dziewczynki (doprawdy dziwny fetysz), które został wyniesiony prawie do rangi symbolu miasta i przekłute w suweniry.Po intensywnym zwiedzaniu pora na pierwszy posiłek - uroczystą kolację w konkretnej restauracji. W lokalu, a dokładniej greckiej restauracji spotykamy Rafała Trzaskowskiego, który znalazł czas, aby zamienić z nami parę słów i spróbować kulinarnych specjałów. 
sikający chłopiec
sikająca dziewczynka

     Michał, którego wcześniej nie znałem, a który tak samo jak ja jest studentem Collegium Civitas, okazuje się równym gościem i ogłasza chęć spożycia spirytualiów w przydrożnych pijalniach. Co godne odnotowania, pokój w którym jesteśmy zameldowani jest wstanie wykańczania, więc zanim wprowadzimy się na dobre Pan Majster informuje nas po rosyjsku ("każdy Polak zna rosyjski"), że potrzebuje jeszcze godziny, aby poodkręcać to i owo i zabrać z pokoju swój sprzęt monterski. Do osobliwości należało światło na fotokomórkę w łazience, które wytrzymywało zaledwie kilka sekund bez większego ruchu osoby znajdującej się w środku. Dlatego, kiedy ktoś zasiadał bezczynnie na "tronie" światło gasło, sam (co musiało wyglądać niecodziennie) wielokrotnie musiałem machać obiema rękami aby oświetlić pomieszczenie. Tak samo było w kwestii przebywania pod prysznicem - co jakiś czas światło gasło, a ja musiałem wychylać się zza szklanego parawanu i machać w stronę sedesu, albo tańczyć Makarenę. Obłęd. 
     Perspektywa snu oddala się, a alkoholizm okolicznościowy wygrywa. Po kolacji, na której zaserwowano nam greckie specjały, w gronie znajomych udajemy się dokończyć krajową wodę z jęczmienia wydobytą zbóż. Wódka wypita w miejscu, "gdzie spotyka się młodzież i palacze ganji" przywraca smak ojczyzny i przesłania perspektywę doświadczenia następnego dnia w sposób bezinwazyjny. 

     Dzień drugi. Budzik zrywa mnie z mętnej drzemki po czterech godzinach ciężkiego snu, a to stanowczo nie odnawia moich sił witalnych. Kiedy wstaję z łóżka mam wrażenie, że spadam w przepaść niemocy cielesnej i umysłowej (podobnie jak w Moskwie!), ale na szczęście nauczony doświadczeniem wiem, że mogę wygrać z tym stanem. Przedział czasu zajętego na ten dzień to od godz. 8 do 16, czyli osiem godzin walki z echem dnia poprzedniego. Na dzień dobry kierujemy się do Parlamentu Europejskiego, który wcześniej oglądałem jedynie w TV i Internecie. Kompleks budynków robi wrażenie - "szklane domy". Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia... Raz tam, raz tu i tak z jednego miejsca biegniemy do drugiego, a głowa nie pozwala mi odpocząć. Parlamentarium usytuowane niedaleko PE to świetne miejsce. Na prawdę genialne, bo oferuje połączenie historii ogólnej z informacjami na temat rozwoju PE. To łatwa wiedza w formie instant, w Polsce tylko Centrum Nauki Kopernik oferuje taką opcję, ale to ciągle za mało, potrzeba nam więcej takich miejsc dla wszystkich.

Ja/ Shakespeare w Parlamentarium

     Za mało czasu, za dużo rzeczy do zobaczenia, przeczytania i wysłuchania. Później spotykamy się z Leszkiem Gasiem odpowiedzialnym za Wycieczki i Seminaria w UE. Zdobywam sporo nowych informacji. Po kilku chwilach po raz kolejny dociera europoseł Trzaskowski, ale ze względu na ograniczony czas nie zostaje z nami dłużej niż kilkanaście minut. Korzystając z okazji  zadaje mu kilka pytań dotyczących działania PE. Kilka chwil później po wizycie w sali plenarnej PE, po oficjalnym głosowaniu "w sprawie...", obserwujemy spotkanie na temat raportu, którego nazwy nie pamiętam. Akurat wypowiada się Migalski z PJN, jednak bez kontekstu nie jestem w stanie określić trafności jego stanowiska. W okół nas zmęczone wycieczki z Niemiec i Włoch udają że słuchają tłumaczeń wypowiedzi europosłów na słuchawkach. Następnie udajemy się do parlamentarnej stołówki. Czas na każdy element grafiku  jest starannie odmierzony i wyliczony, no ale z tego co odczułem tak trzeba działać w Brukseli.


spotkanie z Leszkiem Gasiem

Sala plenarna Parlamentu Europejskiego


     Prawie biegiem kierujemy się do Stałego Przedstawicielstwa RP przy UE. Jest to nowy ładny budynek, w którym radca prawny pełniący obecnie rolę koordynatora prac Stałego Przedstawicielstwa (zapomniałem nazwiska) mówi nam wiele rzeczy na temat działalności tej instytucji spełniając funkcję edukacyjno-ludyczną. Sporo wiedzy płynie do głowy przez uszy. Po kilkudziesięciu minutach zmieniamy pomieszczenie i udajemy się na wizytę u Advisor'a Parlamentu Europejskiego w Radzie Spraw Zagranicznych, dyskusja po angielsku. Zadaję pani Advisor pytanie, czy PE utrzymuje kontakty (jakiekolwiek) z Koreą Północną, a kiedy dowiaduje się, że nie otrzymuje pytam o Partnerstwo Wschodnie. Z tego co do mnie dociera, Białoruś jest wielkim nieobecnym szczytów PW i że będzie akceptowana jako partner do rozmów dopiero, gdy w wyborach demokratycznych wyłoni nowy rząd. Kiedy to nastąpi nie wie nikt. Proces Partnerstwa Wschodniego trwa jednak dalej i jest dynamiczny, ale bez głównego zainteresowanego - Białorusi. Taka trochę "sztuka dla sztuki".

    Rozpoczyna się czas wolny. Kupujemy bilet wielostronny i jedziemy metrem kilkanaście stacji do Atomium. Pewnie zastanawiasz się drogi czytelniku co to takiego. Atomium to budynek będący powiększoną o 165 miliardów razy cząstką żelaza. Piękne, wieloczęściowe miejsce oferujące ogrom ciekawych historii i eksponatów z Expo, które odbyło się niegdyś w Brukseli, niestety za mało czasu. Docieramy tam 30 minut przed zamknięciem. Zwiedzanie w biegu trochę rozbija nasz rytm i deformuje wrażenia estetyczne, ale udaje się przynajmniej zobaczyć wszystko.Czas wolny trwa dalej, a dalsze plany podobne do tych z dnia wcześniejszego.
przed Atomium
windą w górę
"kwasowe schody" w dół
zapisując treści
     Rajd po centrum, zakupy czekolady, wina i piwa dla znajomych i donatorów mojego wyjazdu. Wieczorem dopada mnie brak tchu, w knajpie zamawiam lokalne frytki wielości palców dziecka a do tego spektrum sosów - to dobra podstawa pod procentowe szaleństwo. W barze o dźwięcznej nazwie "Rafael" spisuję treści wyjazdu w notesie, a "wypity alkohol uderza w tętnice" i coraz trudnej się myśli. Przy głębokim oddechu płuca wypełniają się knajpianą atmosferą. Przepłukuje gardło lokalnym Grinbergerem i zamierzam zrobić jeszcze więcej niż pozwala mi na to wolumen sił. W Brukseli staje się bardziej spamiętywaczem historii niż blogopisarzem. Taki los, nie można ciągle biec w jednym kierunku, bo inaczej człowiekowi wypadnie z rąk wena. 
    
    Powątpiewałbym w jakikolwiek sukces intelektualny odniesiony tego wieczora. Po kilkunastu minutach spaceru trafiamy do sławnego i rozreklamowanego klubu/pubu "Delirium Tremens", czyli z łaciny majaczenie alkoholowe. Ten klub został umieszczony w księdze rekordów Guinnessa za serwowanie największej liczby gatunków piwa na świecie. Warto dodać, że w Delirium panuje totalny chaos. Ledwo odnajdujemy wolny stolik, a kolejka po alkohol zatrzymuje mnie przy ladzie na co najmniej kilkanaście minut. Barmani uwijają się jak w ulu, na przemian myjąc kufle i napełniając je złocistym trunkiem. Wszystkiemu towarzyszy głośna muzyka, harmider rozmów i odgłosy tłuczone szkła. Jestem w niebie, zamawiam dwa litrowe trunki, najmocniejsze jakie są. Po czym okazuj się, że nie ma już kufli o takim litrażu! Po tym jak wyczekałem swoją kolej na zakup piwa i dowiedziałem się że nie ma już litrowych kufli, a za dwulitrowe trzeba zapłacić kaucję (15 euro!), decyduje się na cztery pintowe napoje i przeciskam się do zaklepanego stolika. W ciągu dwóch godzin mój portfel staje się lżejszy o 30 euro.

pierwsza tura picia

Delirium Tremens (zdjęcie z sieci, bo kiedy my tam byliśmy nie dało się przejść)
    Dalej już wszystko popłynęło. W pamięci pozostają jakieś dziwne urywki tego co już się wydarzyło. Np. kiedy wynoszę z klubu kufel piwa za pazuchą twierdząc, że to "na drogę powrotną" albo jak będąc w hotelu dziwie się, że o 4.30 nikt nie ma ochoty na dalsze eskapady. No i jeszcze drobny incydent, w którym kładę się na łóżku stojącym na korytarzu i odmawiam jakiejkolwiek współpracy.
    Obłęd wywołany zbyt dużą ilością napojów wyskokowych tłumi receptory słuchowe moje i mojego współlokatora. Budzik ustawiony na 7.00 albo nie zadziałał lub też żaden z nas go nie usłyszał (tego nie wie nikt). Jak dla mnie, kiedy odzyskałem przytomność, ciągle był środek nocy, a mogło być to spowodowane zaciągniętymi na okna zasłonami i zapachem kapcia w naszym pokoju. Michał w celu odzyskania resztek siebie dokonuje ustnego zwrotu w toalecie, a ja staram się przypomnieć sobie o co w tym wszystkich chodzi i gdzie jestem.
    W związku z tym , że czas wydawania śniadań upłynął już dawno, udaje się nam otrzymać zaledwie dwie kanapki z serem i po szklance soku, wynikające z dobrego serca obsługi hotelu. Dobre i to! Czas log out'u zbliża się nieuchronnie, nie ma chwil na na pakowanie się i zakupy. Rozwiązuje te problemy na dwa sposoby:

  1. Wszystko wrzucam do walizy i dokonuje "ugniatania kapusty" na moich ubraniach. Walizka wytrzymuje - pakowanie ekspresowe uznaję za udane.
  2. W lokalnym Carrefourze Express zamiast przemyślanych zakupów souvenirów i produktów spożywczych wrzucam do koszyka kilka puszek i butelek piwa  oraz dwa litry napoju "7 UP". Grunt to się nie odwodnić. Dla spokojniejszego sumienia w koszyku lądują trzy croissanty, które nie wytrzymały w autobusie 40 minut jazdy i zostały wchłonięte szybciej niż otworzyłem pierwsze piwo.


* * *
    18 godzin to zwiastun nudy i walki z przemęczeniem. Wracamy do Polski, a w głowie pozostaje głuche echo tego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich 100 godzin. Mam czas by być a nie być na czas, tego się trzymam i to mnie napędza. Kiedyś tam jeszcze wrócę, tego jestem pewien. Ojczyzna wita mnie chłodem i deszczem brzydkiego poranka stolicy.

niedziela, 25 marca 2012

Coś co nas (w pewnym sensie) otacza

              Lubię po rozprężeniu umysłowym powracać myślami do różnych teorii, które w większości nijak mają się do panującej rzeczywistości. Istnieje jednak pewna instytucja, która szablonowo spełnia swoją rolę i od swojego powstania zdaje się działać tak "jak jest to zdefiniowane". Partie polityczne - bo o nich mowa - a dalej polityka, rozumiana jako gra interesów tych partii, w obecnych czasach przyjmuję formę wszechobecną i działają tak jak mówi definicja: dążą do zdobycia władzy i (przeważnie) realizacji programu politycznego. Można całkowicie nie znać się na działalności i funkcjonowaniu partii politycznych jak i nie zajmować się systemami partyjnymi w państwie (nie tylko w Polsce), ale mieć wyrobione określone zdanie na temat tych instytucji. Jak głosi łacińskie przysłowie: Vox populi vox Dei (Głos ludu to głos Boga).
            Nie tak dawno określenie "partyjny" było pejoratywnie kojarzone ze wspieraniem komunistycznej władzy i byciem beneficjentem profitów związanych ze służbą polityczną w państwie. "Partyjny" był określeniem przeciwnym do "niezależnego", a opozycja kojarzyła się z podziemiem działającym w celu destabilizacji państwa. Dzisiaj wiele z tego co już było w naszym państwie zostało przedefiniowane, a "partyjny" nie jest negatywnie kojarzony. Ale czy na pewno do końca?
            Partie polityczne istnieją na całym świecie, a ich powstanie datuje się na czas walki koterii i klubów arystokratów we Francji oraz Wielkiej Brytanii w XVIII wieku (a dokładniej: czas Rewolucji Francuskiej). Samo słowo partia pochodzi od łacińskiego pars - czyli część (narodu albo społeczeństwa) i określa grupę ludzi zrzeszonych w instytucje uczestnicząca w polityce (tu: walce o władze). Nie brnijmy jednak w rozwijanie pojęć i genezę tych instytucji. Najprościej mówiąc partie polityczne istnieją po to przynajmniej z zasady), aby reprezentować grupy społeczne  mniejsze lub większe, w zależności od programu partii i umiejętności "przechwycenia" elektoratu. Bez względu jakie programy i hasła głoszą te instytucje nie można zabronić im funkcjonowania, są bowiem reprezentantem interesów grup społecznych, które poprzez funkcjonowanie demokracji pośredniej scedowały na nie obowiązki władcze. W zależności od państwa istnieją różne obwarowania prawne, które nie dopuszczają określonych ugrupowań do istnienia. Na przykład w Polsce już konstytucja eliminuje funkcjonowanie partii politycznych o określonych programach i metodach:
Art. 13.
Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową, stosowanie przemocy w celu zdobycia władzy lub wpływu na politykę państwa albo przewiduje utajnienie struktur lub członkostwa.
            Czyli jak widać na przykładzie konstytucji, nie ma tutaj całkowitej wolności w kwestii doborów partyjnych programów. I bardzo dobrze, gdyż wyklucza to funkcjonowanie partii o programach, których tematyka jest wytłuszczona w art. 13 konstytucji RP. Partie o najróżniejszych intencjach funkcjonują bez względu na to, czy zgadzamy się z głoszonymi przez nie programami czy nie. Stąd też w przeszłości mieliśmy do czynienia z Samoobroną, Ligą Polskich Rodzin czy Polską Partią Przyjaciół Piwa. Nikt nie zabroni im przecież szerzenia populizmu i dopasowywania swojego programu do elektoratu. Wszystko w ramach prawa i za przyzwoleniem wyborców.
            Ciekawym zjawiskiem dotyczącym dzisiejszych partii politycznych jest dążenie do centrum w spektrum ideologicznym i "zanikaniem podziałów" w programowym działaniu. Różnice, jeżeli występują, są one widoczne w programach partii, które z kolei na naszym poletku nie są zbytnio przestrzegane i realizowane. Powracając do spektrum partii politycznych, centrum jest "ideologicznym środkiem" osi lub krzywej spektrum systemu wartości partii politycznych. Może ono wyglądać na kilka sposobów:

            Zacieranie się podziałów między ideologiami partii widoczne jest każdego dnia, a przykłady można mnożyć w nieskończoność: Leszek Miller ogłasza się liberałem, PiS podnosi podatki i zajmuje się kwestiami związków zawodowych oraz zabezpieczeń społecznych, PO (która uchodzi za partie liberalną) podnosi podatki i nie może uchwalić ustawy o związkach partnerskich i legalizacji marihuany. Partie zmieniają swój model z klasowych na masowe i tzw. "catch all", a wynika to z zaniku klas i podziałów, występujących w nowoczesnych społeczeństwach. Dlatego też co poniektóre partie starają się zjednać sobie polityków z mniejszych ugrupowań i przyciągnąć ich elektorat - działanie PO ze zwerbowaniem polityków przed wyborami parlamentarnymi 2011.

            I na koniec o systemie partyjnym w USA. Mogłoby się zdawać, że system dwupartyjny w Stanach Zjednoczonych ogranicza możliwość indywidualnych działań polityków z partii Demokratów czy Republikanów. W rzeczywistości jest jednak inaczej. Ograniczenie poszczególnych posłów widoczne jest bardziej w Polsce i innych krajach Starego Kontynentu, gdzie często obowiązuje dyscyplina głosowania. Sama dyscyplina może jest skuteczna i ważna dla konkretnych działań partii/koalicji, ale po pierwsze doprowadza do alienacji władzy, bo politycy nie głosują tak jak chcieliby tego ich wyborcy, a po drugie ogranicza indywidualizm w partii i czyni z członków "maszynki do głosowania" wg decyzji lidera. W Stanach Zjednoczonych brak zgody wewnątrz partii podczas głosowania jest czymś naturalnym i stwarza możliwość wyrażania własnych poglądów konkretnych posłów, jest również "instrumentem" do rozładowania napięć. Jak można zauważyć, system dwupartyjny w ogólnej formie może i ogranicza się do zaledwie dwóch partii politycznych, ale daje możliwość indywidualnych działań polityków i realnej reprezentacji wyborców.



poniedziałek, 19 marca 2012

Dwie strony lustra

     Osoby które znam bardziej lub mniej mówią, że "mnie czytają". Cieszy mnie to bardzo, gdyż wiem, że to co tworzę nie idzie na marne czy "do szuflady", a kłębi się w głowach osób, które wygospodarują trochę czasu i skupią się na mowie pisanej. Dobrze jeżeli treści goszczą w umysłach przynajmniej przez jakiś czas. Czytanie rozwija. Myślałem jednak, że moje "pisanie" jest przystępne dla każdego, jednak okazuje się, że nie wszyscy z łatwością lawirują w moich skrótach myślowych i (czasami) natłoku pojęć oraz informacji. Postaram się więc troszkę uwspólnić przekaz i popracować nad stylem. Bo jak powiedział mi niedawno mój profesor "Dobrze, ale niech pan pracuje nad stylem", ciesze się, że funkcjonują w moim życiu autorytety, które rozświetlają moją krętą drogę pisarstwa publicystycznego i naukowego. To pomaga.

***
     Ciepło na zewnątrz. Taka aura wypacza chęć podjęcia działalności innej niż rekreacyjna. Zmiana smaku i zapachu niesiona siłą rozpędu wiosny przypomina mi, że cykl pór roku to coś prostego i wspaniałego. Osobiście preferuje ciepło i upał, jednak zmiany temperatury i aury z zimowej na wiosenną oprócz grypy żołądkowej wywołały u mnie dziecięcą radość. Dlatego, skuszony pierwszymi promieniami słońca postanowiłem oddać się rozrywce innej niż działalność umysłowa. No i ruszyło lawinowo. Telefony do kolegów, pociąg do stolicy, łapiemy druhów z miast dalszych i gromadzimy się jednej części pociągu. Obok nas sportowcy (wnioskuje po strojach dresowych i torbach przepastnych) klną i prosto podtrzymują rubaszną rozmowę. Dojazd do mieszkania docelowego w Warszawie przebiega bez większych nieporozumień. Zakup trunków w sklepie sieciowym, posiedzenie-debata z udziałem płci pięknej i butelek, czas płynie w oparach i ucieka przez palce, pora wychodzić. Ciało nadzwyczaj dziwnie reaguje na przesyt. Staramy się złapać jeden nocny, aby dojechać do drugiego nocnego, aby trafić do domu. Mogło być gorzej niż było, prosty schemat. Coś zwiodło.

     Warto zauważyć, że nie łatwo było dojść do miejsca odjazdu naszego wehikułu i wpasować się w odpowiednią godzinę ("Nie o takie rozkłady jazdy walczyliśmy"). Program Beara Gryllsa jednak pomógł i jesteśmy na miejscu, zdyszani ale w jednym kawałku ciała. Na przystanku i tuż przed nim napięta atmosfera. My - nic nie gadamy; za dużo kontuzji ducha i ciała oraz niemoc. Proste umysły przed nami kurwią: na siebie na świat, na wszystko. Przechodziłem już ten etap w gimnazjum. Ignorowanie jest złotem i da się wyćwiczyć. Przyjeżdża wehikuł i podrzuca nas do centrum Centrum. Dwie minuty do następnego nocnego - niemo oznajmia radziecki zegarek. Bieg, pobieżna debata dotycząca miejsca odjazdu (w biegu), kurwienie na tempo biegu, ostatnia prosta, kurwienie na autobus, który zwiał i ostatecznie marazm i złość "osoby która czeka". W międzyczasie przekrój ludzi nocy stolicy. Bezdomni i alkoholicy, czasami bez "i". Tryb "czy nie miałby pan" włączony u każdego z nich. Ja nieugięty, kolega K. mniej, choć też przez sytuacje napięty jak struna. Kto o zdrowych zmysłach o drugiej w nocy zbiera na cokolwiek? Kilka minut dalej jakiś człowiek opróżnia swój żołądek przy śmietniku na eko-śmieci, reprezentując sobą nie więcej niż obiekty znajdujące się w pojemniku. Partnerka woła go, ale bez skutku. Karuzela kręci się dalej.

     Przerwa na kebab. Ostoja tornada głodowego  - "Kebab 24" - smakuje niczym wigilijny obiad z rodziną (matka: "głodny wszystko zje"). Niestety oaza posiłków, za dnia obserwowana przez gołębie i kruki, w nocy pod stałym nadzorem myszy i żółwi (te drugie mają domek zawsze ze sobą). Taki los, nie mam drobnych więc nic nie mówię. Nasza godzina czekania na kolejny nocny to nie tylko kebab i walka z "daj na ..." ale również wizytacja dworca "PKP Śródmieście nocą". Smutek bije od szarych peronów i bezruchu, kilku wegetujących do pierwszego pociągu trwa w letargu, my trwamy w bezradności i zmęczeniu. Automat ze smakołykami zalotnie mruga nam światełkiem z innego peronu, aż grzech się nie skusić. Zostaliśmy skuszeni - następuje zakup węglowodanów i pustych kalorii. Mózg lepiej wie czego chce, nieprawdaż drogi czytelniku? Pozostaje już tylko poczłapać na wyczekiwany nocny, który owego dnia jest nieziemsko zatłoczony. I ciągle dziwi mnie, że ludzie o 2.45 tak chętnie podróżują. Do tułaczy należę również ja.


     W innym mieście i innym państwie też nie mogą zasnąć umęczone toksynami mózgi. Chociaż w tej rzeczywistości wszystko co przytrafiło się mi, jest błogostanem w porównaniu do tego co wydarzyło się "tam" - w Afganistanie. Wojna, która trwa już jedenaście lat jest stanem anomii i chaosu. To bezczelne wtargnięcie Stanów Zjednoczonych do cudzego państwa w celu "likwidowania terrorystów", w ustach niektórych brzmi jak mesjanizm narodu Amerykańskiego. Dla mnie to wojna, podłą i krwawa jak wszystkie inne. Jak złapać talibów, którzy są u siebie i znają kraj jak własną kieszeń? Wystarczy spytać Rosjan. Odpowiedzą, że się nie da (ale próbowali), choć obecnie Amerykanie nie chcą się do tego przyznać i termin wycofania datowany na rok 2014, coraz bardziej przypomina mi to co tam się dzieje o nieudolności ich polityki zagranicznej. To będzie powtórka błędu ówczesnego ZSRR (dziesięć lat impasu) i Wietnamu roku 1975, kiedy ostatni Amerykanie uciekali śmigłowcem z dachu oblężonej placówki dyplomatycznej. Powracając jednak do drugiej strony lustra.

     Inaczej niż w naszej Stolicy, gdzie czekałem na autobus prowadząc potyczki słowne z bezdomnymi, w Pandżwaj pod Kandaharem nikt z nikim nie rozmawiał. O 2 nad ranem przyjeżdżają amerykańscy "chłopcy" pod wpływem i urządzają sobie konkurs strzelania. Zawodom towarzyszą śmiechy, luźna atmosfera oraz strach i przerażenie ludności lokalnej. "Chłopcy" wchodzą bez pardonu do domostw i strzelają tak, jak potrafią najlepiej. "Król strzelców" może odnotować  wynik 11zabitych. Po zawodach przyszła pora żeby zabawić się w ukrywanie dowodów, niestety nie udało się, bo polane chemikaliami zwłoki nie chciały płonąć. To dosyć niezręczne, bo niedawno szef misji w Afganistanie musiał się tłumaczyć ze spalenia Koranu i innych ksiąg w więzieniu w Bagram, a teraz jeszcze to. Karuzela kręci się dalej.

     I kto po nich (Amerykanach) to wszystko posprząta? Na pewno nie oni sami, bo chcą się wycofać i zostawić zgliszcza po "poszukiwaniu terrorystów", tak samo jak pozostawili  niechronioną ludność Wietnamu i Iraku na pastwę radykalnych watażków. Może zatem ludność cywilna i lokalne siły zbrojne? Niee, oni ich nienawidzą i są dodatkowo zastraszani przez talibów. Może prezydent Karzaj? Też nie, bowiem prezydent Afganistanu (wysunięty przez USA) coraz bardziej domaga się samodzielności i realnej władzy (kalka Szacha Rezy Pahlawiego?) i nie popiera palenia Koranu i sikania na zwłoki. To może opinia międzynarodowa? Rady polityczne jakoś za bardzo nie działają na rząd afgański, być może wynika to z odrębnego rozumienia słowa "polityka". No to kto? Odpowiem na to pytanie zanim ktokolwiek będzie silił się na mądre wywody - po Amerykanach posprzątają właściciele rozkopanego poletka, w którym Zachód szukał szkodników.

Odmienność miejsca czasu i przestrzeni nie zwalnia z odpowiedzialności za swoje czyny. 

sobota, 10 marca 2012

Krajobraz szary, marcowy

     Kiedy patrze przez okno bloku z płyty, który od lat nosi w swoich trzewiach zarówno szaleńcze jak i piękne historie rodzin w nim mieszkających, kiedy oglądam biegnących z miejsca na miejsce rodaków zaplątanych w codzienność, i w końcu kiedy przechadzam się brzydkimi uliczkami stolicy, stwierdzam jedno - brak mi świeżości i radosnych uśmiechów. A może te cechy to wspólny mianownik wielu Polaków?

     W odbiornikach (radio- i tele-) brak jakiejkolwiek inwencji twórczej, zapierających dech w piersiach informacji, brak czegokolwiek, co wyrwałoby nas z marazmu i historii jakiś zdarzeń, którymi od długiego czasu żywią się media cyfrowe i papierowe. Ciągle tylko; tragedia, skandal, PO i PiS w odwiecznej walce, koalicjant się nie zgadza, Palikot łamie konwenanse, wojny, bomby itp.itd. Grzęźniemy w polskim gulaszu, który przedstawia świat przez pryzmat jego tragedii. Nie oszukujmy się drogi czytelniku, od tylu lat widać, że coś jest nie tak jak być powinno. Misja, którą miały sprawować nowe media, upadła tak nisko. Wszystkie programy kulturalne i intelektualnie wyższe od talk show i "programów rozrywkowych" zostały scedowane na kanały zagraniczne (Planete, National Geographic, itp.), a te krajowe zostały zepchnięte z pasma oglądalności na czas, kiedy zapewne już każdy śpi. Dlatego też w mojej pracy dyplomowej tak bardzo ubolewam nad degradacją misji i wychwalaniem rozrywki. Zarówno włoski politolog Sartori, jak i amerykański prezydent Johnson mieli racje. Pierwszy stwierdził, że człowiek to zwierze symboliczne a telewizja zadeptuje książki, drugi w czasie wojny w Wietnamie zauważył, że "Pokonujemy się sami" - zamiast szerzyć wzorce i krzewić cokolwiek głębszego od pustych reklam, poddajemy się oszustwom prostych przekazów z całego świata.Takie to banalne, że szkoda czasu na refleksje. Kiedy ostatnio słyszeliśmy coś o Afryce czy Azji? Ba, kiedy któryś z programów typu "wiadomości" wyszedł dalej niż Polska? Nie potrafię sobie przypomnieć. Profesor Dziak, pociesza mnie swoim wykładem twierdząc, że potrzebni są specjaliści, choć wiedza ogólna daje "dobry start". Zobaczymy czy ma racje.

     W Pruszkowskim szpitalu odwiedzam mamę. Tak się akurat składa, że nie jest on daleko od stacji PKP, z której po powrocie z uczelni w 20 minut jestem na miejscu. W szpitalu spokojnie i cicho, ładne ściany, nowe sale, spokojnie. Tak odmiennie od aury większości tych warszawskich. Mama bała się strasznie przed gastroskopią, starałem się ją pocieszyć (sam miałem) i mówiłem, że na początku jest nieprzyjemnie, ale to krótkie badanie. Mama nie śpi całą noc i przed badaniem chce uniknąć "rurowania". Następnego dnia troszkę z nią lepiej, w sali gdzie leży ma przynajmniej z kim porozmawiać, odwiedza ją cała rodzina.Widzę radość w jej oczach, a sam zazdroszczę innym, którzy pozbawieni są elementu niepewności.

    Jest takie głupie przysłowie: "Kto ma miękkie serce ten ma twardą dupę", czy coś w tym rodzaju. Ja chyba mam bardzo twardą dupę, bo zawsze kiedy widzę bezdomnych proszących o jedzenie czy pomoc daje im kanapki, które mi zostały po dniu na Uczelni, albo pozbywam się drobnych. Nie mam jakiegoś majątku, a stypendium gospodaruje jak homo economicus, wiem że inni nie mają nic i każda złotówa to dla nich mniej puszek do zebrania, albo mniej godzin żebrania. Mam nadzieje, że tak jest w rzeczywistości. I jeszcze ten marzec, miesiąc, w którym nie wiem jak mam się czuć. Jestem flagą, która jak na wiatr, reaguje na wszystkie zmiany pogody: zmiana temperatury to ból brzucha zgniatanie skroni albo coś równie niedobrego. Nie wspominając już o zmianach ciśnienia. Jednak nigdy nie będę narzekał i pozostanę z uśmiechem piwnicznym i petitem trawy w ustach, bo ukochałem życie ponad wszystko.
"Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni" - Bułhakow.

poniedziałek, 5 marca 2012

Nowe drzwi oraz trzaski i zgrzyty z nimi nie związane

     Witajcie, parę słów o tym co wydarzyło się ostatnio. Po pierwsze, co dla wszystkich postronnych może być rzeczą błahą i pozbawioną znaczenia, wymieniłem ostatnio drzwi w swoim pokoju. Co prawda remont mojego lokum przeprowadzony był około dwóch lat temu, ale dopiero teraz wszystko udało się zapiąć na ostatni guzik, albo, jak kto woli, ostatni kluczyk. Moje stare drzwi, to była stara szkoła meblowania - biały kolor, szyba wielkości 70 proc. całej powierzchni (wybita na jednej z prywatek), srebrna klamka itp. Przez owe drzwi przeszły setki osób które  odwiedziły mnie podczas piętnastu lat. Niektórzy pozostawili na nich swój ślad w postaci podpisów, cytatów lat przeszłych i wspomnień. Dlatego troszkę mi ich szkoda, ale zrobiłem zdjęcia, więc ich obraz pozostanie zapamiętany. Po wielu latach mieszkania w pudełku zapałek konieczna była zmiana jakości wchodzenia. Nowe nie mają szyby, ale za to maja klucz i lepszy kolor.


     Sytuacja z drzwiami przywodzi mi na myśl wczorajsze wybory prezydenckie w Federacji Rosyjskiej. Pomimo zmiany reżimu (drzwi), pokój (mentalność polityków) nadal pozostaje ten sam, renowacji uległy jednak ściany i ktoś zrobił przemeblowanie (ekonomia i społeczeństwo). Po wielu latach nic niemówienia tłumy Rosjan wyszły na ulice, aby pokazać, że mają dość Putina i jego kłamstewek. Inni wyszli by zamanifestować, że Putin jest ok i chcą go na swojego prezydenta. Tym pierwszym nie ma się co im dziwić, w końcu wybory parlamentarne przypominały reżimową farsę, a nie jak się dziś określa Rosję, demokrację. Choć z tymi rządami ludu (pośrednimi oczywiście) w Federacji Rosyjskiej kruchutko, dlatego też osobiście wolę określenia "demokracja fasadowa" albo "demokracja autorytarna" - niby jest, ale tylko wtedy, kiedy to na rękę elitą rządzącym (czytaj: rządowi, prezydentowi i partii Jedna Rosja + lobbującym biznesmenom). Coś drgnęło, ludzie wyszli z domów z antyputinowskimi transparentami wykrzykując bardzo różne hasła. Jedni chcą komunizmu (boże zachowaj) albo neokomunizmu, jeszcze inni nawołują do skrajnego odcięcia się od świata. To kiepska alternatywa z punktu widzenia badacza stosunków międzynarodowych.

     Czyżby zatem "liberalny" Putin (już-chyba-prezydent) był najlepszą alternatywą dla trwałości stosunków zagranicznych Mateczki Rosji? Możliwe, chyba że znajdzie się ktoś inny, kto będzie potrafił tak wytrawnie jak on łączyć bardzo wiele różnych płaszczyzn. Na przykład, zjednać sobie rubieże kraju, bo przecież Rosja to nie tylko protestujący w Moskwie i Petersburgu, to również spokojni i biedni mieszkańcy dalekowschodnich obwodów (Kamczatka, Chabarowsk czy Jakucja) dla których wszechwładny prezydent jest panaceum na marginalizację. Po drugie trzymać za twarz biznesmenów, de facto będąc jednym z nich (to samo jest w przypadku służb mundurowych i wewnętrznych). No i nie wiadomo, czy kontrkandydaci potrafią zjednać ku sobie kościół prawosławny - dziś w radiu słyszałem, że patriarchowie Rosji jednomyślnie wskazują Putina na głowę państwa, która kompetentnie wykona swoje obowiązki. Bez względu na to jak ludzie zagłosują Putin wygra, bo jak dotąd odnotowano kilka tysięcy przypadków łamania prawa wyborczego i praktyk takich jak "karuzela" (wielokrotne głosowanie tych samych osób w różnych miejscach) czy "dosypywanie głosów" (dokładanie wypełnionych kart do głosowania z zaznaczonym kandydatem). Na czas pisania tego tekstu głosy z 99,5 proc. komisji wyborczych dają Vladimirowi Putinowi 65 proc. głosów, co według prawa daje mu zwycięstwo w pierwszej turze wyborów. Opozycja naturalnie nie uznaje wyniku i zapowiada manifestacje. Quo vadis Putinie?

     I druga sprawa. Tragedia kolejowa w Szczekocinach, o której nie sposób nie napisać. Pociągami podmiejskimi jeżdżę codziennie, czasami dwa lub cztery razy na dobę, dalekobieżnymi troszkę rzadziej, aczkolwiek w te wakacje praktycznie cały czas siedziałem na walizkach.W przeciwieństwie do kierowców osobówek, obsłudze maszyn elektrycznych i parowych ufam jak nikomu innemu, wiem że osoby odpowiedzialne za kierowanie ruchem oraz tymi pojazdami są do tego wyszkolone - to ich zawód a czasami nawet pasja. Może wynika to z doświadczenia, a może również z pewnych naleciałości rodzinnych, bo zarówno mój dziadek jak i ojciec poświęcili życie dla kolei (nie, nie byli maszynistami i kontrolerami biletów). "Zawinił jakiś czynnik, trudno powiedzieć jaki" stwierdził ojciec tuż po zderzeniu pociągów, teraz wiadomo, że wina leży po stronie dyżurnych ruchu, którzy nie dopełnili obowiązków narażając na utratę życia i zdrowia dziesiątki ludzi. Zawinił więc czynnik ludzki, choć z drugiej strony ten sam czynnik uczestniczył w ratowaniu osób katastrofy kolejowej, nawet w formie pomocy mieszkańców miejscowości, w której czołowo zderzyły się pociągi. Do tego dochodzi jeszcze mojego kolegi  Ł., który w TVN 24 komentuje całe zdarzenie (jest znawcą transportu naziemnego). Dziś widzę flagę na mojej uczelni opuszczoną do połowy, przypomina mi to, że nigdy nie wiadomo kiedy będzie mi dane pomagać albo walczyć o życie.