Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

niedziela, 29 maja 2011

Usłyszcie nasz krzyk


Wiele rzeczy wydaje się  nie w porządku, tonących w entropii, w okropnym bałaganie. Niektóre fragmenty "Tanga" Sławomira Mrożka nadal zyskują swoje odwzorowanie w życiu codziennym. Wiele zależy od nas samych - czy uporządkujemy swój stan wewnętrzny, światopogląd, stosunki z innymi, życie. Niestety wiele sfer pozostaje poza naszymi wpływami, a ja jako entuzjasta zmian wielokrotnie daje się nabrać i oszukać jak głupi dzieciak, któremu ktoś kiedyś obiecał nowy rower. Po wczorajszym dniu wiem, że prezentów nie będzie i chyba nigdy nie było.

Wczoraj ja i znajoma siedzimy nad Wisłą. Żeby tam dotrzeć trzeba było użyć mięśni nóg, gdyż w związku z wizytą Obamy wszystko zamknięte i zalane policją. Most Poniatowskiego ciągnie się w nieskończoność. Puste ulice powinny zwiastować bardzo ważną chwilę, robocza, oficjalną wizytę - przybycie prezydenta supermocarstwa.Oprócz ciszy, którą tak trudno odnaleźć na Marszałkowskiej i Nowym świecie trochę się wydarzyło wczorajszego dnia, wiele rzeczy nie zostanie bez komentarza oficjalnego i tego nieoficjalnego, do którego rękę przykładam od dwóch lat. W skrócie: ulice pozamykane, kwiaty złożone w miejsca ważne, prezydent Komorowski zjadł "roboczy diner", a Obama wrócił do Stanów przez które przechodzą obecnie tornada niszczące papierowe domy Amerykanów. Nie wspomniałem o pozytywnym aspekcie. Prezydent USA otrzymał grę "Wiedźmin II" i IPada (jakby nie było ich w Stanach), oraz zepsute pióro. Poszukując pozytywów tych podarków, oprócz polskiego majstersztyku programistów "Wiedźmina", widzę również załączone filmy o historii Polski w wersji animowanej, czyli dzieło Bagińskiego "Animowana historia Polski" i "Miasto ruin" Nenowa, naprawdę godne polecenia wszystkim obcokrajowcom. Ale czy Obama cokolwiek zrozumie z historii Europy (nie wspominając o zawiłych dziejach Polski).
Koniec pozytywów.

Gdy siedziałem nad Wisłą zastanawiało mnie wiele rzeczy. Po pierwsze dlaczego tak strasznie brzydko pachnie woda,  po drugie dlaczego kaczki chcą w niej pływać i po trzecie czy rybacy jedzą złowione tam ryby. Na ostatnie pytanie odpowiedź jest zdecydowanie przecząca, a co do innych pozostawię chwilę na zadumę. Po dziwnym uczuciu podglądu władz, gdy siedzimy na brzegu rzeki i pijemy piwo, które może nas kosztować nawet 100 zł wymieniamy spostrzeżenia na temat przyszłości, perspektyw, zastanawiamy się co dalej i po co dalej. Każdy chce wrzucić nas w ciąg jakiejś opowieści, która tylko w telewizji wygląda ładnie: "Studiuj kierunki ścisłe", "Zalicz praktyki za granicą" , "Ucz się języków". Dodam jeszcze od siebie "Bądź stary za młodu i gnij od środka". Taka niestety jest prawda, ambicje zjadają ludzi, psują ich los i wypaczają historię. Młody człowiek MUSI znać języki obce, musi mieć starz (najlepiej kilka, za granicą i każdy więcej niż 3 miesiące). Ktoś najwyraźniej tak się o nas troszczy, że z serdecznego uścisku, w który wpadamy wychodzimy bez powietrza w płucach, wypłukani przez slogany i wieczorne seriale.

Opuszczam brudne i szare schodki prowadzące do rzeki.
Tramwaje i autobusy nie jeździły jeszcze przez jakiś czas. Kolejne wyzwanie przede mną - zmierzyć się z władzą i poniekąd legislaturą. Myśleliście zapewne, że jako politolog i znawca SM jestem poukładany i poprawny. Nic z tych rzeczy. System strasznie mnie dusi, zabiera możliwości, wytycza ścieżki, którymi nie chce iść. Okłamuje i mydli oczy. Nie wierzę jednak w anarchię, a młodzieńczy bunt mam już za sobą, chciałbym po prostu oddychać nadzieją.


 Wtapiam się w tłum ludzi, którzy walczą na swój indywidualny sposób z hipokryzją najwyższej rangi. Chodzi oczywiście o marihuanę. Ustawa, którą prezydent podpisać dwa dni temu zdaje się zupełnie nic nie zmieniać w kwestii "posiadania". Po zatrzymaniu kogoś z "ilością narkotyków" na własny użytek, będzie opcja odejścia od postępowania przez prokuratora.wciąż jest to tylko opcja, a nie depenalizacja substancji, która nikogo jeszcze nie zabiła, która nie niszczy wszystkiego jak alkohol. Gdzie ty sens i logika? Młodzi i starzy nadal będą trafiali na 48, albo o wiele dłużej za "substancję zakazaną". Jakby tego było mało, marsz odbył się w obciętym składzie organizacyjnym, bo wcześniejszego dnia (zupełnie "przypadkowo") policja wtargnęła do domu organizatorów uniemożliwiając im wszczęcie jakiejkolwiek inicjatywy w dniu marszu. Nie było więc platform muzycznych, oraz (niestety) na marszu zjawili się "reprezentanci" ulicy, którzy skandowali populistyczne hasła stadionowe, oczerniając tym samym policję, która wykonywała tylko rozkazy. Oni chyba nigdy nie zrozumieją o co chodzi w marszach o wyzwolenie, lub wolność czegoś. W związku z ograniczeniami kadrowymi nie pojawiły się jak w zeszłym roku platformy z różnymi typami muzyki, to (nie licząc haseł "kto nie skacze ten z policji" i "sadzić, palić, zalegalizować") był w mojej ocenie bardzo cichy marsz. No ale odbył się pomimo trudności z wydostaniem się z Placu defilad i nieprzychylnością pogody. Nie mniej jednak zgromadził ok 6-7 tysięcy osób popierających inicjatywę.

Najbardziej zaskoczył mnie Janusz Palikot, który de facto wykorzystał marsz w celu propagowania "Ruchu Poparcia". Były poseł PO na Placu Bankowym wziął dwa głębokie "wdechy", a wszyscy (wraz ze mną) skandowali "Dajcie buszka dla Januszka!". Palikot jest jaki jest - kontrowersyjny, często zmieniający zdanie będący w opozycji do skostniałego i zakonserwowanego społeczeństwa, nie wiem czy jego pojawienie się i działanie to woda na młyn poparcia, czy populizm, ale on przynajmniej nie wstydzi się pokazać jak jest i pojechać na jedynej platformie (Kalisz jeździł na platformach z marszem równości). Marsz zakończył się pod Sejmem na wiejskiej i standardowym pokazaniem co sądzimy o polskim prawie dot. narkotyków.
To bardzo zabawne, że wiele portali internetowych i stacji komercyjnych, obudziło się dopiero następnego dnia, aby od niechcenia napisać kilka linijek na temat wydarzenia, które zgromadziło tysiące ludzi z różnych stron Polski i nie tylko, gdyż obok mnie szli Włosi i Czesi. Lepiej jest oczywiście patrzeć na każdy krok Obamy, który o Polsce przypomina sobie tylko wtedy, gdy widzi swój interes. O łubkach, wizach i kwestiach anty rakietowych możemy pomarzyć. Wizyta nie zmieniła nic co dotychczas było wypracowane. Niech więc żyją piękne gesty, wymuskany protokół i "roboczy diner". Podziękujmy więc wszystkim którzy dbają o to aby pokazywać rzeczywistość z jak najlepszej strony.

piątek, 27 maja 2011

Nieskończona historia cz. 3

W dniu wizyty prezydenta USA Baracka Obamy, oraz w czasie gdy weekend zapowiada się deszczowo, ja zachęcam was do dalszej lektury dzieła mojego dziadka.



(...) zawarciu związku małżeńskiego Stanisław Kopeć (bo tak nazywał się ukochany) przeniósł się do Techniku Budowlanego w Warszawie, bo nie wypadało, aby mąż uczęszczał do szkoły, w której uczy jego żona. Ślub Józefy Wróbel i Stanisława Kopeć odbył się w Kościele św. Michała w Łazach, a przyjęcie miało miejsce w Rokitnie Szlacheckim.
Babcia Franciszka i moja mama odwiedziły ciotkę Józefę po urodzeniu dziecka. Mama po narodzinach Włodzimierza (syna cioci) przebywała u siostry Józefy dwa tygodnie, pomagając jej w pracach domowych, po czym wróciła z Warszawy do domu pociągiem pośpiesznym. Pociągi zatrzymywały się wtedy w Łazach ze względu na wymianę trakcji elektrycznej na parową. Między stacją Zawiercie, a stacją Łazy nastąpił wypadek kolejowy, na sąsiednim torze z pociągu towarowego oderwały się drzwi od wagonu i wpadły do przedziału, w którym była maja mama. W tym wypadku zginęły cztery osoby, w tym jedno dziecko, były też osoby ranne, między innymi moja mama. W szpitalu w Zawierciu przebywała prawie miesiąc, ze względu na obrażenia jakie odniosła tego nieszczęśliwego dnia. Wraz z zaistniała sytuacją rodzinną zmuszony byłem przerwać pracę w Zakładach Ogniotrwałych w Rogożniku i wracać do domu. Mama po powrocie do domu długo nie mogła dojść dopełnij sprawności psychicznej i fizycznej.
Ciotka Józefa często odwiedzała swoich rodziców. Nierzadko zostawiała syna na parę dni u swojej mamy, lub u siostry w Bytomiu, z powodu, że podjęła studia magisterskie na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Szwagier Witek, który posiadał samochód odwoził czasami ciotkę Józefę do Krakowa.
Wakacje wujostwo spędzali w Rokitnie Szlacheckim. Na spotkaniu rodzinnym dostałem propozycję, abym zamieszkał u ciotki w Pruszkowie (na co wyraziłem zgodę).
Do Pruszkowa przybyłem pod koniec lipca 1955 r. Zamieszkałem u wujostwa w domu przy ulicy Komorowskiej 19. Mieszkanie nie miało żadnych wygód, wodę donosiliśmy ze studni, która mieściła się około 50 metrów od domu, ubikacja i komórka z drewnem na opał znajdowały się na zewnątrz budynku. Spanie miałem zapewnione w kuchni na „amerykance”, którą na noc musiałem rozkładać, ponieważ za dnia służyła jako siedzenie. Ciotka z mężem i synem Włodkiem spali w pokoju.
Pierwszego sierpnia rozpocząłem prace w Spółdzielczych Zakładach Stolarskich w Warszawie przy ulicy Tarczyńskiej, jako pomocnik stolarza. W tych zakładach produkowaliśmy kioski dla potrzeb Przedsiębiorstwa Prasy i Książki „Ruch”. Pracę rozpoczynałem o godzinie 7.00, aby zdążyć na czas musiałem wstawać o godzinie 5:00. Do pracy dojeżdżałem kolejką WKD (Warszawska Kolej Dojazdowa), a do samej kolejki chodziłem na skróty tj. koło piekarni Pietruszki, następnie obok hotelu robotniczego. Między ul. Polną a Żwirową była ścieżka, która przebiegała przez pole uprawne. Właścicielka pola często z motyką w ręku ścigała przechodniów, ale to nic nie pomagało, ludzie dalej chodzili tą ścieżka. Przy ulicy Żwirowej stało kilka domów, jeden z domów posiadał ganek, a na ganku często grano na akordeonie, nieraz przystanąłem posłuchać muzyki. Pewnego dnia w sobotę, lub niedziele, idąc do kolejki przystanąłem jak zwykle posłuchać muzyki. Z ganku wydobywała się melodia „Szła dzieweczka do laseczka”. Przystanąłem i zobaczyłem, że na akordeonie gra piękna dziewczyna. Okazało się, że ta dziewczyna z akordeonem mieszkała w tym domu. Ona właśnie została później moją żoną.
Pałac Kultury i Nauki oddano do użytku 22 lipca 1955 r. W tym czasie odbywał się Zlot Młodzieży Polskiej (ZMP), która brała udział w obchodach oddania Pałacu Kultury i Nauki w posiadanie narodu polskiego. W sierpniu rozpoczął się Światowy Zjazd Młodzieży i Studentów, z tej okazji odbywały się różnego rodzaju imprezy. Najbliżej mieliśmy na Plac Defilad, tańczyło się tam gdzie tylko było można. Raz nie zdążyłem na kolejkę do Pruszkowa z powodu braku miejsc. Pojechałem kolejka do Warszawy Włochy, a następnie samochodem wojskowym do Pruszkowa. W domu byłem o godzinie 1:00. Trochę mi się dostało za to spóźnienie, bo wróciłem strasznie późno, a rano musiałem wstać o 5:00. Po powrocie z pracy chodziłem z Włodkiem do parku Kościuszki na spacery. Pewnego pogodnego dnia ciotka ubrała Włodka na biało i poszliśmy do parku. Obok miejsca w które się udaliśmy, była rozlewnia wody sodowej, dlatego wokół było pełno wody. Włodzimierz wyrwał się i pobiegł prosto w kałuże, przy okazji przewrócił się brudząc ubranko. Szybko go rozebrałem i umyłem pod kranem, a ubranie suszyłem na słońcu. Po powrocie do domu, ciotka trochę na mnie nakrzyczała i od tego zdarzenia już więcej nie poszedłem z Włodkiem na spacer.
Drugą wpadkę miałem, jak ciotka z wujkiem pojechali na przyjęcie do znajomych, zostawiając nas samych w domu, nie zabierając kluczy od mieszkania. Po przyjeździe tak mocno spaliśmy, że nie mogli nas dobudzić, aby ktoś otworzył im drzwi. Wujek musiał przystawić drabinę do okna, aby dostać się do mieszkania. Mieli nauczkę, aby zabierać klucze ze sobą.
Po zakończeniu Światowego Zjazdu Młodzieży i Studentów, zostałem przeniesiony do Zakładu Stolarskiego na ulicę Bonifraterską, koło stadionu Polonia. Mieliśmy dużo pracy, bo zwoziliśmy z całej Warszawy do zakładu wszelkie element drewniane z dekoracji, które były wykorzystywane do produkcji kiosków.
Zapisałem się na kursy kreśleń technicznych, które odbywały się trzy razy w tygodniu w godzinach wieczornych na ulicy Przemyskiej. Do domu wracałem wtedy około godziny 22.00. Kurs ten ukończyłem w czerwcu 1956 r. Zarobionymi pieniędzmi musiałem pokryć wydatki na wikt i opierunek, bilety na obuwie i odzież, lecz niestety na inne rzeczy mi już nie starczyło.
Letnią porą chodziłem na różne imprezy, przeważnie na stadion „Znicz”. Sąsiad z parteru- Mąka, był bramkarzem w klubowej drużynie, załatwiał mi więc wejście gratis. Ja też chciałem zapisać się do sekcji piłki nożnej, lecz ciotka mi na to nie zezwoliła. Po meczu chodziliśmy na różne zabawy, które odbywały się obok stadionu. Razem z Mąką, na stancji mieszkał Stefan, z którym chodziliśmy na zabawy do remizy strażackiej w Nowej Wsi. Chodziłem też na wieczorki taneczne organizowane u mechaników, albo w elektrowni na ul. Waryńskiego, tam było dość niebezpiecznie, ponieważ chodziło tam dużo chłopaków ze Żbikowa, którzy nie cieszyli się dobrą opinią. Na zabawy chodziłem tamtejszego czasu z kolegą Krzyśkiem, który mieszkał u swej ciotki na ulicy Ołówkowej. Uczniowie ze szkoły, w której uczyła ciotka, często organizowali wyjazdy do teatru, lub kina w Warszawie. Często z nimi jeździłem, a w kinie, czy w teatrze zawsze miałem miejsce koło tej samej dziewczyny. Zorientowałem się, że takie „usadzanie” jest celowe. Moje domysły potwierdziły się, kiedy na prywatce sylwestrowej, na którą zabrała mnie ciotka, posadzono minie przy stole razem z tą samom dziewczyną, ponieważ dobrze tańczyła, ale nie była w moim guście, zresztą nie myślałem o małżeństwie. Więcej się już nie spotykaliśmy. Zauważyłem ją ponownie po 10 latach w szpitalu w Tworkach, kiedy byłem na prześwietleniu u szwagra Jurka. Śmialiśmy się, że ciotce nie udało się nas zeswatać.
W czerwcu 1956 roku po wręczeniu dyplomów ukończenia Kursu Kreśleń Technicznych odbyło się uroczyste zakończenie. Wróciłem do domu o godzinie 23.00, a ciotka z wujkiem zrobili mi wielką awanturę. Ciotka Józefa zaczęła mnie bić mokrym ręcznikiem, a wujek trzymał mnie za włosy. Wyrwałem się wujkowi i spadłem ze schodów, zostawiają mu w ręce garść moich włosów. W obawie, że nie wrócę do domu, wybiegli za mną na ulicę. Biegłem ulicą Komorowska przez kilka minut, kiedy ochłonąłem, przeczekałem do rana na stacji w Komorowe. Pierwszą kolejką udałem się do Warszawy na ulicę Bonifraterską do Zakładów Stolarskich. Przenocowałem kilka dni u kolegi w hotelu robotniczym obok stadionu Polonia i po załatwieniu formalności z rozwiązaniem pracy powróciłem w rodzinne strony do Rokitna Szlacheckiego. W dalszym ciągu byłem zameldowany w Pruszkowie przy ul. Komorowskiej ponieważ cioci potrzebny był mój meldunek, aby otrzymać szybciej większe mieszkanie, które otrzymała w końcu na Święto Rewolucji Październikowej w bloku przy ulicy 17-go stycznia w Pruszkowie.
Powrót do domu
Rodzice byli bardzo zadowoleni, że powróciłem do domu cały i zdrowy. Pomagałem rodzicom w gospodarstwie, z czego rodzina była bardzo zadowolona. Ponieważ w Warszawie pracowałem przy budowie kiosków postanowiłem przy wejściu do domu przybudować ganek. Budowa ganku podobnego do krużganku, który był w budynku przy ul. Żwirowej 5, zajęła mi prawie dwa miesiące. Przetrwał on prawie 20 lat. W czasie wolnym lubiłem chodzić z tatą w „górki’ na jurę, gdzie zbieraliśmy zioła lecznicze takie jak dziurawiec, głóg, podbiał, skrzyp i inne zioła, np. Kobylak dobry był na biegunkę. Zbierałyśmy też orzechy laskowe, poziomki, oraz wszystko co było jadalne. Tata opowiadał mi swoje wspomnienia, kiedy jako młody chłopiec wchodził na topole, która rośnie do dzisiejszego dnia na najwyższym szczycie Góry Chełm. W pogodne dni można z niej zobaczyć zarysy Krakowa.
Zaprowadziłem tatę tam, gdzie urządzaliśmy zimowa porą skoki narciarskie i opowiedziałem o tym jak się wywróciłem i połamałem narty, tata pokiwał tylko głową i powiedział, że jak był młody to tez jeździł na nartach zrobionych z klepek z beczki po śledziach. Wracając do domu po drodze wstępowaliśmy do młynarza, który miał młyn na rzece Mitrędze, później po wykąpaniu się w stawie młynarza wracaliśmy do domu na posiłek. Do młynarza woziliśmy furmanką zboże na przemiał, tata mielił zboże, a ja z zaciekawieniem patrzyłem na 25 koło młyńskie, zastanawiając się nad moją przyszłości.
Lubiłem chodzić z mamą na grzyby do lasu za Górą Chełm. Najłatwiej było znaleźć kurki, natomiast najtrudniej smardze, które bardzo mi smakowały, lecz trudno było je zauważyć, bo zlewały się z otoczeniem. Mama mówiła: „Tadek minąłeś smardza”. Jak się później okazało, wykryto u mnie daltonizm i niektóre kolory mi się zlewały np. brunatny z szarym dlatego nie widziałem owych smardzów, bo były koloru brunatnego. Letnią porą były organizowane w Rokitnie rożne imprezy, między innymi zabawy taneczne w Ochotniczej Straży Pożarnej, które miały miejsce na placu w szkole, lub nad stawem w Smużku. Po jednej takiej zabawie zginął mój kolega- popełnił samobójstwo wieszając się na strychu. Powodem samobójstwa był (wydany przez rodziców) zakaz pójścia na zabawę z dziewczyną, w której był zakochany. Rodzice sami wybierali kolegów i koleżanki, z którymi wolno mu było się przyjaźnić. Przeżywał również depresję z powodu swego imienia- Sulpiciusz. Nadano mu pseudonim o nieprzyzwoitym brzmieniu- „Sól...da”, co bardzo go denerwowało. Sulpiciusz był synem siostry Witka Bialika, męża ciotki Marysi. Na znak żałoby na jakiś czas zaprzestano organizować zabaw tanecznych w Rokitnie Szlacheckim.
W tym samym roku zginął tragicznie Zdzisław Miśkiewicz, mój kolega z ławy szkolnej. Jako jedynak, miał wszystko co chciał, ożenił się mając 19 lat i na prezent ślubny od rodziców dostał motocykl marki MZ (produkcji niemieckiej). W niecały miesiąc po ślubie, Dzidek wracając z pracy motocyklem uderzył w drzewo, ponosząc śmierć na miejscu, a pasażer, który siedział na tylnym siedzeniu, wyszedł z wypadku bez żadnych obrażeń.
Marzeniem każdego młodego człowieka było posiadanie motocykla, dlatego Liga Obrony Kraju zorganizowała w Rokitnie Szlacheckim kurs prawa jazdy na pojazdy jednośladowe. Prawie wszyscy młodzi ludzie chodzili na te kursy. Ja również zapisałem się na owy kurs, który ukończyłem z wynikiem pomyślnym. Nabycie motoru graniczyło wtedy z cudem, gdyż motory były na talony. Talon na motocykl marki WFM dostał mój tata, ponieważ nie zalegał z obowiązkowymi dostawami żywca, mleka i ziemiopłodów. Nie nacieszyłem się długo motocyklem, który miałem od ojca, ponieważ rodzice sprzedali motor, obawiając się, że jeżdżąc na motorze mogę ulec wypadkowi.
Mój kuzyn Marian Bialik (brat Witka) w wieku dwudziestu lat, jadąc motorem ścieżka do Ogrodzenia w lesie koło Fugasuwki, uderzył głowa w sosnę ponosząc śmierć na miejscu. W miejscowości Trzebyczka, w której mieszkał mój kolega Marian Siewnik zdarzył się tragiczny wypadek dwaj młodzi ludzie jadąc na motorze z nadmierną szybkością wpadli na parkan. Jeden zginął na miejscu przebity sztachetą na wylot, a drugi zmarł w szpitalu w wielkich męczarniach. Czyli jednak rodzice jednak mięli rację sprzedając maszynę.
Pieniądze ze sprzedanego motoru były potrzebne na wesele mojej siostry, która w wkrótce miała wyjść za mąż. Po trzech zapowiedziach siostra wzięła ślub z Jerzym Kozłem w kościele św. Michała w Łazach. Był wtedy taki zwyczaj, że parze młodej do ołtarza towarzyszył orszak z drużby. Druhnę wybierał sobie drużba, jako że byłem w orszaku wybrałem za druhnę koleżankę, która pracowała razem z siostrą, niestety, rodzice nie zgodzili się i musiałem drużbować ze starszą o 10 lat kuzynką. Przyjęcie weselne odbyło się w naszym domu. W pokoju odbywała się zabawa, tańce miały miejsce w kuchni i na ganku. Zapytałem wtedy kuzynkę, dlaczego zgodziła się drużbować ze mną, powiedziała mi, że jak by odmówiła, to jej rodzina nie przyszła by na wesele, lecz nie miała żadnej pretensji że z nią nie tańczyłem.
Zbliżała się zima, zacząłem rozglądać się za praca. Za namową siostry i szwagra Jurka, poszedłem do pracy w P.K.P. Pracę na kolei rozpocząłem 7-go stycznia 1957 r. w Wagonowni Katowice Bogucice, jako ślusarz przy naprawie wagonów osobowych. Do pracy dojeżdżałem codziennie wychodząc z domu o godzinie 5 rano. Szedłem trzy kilometry do stacji Łazy, aby zdążyć na pociąg o godzinie 6:15 jadący do Katowic. Do domu wracałem na godzinę 18:00. Po miesiącu pracy zostałem przeniesiony do obsługi pociągów pasażerskich, gdzie praca odbywała się w turnusie po 12 godzin. W wagonowni pracowało wielu kolegów z Rokitna i okolic, jeden z nich mieszkał w osadzie Trzebyczka, nazywał się Marian Siewnik pracowałem z nim do czasu pójścia do wojska.
W wakacje obsługiwałem wagon socjalny, którym młodzież ze szkół kolejowych jeździła na wycieczki. Najwięcej wyjazdów organizowano w Beskid Śląski, tam gdzie były domy wczasowe, lub wczasy wagonowe.
Powołanie do wojska
Zbliżał się październik. W miesiąc poboru do wojska, prawie wszyscy koledzy dostali karty wcielenia do jednostek. Marian Siewnik do WOP, Ryszard Balik do WSW, Władek Sadowisk do lotnictwa. Nie czekając na wezwanie udałem się do Komendy Uzupełnień Wojskowych w Zawierciu prosząc o przydział do wojska do tej samej jednostki co służył mój tata tj. do Lublińca, lub do Tarnowskich Gór do wojsk kolejowych, albo do Kompani Honorowej w Warszawie. Dostałem jednak skierowanie do jednostki wojskowej mieszczącej się na Helu. W jednostce miałem zgłosić się 10-tego listopada 1957 r. Pod koniec października po załatwieniu formalności związanych pójściem do wojska, dostaliśmy odprawy pieniężne w wysokości jednomiesięcznego zarobku, była to zachęta, żeby po wojsku wrócić do Wagonowni. W moje imieniny zorganizowałem wieczór pożegnalny, na który zaprosiłem koleżanki i kolegów. Były toast i życzenia szybkiego powrotu do cywila. Tata się śmiał, że na bramie jednostki wisi napis: „Witamy Was”, a po przekroczeniu bramy „Mamy Was”. Nadszedł czas odjazdu, mama odprowadziła mnie na dworzec, żegnając mnie płakała, widocznie przypomniała sobie jak żegnała tatę przed wojną.
Do jednostki przybyłem w wyznaczonym terminie. Na początku zostałem ostrzyżony „na zero”, oraz przydzielono mi umundurowanie, z tymi czynnościami nie miałem żadnych problemów ponieważ miałem już pewne doświadczenia w tym zakresie (Służba w S.P., przebywanie w internacie, oraz „szkoła życia” u ciotki)
Po dwumiesięcznym okresie rekruckim, podczas którego odbywały się intensywne ćwiczenia, miała miejsce przysięga, na którą przyjechał mój tata. Tekst Przysięgi musieliśmy znać na pomięć. Początek zaczynał się od słów: „Ja Obywatel Polski Ludowej stojąc w szeregach Ludowego Wojska Polskiego przysięgam uroczyście być jej wierny i strzec jej granic do utraty sił”.
Po uroczystym obiedzie odbyła się zabawa taneczna, a do kolegów na przysięgę przyjechały siostry lub narzeczone, było również kilku, do których przyjechały żony.
Dowódca mojej jednostki był starym „frontowcem”, wraz z tatą znaleźli wspólny temat wojskowy. Po przysiędze zaczęły się normalne zajęcia, nadszedł czas na pierwsze ostre strzelanie z dział. Strzelaliśmy wtedy z dział o kalibrze 110 mm, najpierw do okrętów oraz samolotów zrobionych z makiet, później do celów nadbrzeżnych (zrobionych również z makiet). Podczas strzelania dowódca działa zalecił otwieranie ust w celu wyrównania ciśnienia. Po tych ćwiczeniach tydzień nic nie słyszałem. Było to związane z hukiem przy wystrzale, gdyż strzelaliśmy jednocześnie z czterech dział, po wojskowemu taka ilość nazywa się bateria. Środa była dniem gazowym, cały dzień chodziliśmy do pobudki po capstrzyku z maskami przeciwgazowymi i gdy zawyła syrena, znaczyło że jest alarm gazowy i trzeba założyć maskę. Gdy syrena zawyła dwa razy znaczyło, że alarm odwołano. W czerwcu 1958 r. z rozkazu Dowódcy Jednostki Artylerii Nadbrzeżnej zostałem przeniesiony do kwatermistrzostwa w Komendzie Portu Wojennego Hel na stanowisko pisarza żywnościowego. Domyślałem się, że przyczyną przeniesienia była rozmowa taty z dowódcą podczas przysięgi. Moim obowiązkiem było wtedy wypisywanie asygnat na prowiant dla jednostek pływających i jednostek lądowych, jak również układanie jadłospisów co dekadę z podziałem na jednostki pływające i lądowe. Na podstawie tych jadłospisów i ilości marynarzy w danym dniu na jednostce, wypisywaliśmy asygnaty do magazynów, marynarze na łodziach podwodnych dodatkowo codziennie dostawali tabliczkę czekolady, oraz butelkę wina raz na miesiąc. Każdy marynarz palący, czy nie dostawał paczkę papierosów Albatros, które były w opakowaniu wodoszczelnym i w zanurzeniu w wodzie morskiej mogły przebywać przez parę dni. Ministerstwo Obrony Narodowej organizowało ćwiczenia na lądzie i morzu w ramach Układu Warszawskiego. W czasie ćwiczeń żywność pakowaliśmy w pojemniki i motorówkami dostarczaliśmy na poszczególne jednostki pływające. Okręty i łodzie podwodne nie mogły wchodzić do portu.
Urlop siedmiodniowy otrzymałem w październiku. Dwa dni musiałem przeznaczyć na podróż. Trafiłem na odpust w parafii św. Michała w Łazach i spotkałem się z kolegami, którzy
byli w wojsku i przyjechali na urlop lub przepustkę. Młody rocznik przybył pod koniec października, starszy został zwolniony z obierania ziemniaków, oraz sprzątania placu przed koszarami.
Zbliżał się koniec roku 1958. Z kilkoma kolegami, którzy odbywali służbę wojskową na Helu, (a mieszkali na Półwyspie helskim) zorganizowaliśmy wyjazd na zabawę sylwestrową do Klubu Rybka w Władysławowie. Jeden z kolegów był synem rybaka, więc jego tata przypłyną po nas kutrem rybackim zabierając nas z naszej jednostki wraz z orkiestrą, która grała do tańca na tej zabawie. Rano rozbawieni przypłynęliśmy kutrem na Hel do portu rybackiego.
Czas wojsku mijał powoli, a im bliżej było do cywila, tym bardziej się wydłużał. Zaczęliśmy odliczanie w różnej postaci np. ile zjemy obiadów, a ile kolacji. Nadszedł oczekiwany z utęsknieniem ostatni dzień w wojsku. Obiad pożegnalny mięliśmy wspólnie z Dowództwem Jednostki. Tradycyjnie po obiedzie rzuciliśmy łyżki w kąt, które dyżurny musiał później pozbierać.
Dwóch kolegów ożeniło się z dziewczynami z Kaszub i pozostało na Helu. Jeden z moich znajomych pozostawił dziewczynę z dzieckiem, nie przyznając się, że jest jego ojcem. Dziewczyna z dzieckiem na ręku, przyszła do koszar i wskazała na ojca dziecka żądając jego adresu. Dowódca jednostki podał adres domniemanego ojca, wówczas żołnierz potwierdził, że jest ojcem tego dziecka i powiedział, że się z nią ożeni. Wszyscy zebrani na placu apelowym zaczęli bić brawo.
Rano 10 października 1959 r. o godzinie 9:00 jako cywile w wojskowych mundurach (mundury oprócz pasów i orzełków dostawaliśmy na własność) lub ubraniach cywilnych odpłynęliśmy z Helu okrętem wojennym do Gdyni. Dalej rozjeżdżaliśmy się pociągami lub PKS-em w rodzinne strony
Powrót z wojska do cywila
Powróciłem do domu po dwuletniej nieobecności, rodzice tak jak zawsze ucieszyli się z mojego powrotu. Siostra wyprowadziła się do domu teściów w Łazach przy ulicy Okrzei. Odwiedziłem siostrę i zobaczyłem siostrzeńca Zbyszka, który się urodził kiedy przebywałem w wojsku. Siostra wspomogła mnie finansowo nie żądając zwrotu pieniędzy. Gotówka przydały się, bo za te pieniądze zorganizowałem imieniny, na które oprócz rodziny zaprosiłem kolegów, między innymi: Mariana Siewnika, Władka Sadowskiego, Rysika Bialika, którzy też wrócili do cywila, zaprosiłem również Ryśka Golę, który nie był w wojsku. Czesław Gibas przebywający w tym czasie na służbie, przyjechał na przepustkę. Niektórzy koledzy przyprowadzili swoje dziewczyny, Stanisław Kocur przyszedł ze swoją siostrą Aliną. Mama z siostrą stryjeczną Janiną, śpiewały piosenki ludowe. Przypomniała mi się wtedy dziewczyna z Pruszkowa, która w ganku przy ulicy Żwirowej 5 grała na akordeonie „Szła dzieweczka do laseczka do zielonego..”.
Poprosiłem, aby mama z Janiną w duecie zaśpiewały mi tą piosenkę, przy akompaniamencie akordeonu. Śpiewały bardzo ładnie wszyscy krzyczeli „bis!”. Bisowały kilka razy, mama mówiła do mnie „Oj! Tadek chyba się zakochałeś !”, ja nic nie mówiąc tylko się uśmiechnąłem.
Zastanawialiśmy gdzie iść do pracy. Ryszard Gola wybrał zawód nauczyciela i razem z żona pracowali w szkole. Ryszard Bialik i Czesław Gibas wstąpili do Milicji Obywatelskiej, a Stanisław Kocur odrabiał wojsko w kopalni, natomiast później wstąpił na kolej. Pracę w wagonowni Katowice podjąłem 1 listopada 1959 roku. Z Marianem Siewnikiem obsługiwaliśmy wagon ogrzewczy, który parą ogrzewał wagony w pociągach dalekobieżnych. Przeważnie jeździliśmy do Krakowa lub Łodzi. Marian często jeździł do swojej narzeczonej, którą zapoznał będąc w wojsku w Dusznikach. Prosił mnie, abym brał jego dyżury w zastępstwie. Bywało tak, że jeździłem na trzy dyżury bez przerwy. Była to bardzo opłacalna praca, gdyż mogłem pozwolić sobie na kupno odzieży, pomóc rodzicom i odłożyć na książeczkę P.K.O.
Zbliżał się Sylwester 1959, Marian zachęcał mnie, abym z nim pojechał na Sylwestra do Dusznik, mama natomiast chciała żebym poszedł z Aliną i siostrą Stanisława Kocur do Domu Kolejarza w Łazach. Nie miałem sprecyzowanego stanowiska co do tej sprawy. Miałem swoją tajemnice, którą podzieliłem się ze swoją siostrą. Dała mi dobrą radę, abym wybrał tą dziewczynę, która bliska jest memu sercu.
Powrót z wojska do cywila
Powróciłem do domu po dwuletniej nieobecności, rodzice tak jak zawsze ucieszyli się z mojego powrotu. Siostra wyprowadziła się do domu teściów w Łazach przy ulicy Okrzei. Odwiedziłem siostrę i zobaczyłem siostrzeńca Zbyszka, który się urodził kiedy przebywałem w wojsku. Siostra wspomogła mnie finansowo nie żądając zwrotu pieniędzy. Gotówka przydały się, bo za te pieniądze zorganizowałem imieniny, na które oprócz rodziny zaprosiłem kolegów, między innymi: Mariana Siewnika, Władka Sadowskiego, Rysika Bialika, którzy też wrócili do cywila, zaprosiłem również Ryśka Golę, który nie był w wojsku. Czesław Gibas przebywający w tym czasie na służbie, przyjechał na przepustkę. Niektórzy koledzy przyprowadzili swoje dziewczyny, Stanisław Kocur przyszedł ze swoją siostrą Aliną. Mama z siostrą stryjeczną Janiną, śpiewały piosenki ludowe. Przypomniała mi się wtedy dziewczyna z Pruszkowa, która w ganku przy ulicy Żwirowej 5 grała na akordeonie „Szła dzieweczka do laseczka do zielonego..”.
Poprosiłem, aby mama z Janiną w duecie zaśpiewały mi tą piosenkę, przy akompaniamencie akordeonu. Śpiewały bardzo ładnie wszyscy krzyczeli „bis!”. Bisowały kilka razy, mama mówiła do mnie „Oj! Tadek chyba się zakochałeś !”, ja nic nie mówiąc tylko się uśmiechnąłem.
Zastanawialiśmy gdzie iść do pracy. Ryszard Gola wybrał zawód nauczyciela i razem z żona pracowali w szkole. Ryszard Bialik i Czesław Gibas wstąpili do Milicji Obywatelskiej, a Stanisław Kocur odrabiał wojsko w kopalni, natomiast później wstąpił na kolej. Pracę w wagonowni Katowice podjąłem 1 listopada 1959 roku. Z Marianem Siewnikiem obsługiwaliśmy wagon ogrzewczy, który parą ogrzewał wagony w pociągach dalekobieżnych. Przeważnie jeździliśmy do Krakowa lub Łodzi. Marian często jeździł do swojej narzeczonej, którą zapoznał będąc w wojsku w Dusznikach. Prosił mnie, abym brał jego dyżury w zastępstwie. Bywało tak, że jeździłem na trzy dyżury bez przerwy. Była to bardzo opłacalna praca, gdyż mogłem pozwolić sobie na kupno odzieży, pomóc rodzicom i odłożyć na książeczkę P.K.O.
Zbliżał się Sylwester 1959, Marian zachęcał mnie, abym z nim pojechał na Sylwestra do Dusznik, mama natomiast chciała żebym poszedł z Aliną i siostrą Stanisława Kocur do Domu Kolejarza w Łazach. Nie miałem sprecyzowanego stanowiska co do tej sprawy. Miałem swoją tajemnice, którą podzieliłem się ze swoją siostrą. Dała mi dobrą radę, abym wybrał tą dziewczynę, która bliska jest memu sercu.(cdn.)


poniedziałek, 23 maja 2011

Fragmenty całości

Witajcie. Powrót rodziców ze zwiedzania miejsc w syntetycznym kurorcie Tureckim sprawił, że zakończył się również okres chaosu, który panował w mieszkaniu w czasie ich nieobecności. Wiele informacji płynie do nas ze świata, niestety nie zawsze są one pozytywne. Jak to w stosunkach międzynarodowych bywa skandale roznoszą się z prędkością błyskawicy, tyczy się to również osób ze świata polityki i biznesu. Tak właśnie prezes MFW (IMF) Dominique Strauss-Kahn wdepnął w medialne gówno. I kończy się jego kariera, życie osobiste no i oczywiście wizerunek i marka "DSK". Tak też w życiu bywa, jak staramy się w pokoju hotelowym (na golasa) pofiglować z pokojówką, a później uciekamy zostawiając połowę swoich osobistych rzeczy nie dziwmy się, że będą z tego nieprzyjemności (wizerunkowe, finansowe i karierowe). Ciężko byłoby przecież wyjaśnić dobre intencje prezesa MFW. No ale to problem DSK, nie mój, nie nasz. Nawiązując do tej sprawy. Premier Tusk wysunął pomysł, aby na miejsce DSK zwerbować L. Balcerowicza. Pomysł bardzo ciekawy, ale zarazem politycznie niedopasowany, gdyż Polska jest raczej w odwodzie państw, które mogą protegować specjalistów do MFW (nie jesteśmy w eurolandzie, a L. Balcerowicz jest monetarysta, co wielu finansistom nie pasuje) więc sądzę że na dobrej opinii D. Tuska się skończy. Pamiętamy również konfrontację "człowieka premiera" - Jacka Rostowskiego - właśnie z L. Balcerowiczem, czyli osoba, która obarcza rząd za problemy finansowe (w tym o OFE) i nie jestem przekonany czy Balcerowicz ucieszyłby się z promocji ze strony premiera. Może prezes rady ministrów liczył na polepszenie swojego wizerunku na arenie międzynarodowej ?

W kwestii wizyty Baracka Obamy, dla wszystkich zainteresowanych przypominam, że odbędzie się ona od piątku 28 maja i potrwa do soboty. Sprawdzają się również wszystkie moje przypuszczenia co do "top level'u" bezpieczeństwa prezydenta USA. Polecam więc ciekawy artykuł z najnowszego Newsweeka ze strony 4, który opowiada o technikaliach wizyty w Warszawie (swoją drogą Cadillac One to niezła forteca na kółkach) .


Na samym początku chciałem zamieścić tylko to co widnieje poniżej, ale postanowiłem, że aby nie być zbytnio melancholijnym zrobię mały wstęp. Pod spodem zamieszczam fragmenty artykułu i książki. Artykuł opisuje świat, książka człowieka zagubionego. Toksyny przelewają się przelewają się zarówno przez fragment książki, jak i artykułu - wszystko razem tworzy esencję która jest podstawą dla tego bloga.

"Żal trochę dawnej różnorodności, melancholii i uczucia samotności. Z powodu internetu świat stał się bardziej nerwowy, niespokojny i niecierpliwy. Sieć odebrała ludziom samotność sprzyjającą refleksji. W zamian dała nową - samotność w szumie informacji. Ale te zmiany nie zabijają naszej ciekawości świata. Nasza planeta jest bardziej dostępna, ale jakby mniej przewidywalna, pełna dramatyzmu i paradoksów. Aby próbować je pojąć, trzeba zobaczyć na własne oczy. Dotknąć świata."
Paul Theroux, Newsweek 21/2011, "Wędrówki w epoce Google"

"I zostajemy już tylko z wyborem między różnymi rodzajami instynktów, przeczuć, odruchów irracjonalnych. Z wyborem strategii obłędu. (...) Piękno i prawda jest w oku patrzącego - więc co to za oko? kto patrzy? Niezgłębiona, smolna pustka, zimna otchłań kosmosu, nieskończoność przemnożona przez nieskończoność.
Budzę się z krzykiem. Echo odbija się od stali."
Doktor, "Król Bólu" (frag.), Jacek Dukaj, Wydawnictwo Literackie

wtorek, 17 maja 2011

"Ten dzień przywitał nas ulewą..."


                Poniedziałek zawsze mnie przeraża, środa zresztą też, choć nie wiem czy niedziela wieczorem nie jest przypadkiem gorsza.  Każdy ułamek dobrych myśli wydaja się być zadeptany przez poczucie, że "muszę". Muszę przecież wstać, pojawić się w danym miejscu i muszę udawać, że wszystko jest ok.  No i tutaj jak zwykle dziwny paradoks (przynajmniej w moim przypadku), kiedy trzeba zerwać się z samego rana, wcześniejszego wieczora nie można zasnąć przez wiele długich kwadransów, lub nawet godzin. Świat rzeczywisty na szczęście, albo na nieszczęście, ucieka dopiero wtedy, gdy zdamy sobie sprawę, że i tak nie zaśniemy i żaden sposób na zasypianie (oczywiście nie wliczając tych farmakologicznych) nie działa. Każdy ułamek ciała woła o sen po niezbyt dobrze przespanej nocy. Nie wiadomo czy to zaczęło się na prawdę, czy jeszcze tkwimy w melasie mar sennych. 

Biorę kąpiel, długą, orzeźwiającą, fikcyjną, w wannie której nie mam. Każdy centymetr mózgu stacza ze sobą wojnę o miejsce dla nowych informacji, jakże surowych i metalicznych z rana. Na śniadanie jakiś pokarm, aby trzewia mogły funkcjonować i napędzać przez pewien czas nierozkręcony jeszcze organizm. Myśli odbijają się od ściany, radio pieprzy bez sensu audycje, które mogłyby być zabawniejsze, a po wstaniu są tylko irytujące. Jeżeli czasami odczuwasz to co ja, to wydaje mi się, drogi czytelniku, że mamy coś wspólnego. Należymy do ludzi XXI wieku.
Szum miasta, czy niebezpieczny spokój to sfery, przez które większość z nas przemierza. Chcemy być bezpieczni i szczęśliwi, tylko za ile i po ile. Podobno ludzie w Stanach mają fobię co do swojego (nie)bezpieczeństwa. W doskonały sposób ukazuje to kontrowersyjny reżyser Michael Moor w filmie "Zabawy z bronią". Łatwy dostęp do broni, rozbudowany aparat przymusu, CIA, FBI, DEA. Tylko czy to problem jednego kraju? Pewnie że nie. Strach ma wiele źródeł, płaszczyzn i podmiotów, w których tkwi i się rozwija.
 Kiedy już wstaniemy z rana w naszym kraju obawiamy się zdarzeń, które znajdują się stosunkowo nisko w hierarchii strach/panika, którą można by stworzyć. Mieszkańcy Izraela również przejawiają obawy i ukazują swój strach poprzez infrastrukturę swojego państwa (bramki, kontrole, wzmożona czujność 24/7).  Gotowość do odpierania zagrożenia trwa od końca lat 40 XX wieku, to obawa przed zniszczeniem ze strony państw muzułmańskich. Nie ma mu się co dziwić, gdyż osaczony przez sąsiadów, którzy uważają go za terrorystę każdy naród czułby się nieswojo. Do tego dochodzą jeszcze kwestie terytorialne, ekonomiczne, polityczne itp. itd. Stany Zjednoczone to inna historia, lecz model strach/panika można równie dostosować do Amerykanów. Im więcej krajów, w których staramy się: przywrócić demokrację (swoimi metodami), obalić rząd/głowę państwa/kogokolwiek, pozyskać ropę, utrzymać swój korpus militarny - tym więcej problemów z niezadowolonymi rdzennymi mieszkańcami, którym nasze metody nie zawsze się podobają. Którzy zaczynają nas unikać, a następnie zwalczać.

Nie odbiegając jednak od tematu. Do Polski niedługo (koniec maja?) przyjeżdża prezydent Barack Obama - głowa supermocarstwa, z którym nie wszyscy mają dobre stosunki. Zalewająca fala informacji przynosi przeróżne informacje i komentarze o możliwości zamachu i niebezpieczeństwie Polaków, o złym terminie wizyty (po zabiciu Osamy bin Ladena  i co za tym idzie radykalizacją nastrojów zwolenników "bojowników o wolność"). Nie wpadajmy w panikę. Powiem więcej: NIGDY nie wpadajmy w panikę. Główną bronią każdego terrorysty jest strach (B. Barber ma rację), uczucie wynikające z niewiedzy, ta niewiedza może powstawać zarówno z braku informacji jak i świetnego kamuflażu działalności "wywołujących". Miedwiediew  nas jednak odwiedził i przeżył, a do państw ukochanych przez świat Rosja przecież nie należy. Abstrahując jednak od odmienności wizyty, Amerykanie najbardziej na świecie dbają o bezpieczeństwo swojego prezydenta, ba, dbają o każdy jego krok i uśmiech. Za prezydentem leci jego prywatna armia i ambulans. Logistyka jest na najwyższym poziomie. Więc (moim skromnym zdaniem) jeżeli jest cokolwiek czego mielibyśmy się bać podczas wizyty Obamy, to kiepska pogoda.

Mój strach to zupełnie inna kwestia, a może nawet bardziej trywialna niż inne. Boję się, że kiedy skończę już studia, odbędę dodatkowe staże i praktyki, udokumentuje opanowane języki i wreszcie będę miał doświadczenie niezbędne do rozpoczęcia prawdziwego życia zawodowego, nie będę mógł zrobić nic. Bo system mi na to nie pozwoli. Nie będzie odpowiedniego miejsca pracy, a jeżeli już będzie to praca będzie monotonna, rutynowa, usypiająca i wypłukująca moje ambicje i plany. Strach przed przyszłością można zwalczyć pewnością siebie i (niestety) "zaklepaną przyszłością", czyli pracą załatwioną przez kogoś (u kogoś) po znajomości, z wyłączeniem całego procesu rekrutacyjnego i niestety czasem również umiejętności. Jako jeden z tysięcy młodych boję się, że wszystkie lata nauki/stażu/pracy zostaną zmarnowane, przez czynniki niezależne ode mnie. Najwyraźniej jednak tak musi być. "Zostaliśmy wtłoczeni w rzeczywistość w której przyszło nam żyć", ale nie musimy przecież tracić uśmiechu i ambicji. Nasze życie w naszych rękach.

czwartek, 12 maja 2011

Czas na Polskę

Witajcie raz jeszcze! Po wrzuceniu kolejnych 10 stron z książki mojego dziadka, pora na coś " ode mnie". Dzisiejszy post będzie skoncentrowany na PREZYDENCJI Polski w Unii Europejskiej. Postaram się wam przybliżyć najważniejsze cele naszego kraju podczas tego 6-cio (a nawet 18-sto) miesięcznego okresu. Polecam więc wszystkim, którzy zastanawiają się po co nam w ogóle prezydencja Unijna i jakie są nasze zadania i cele w ramach tej funkcji.

Warto zacząć od wyjaśnienia samego słowa "prezydencja", gdyż co poniektórym kojarzyć się może z instytucją prezydenta, którego oczywiście w UE nie ma (choć Herman van Rompuy przez niektórych uważany jest za "pseudo-prezydenta"). Prezydencja to spolszczona wersja angielskiego słowa presidency, a oznacza w przetłumaczeniu nic innego jak przewodniczyć. Od kilku lat stosuje się więc w Polsce termin "prezydencja" jako określenie przewodniczenia w UE (a dokładniej w Radzie). Nie będę jednak pisał o historii instytucjonalizacji tej funkcji, oraz o tym jak zmieniła się po Traktacie Lizbońskim, więc wszystkich zainteresowanych  tą tematyką odsyłam do fachowej literatury (np. J. Barcz "Prezydencja w Radzie Unii Europejskiej"). Jeżeli chodzi o Polskę, będzie ona krajem, który obejmie przewodnictwo w Radzie Unii Europejskiej w drugiej połowie 2011 roku na okres 6 miesięcy. Prezydencja Polski nastąpi po sprawowaniu tej instytucji przez Węgry i rząd Viktora Orbana (dość sceptycznie i wyrafinowanie nastawionego do UE, nie wspominając już o ustawie medialnej i zmianie konstytucji).
Będziemy sprawowali przewodnictwo przez 18 miesięcy. To nie pomyłka, okres 18 miesięcy to czas, kiedy kraje współpracują w ramach tzw. TRIO, czyli współpracy, współdziałania i dzielenia kompetencji pomiędzy trzy kraje członkowskie. Nasza prezydencja przypada w grupie z Danią i Cyprem (czyli stabilni i spokojni partnerzy, Cypr trzeba będzie odciążyć z wielu kompetencji ze względu na niewielką kadrę urzędniczą). Kontakty pomiędzy państwami rozpoczęły się już w lutym 2008 roku, więc nie mówimy tutaj o przygotowaniu grup roboczych i wyższych struktur "w ostatniej chwili", powiem więcej, uważam, że jesteśmy bardzo dobrze przygotowani na czas prezydencji, ale o tym dalej. Powracając do prawnego umocowania Trio, jak stwierdza artykuł Decycji RE z 1.12.2009 w sprawie sprawowania prezydencji Rady:
"Prezydencje Rady, z wyjątkiem Rady do Spraw Zagranicznych, sprawują uprzednio grupy trzech państw członkowskich przez okres 18 miesięcy. Grupy te tworzone są na zasadzie równej rotacji między państwami członkowskimi, przy uwzględnieniu ich różnorodności i równowagi geograficznej w ramach Unii"
 Pod spodem przedstawiam ogólne role prezydencji w RUE, które Polska oczywiście musi wziąć pod uwagę.
Okres sprawowania prezydencji przez Polskę rozpoczyna się od lipca i trwa do grudnia 2011 roku, lecz nie stanowi pełnych 6 miesięcy pracy, gdyż należy odliczyć wszystkie święta i dni wolne, które uszczuplą ten czas do około 4,5 miesięcy. W naszym kraju za przewodnictwo odpowiedzialny jest przede wszystim premier, oraz dalej Komitet do Spraw Europejskich i wiele wiele innych pomniejszych instytucji podległych w ostateczności premierowi. Do partnerów polska prezydencja "zaprzęgła" firmy takie jak m.in. Orlen, Coca-Cola (Kropla Beskidu), czy Peugeot, sprawować będą one funkcje zarówno sponsorów jak i zaopatrzycieli w konkretne produkty (transport, catering, itp.). Skoncentrujmy się teraz na celach, oraz problemach z jakimi będzie musiała zmagać się Polska, wykonując rolę ponadnarodowego i hybrydowego przewodnictwa w ramach Unii Europejskiej.

Cele: integracja europejska i promowanie demokracji (standardowe cele każdej prezydencji), bezpieczeństwo energetyczne (szczególnie w obliczu zapisów z TL i problemów surowcowych Europy), ochrona środowiska (oby coś się ruszyło w tej sprawie z ramienia Polski), kontakty międzyludzkie (wymiany, spotkania, festiwale, integracja).

Problemy: nierozwiązane konflikty (Osetia i Abchazja, Naddniestrze, Nagorny Karabach), rola Rosji w regionie, oraz szczególnie ważne i trudne kwestie imigrantów z Afryki Północnej, jak i samej Libii, oraz krajów, które z nią sąsiadują.

Priorytety prezydencji można rozłożyć procentowo. Te które wynikają z woli państwa (sektorowe i ogólne) stanowią 5 %, plany Tria ustalone na 18 miesięcy to kolejne 5 %, plany Rady Unii Europejskiej  + Komisji Europejskiej wynoszą 10 %, największą częścią wszystkich priorytetów są doraźne i konkretne okoliczności wewnętrzne i międzynarodowe. Czyli jak widzimy, prócz planów własnych i TRIA, które stanowią łącznie zaledwie 10 % musimy skupić uwagę na sprawach bieżących i wykazać się wielką elastycznością w kwestiach decyzyjnych. Skoro o priorytetach mowa, warto przedstawić dwie wielkie grupy celów, jakie stawia sobie kraj przewodniczący Radzie - generalne i sektorowe. Priorytety generalne umieszczam w zakładce "Linki" po prawej stronie bloga, gdyż nie ma sensu abym przepisywał owe punkty "na żywca". Do priorytetów sektorowych natomiast (które de facto na 100% pewne będą pewne w czerwcu tego roku) należą:
  1. gospodarka i finanse - europejski system ekonomiczny, oraz prace nad rocznym budżetem
  2. rolnictwo i rybołówstwo - prace nad nowym systemem dopłat bezpośrednich (obecnie na dział Zasoby naturalne i rolnictwo idzie lwia część budżetu ogólnego UE, zmiany nastąpią po roku 2013)
  3. polityka spójności
  4. transport, telekomunikacja i energia
  5. wymiar sprawiedliwości i sprawy wewnętrzne (czyli cały, stary trzeci filar) - ochrona praw obywateli UE, wschodni wymiar Globalnego Podejścia do Migracji
  6. konkurencyjność - prawa konsumenta, oraz inicjatywa Smart regulation
  7. ochrona środowiska - globalne porozumienia klimatyczne (oby nie tak samo jak w Kopenhadze) 
  8. edukacja, młodzież, kultura
 Cały budżet przyznany na obsługę i sprawowanie prezydencji wynosi 429,5 mln zł, przysługuje on na lata 2010-2012. Z tych pieniędzy finansowane będą m.in. obsługa Pełnomocnika (Pełnomocnik Rządu do spraw Przygotowania Organów Administracji Rządowej i Sprawowania przez Rzeczpospolitą Polską Przewodnictwa w Radzie Unii Europejskiej - najprawdopodobniej najdłuższa i najcięższa do zapamiętania nazwa funkcji na świecie), szkolenia 1200 osób korpusu Prezydencji, organizacja i obsługa, promocja, informacje, transport i zakwaterowanie, oraz inne pomniejsze wydatki.
Do głównych miast w ramach kalendarza przewodnictwa wybrano: Warszawę, Sopot, Poznań, Kraków, oraz Wrocław - odbędzie się tam około 300 spotkań nieformalnych (wszystkich struktur Rady UE od grup roboczych po Rady branżowe), ponad 2,5 tys spotkań towarzyszących (wydarzenia kulturalne, spotkania, konferencje naukowe itp.), oraz Szczyt Partnerstwa Wschodniego (w Warszawie), czyli aspekt najbardziej akcentowany przez naszą prezydencję (de facto jesteśmy założycielem i wykonawcą tego projektu). Odbędą się również działania na poziomie unijnym (w Brukseli, Strasburgu i Luksemburgu), oraz wiele oficjalnych spotkań (około 35) na szczeblu ministrów .
Do przykładowych imprez w ramach prezydencji Polski w RUE możemy wliczyć:
  • Inauguracje prezydencji RP - Warszawa 01.07.2011 r.
  • Off Festiwal - Katowice
  • Festiwal Społeczno-Kulturalny - Wrocław 8-11.09.2011 r.
  • Festiwal kulturalny - Sopot
  • Unsound (muzyka alternatywna!) - Kraków
  • Festiwal Sztuki Nowoczesnej - Warszawa 12.2011 r.
...oraz wiele innych spotkań i festiwali godnych polecenia. Więc jak widać nie będzie to jedynie okres ciężkiej pracy i rozważania problemów globalnych i regionalnych, lecz również czas rozwoju wcześniej wspomnianych kontaktów międzyludzkich.

Na sam koniec warto przyjrzeć się jeszcze gadżetom i logo naszej prezydencji. Każdy kraj w ramach swojej prezydencji przedstawia gadżet, który będzie promował swoją prezydencje (w większości przypadków oprócz symbolicznego przedmiotu jest to papeteria, długopisy, pióra, czy aktówki). Gadżetem polskiej prezydencji roku 2011 jest... bączek! Gadżet, którego zdjęcie widnieje obok stał się przedmiotem wielu zabawnych insynuacji i złośliwych żartów, nie mniej jednak jest to moim zdaniem bardzo świeży i wesoły pomysł (choć może trochę dziecinny). Kolejnym gadżetem jest kubek na mleko, specjalna łyżeczka oraz słoik miodu ("Kraina mlekiem i miodem płynąca"? :) ). Do pomniejszych gadżetów zaliczamy aktówki, spinki do mankietów, a nawet meble! Wszystko odnajdziemy na stronie o tej właśnie tematyce >> Prezentacja wizualizacji polskiej Prezydencji w Radzie UE. 
Samo logo natomiast, które zostało przedstawione dwa dni temu, to wielobarwne strzałki, z których pierwsza, bądź ostatnia (zależnie od której strony liczymy) w kolorze czerwonym "trzyma" polską flagę. Wedle mojej interpretacji mają one symbolizować wzrost (aspekt ekonomiczny), oraz międzynarodowość i współpracę (różnokolorowość i połączenie strzałek). Przybierając inny punkt widzenia można zobaczyć na naszym logo różnokolorowe postacie trzymające się za ręce (oczywiście jeżeli nie zauważymy braku głów i złączonych nóg), dla niektórych dziennikarzy, strzałki podobne były do płotu - jak widać wyobraźnia jest w tej kwestii nieograniczona. Warto powiedzieć, że autorem Logo jest J. Janiszewski - ten sam designer, który stworzył logo Solidarności!






Pozostaje mi życzyć wszystkiego najlepszego dla wszystkich instytucji RP odpowiedzialnych za koordynację prezydencji, wolontariatu pomagającego w organizacji (gdyż ten rok odbywa się właśnie w UE pod jego znakiem), oraz nam samym, aby ten czas nie przeleciał nam przez palce. No i dobrze by było, żebyśmy niczego nie spieprzyli, bo doskonale pamiętamy przecież Czechów i ich rozwiązanie rządu Mirka Topolanka w 2009, oraz brak rządu (w ogóle!) w Belgii od czasów ich prezydencji w 2010. Więc wybory w listopadzie niech przebiegają w (s)pokoju.






Informacje zawarte w artykule są opracowane na bazie moich notatek ze szkolenia "Odkryj Unię Europejską na nowo", w ramach projektu Uniwersytetu Jagielońskiego przy współpracy z MSZ, KE w Polsce, oraz PE; jak i również książki "Unia europejska u progu polskiej Prezydencji" red. P. Filipek, Kraków 2011 (z tej książki pochodzą również tabele i cele generalne w dziale linki). 

Nieskończona historia cz. 2

(miało być w środę, ale byłem taki zmordowany po zajęciach że zapomniałem, więc jest dziś)



(...)łóżka, wszystko mnie bardzo bolało, nie mogłem chodzić, a do szkoły poszedłem po dwóch miesiącach (ale zaległości w nauce szybko nadrobiłem). Po latach, podczas prześwietlenia kręgosłupa okazało się, że w wyniku tego upadku miałem uszkodzone dolne kręgi.


Lata szkolne


                       Do szkoły podstawowej zacząłem uczęszczać od września 1945 roku. Po nabyciu zeszytów za kilka jajek, oraz ołówka i gumki w sklepie u Walentego Wróbla, zostałem przyjęty do klasy początkowej. W klasie znajdowały się dzieci od 7 do 12 lat. Po półrocznym nauczaniu zostaliśmy zakwalifikowani do różnych klas, ponieważ umiałem czytać i pisać znalazłem się w drugiej klasie. W klasach oprócz ławek i tablicy znajdowało się godło państwa i krzyż. Przed rozpoczęciem i zakończenie nauki każdego dnia odmawialiśmy modlitwę. Raz w tygodniu mieliśmy naukę religii, oraz przygotowania do pierwszej komunii. Religii nauczał ksiądz, który przyjeżdżał na rowerze z Łaz.
 Pierwszą Komunię Świętą przyjąłem w Kościele parafialnym pod wezwaniem św. Michała w Łazach. Mama z tego powodu, że  przestąpiłem do Pierwszej Komunii upiekła placek. Dostałem wtedy również prezent od matki chrzestnej, a ciotka Mania dała mi rower. Tak długo jeździłem, że zjeżdżając z górki ścieżką w stronę Łaz najechałem na kołek i z przedniego koła zrobiła się ósemka. W wielkim strachu podprowadziłem rower pod dom i oparłem go o ścianę. Uszkodzony jednoślad zobaczyła ciotka Mania, powiedziała:  „Masz szczęście, że to Twoje święto”.
W trzeciej klasie zniesiono nauczanie religii w szkole. Zdjęto krzyże w klasach, a w ich miejsce powieszono portrety prezydenta Bieruta i premiera Cyrankiewicz, oraz wodza Związku Radzieckiego- Stalina. Na lekcji rysunków rysowaliśmy portret Stalina, nauczyciel od rysunków i kierownik szkoły oceniali pracę. Moja wypadła najlepiej. Kolega z klasy Jan Dylkowski opowiedział to swemu ojcu, który był dyrektorem zakładów ogniotrwałych w Łazach. Na Dzień „Dziadka Mroza” w Ludowcu (Dom Kultury) w Łazach za zajęcie I –go miejsca z rysunków dostałem w nagrodę dużą paczkę ze słodyczami, oraz książki. Na jednej z lekcji rysowaliśmy zwierzęta prehistoryczne. Ja narysowałem mamuta, kolega z klasy podejrzewał mnie, że przekalkowałem z książki, ja ze złości  pobiłem go, za co od kierownika Żmudzki dostałem pięć „kijów” na tyłek.           
Śpiewu uczyła nas Starsza Pani -„Babuleńka”, która nauczyła nas śpiewać piosenki pt. „Była babuleńka z rodu bogatego”. Od pierwszej do siódmej klasy uczyła tylko tej piosenki, dlatego nazwano ją Babuleńką. Zapamiętałem ją na długie lata, ponieważ  za byle jakie przewinienie dostawaliśmy od niej „łapy”. Polegało to na tym, że uderzała z całej siły liniałem w otwartą dłoń, a po kilku uderzeniach puchły dłonie. Dlatego nie popracowała w naszej szkole zbyt długo.
 Poza lekcjami wolny czas spędzaliśmy grając w szmaciankę, oraz bawiąc się w wojsko. Robiliśmy podchody, polegały one na tym, że w kamieniołomie rozpalaliśmy ognisko i wrzucaliśmy do niego pociski karabinowe, które po rozgrzaniu wybuchały. Tyle musiało być wybuchów, ile było pocisków. Jeden uczeń ze starszej klasy odpalił granat w ubikacji szkolnej, która znajdowała się poza budynkiem szkolnym. Wybuch granatu oderwał mu rękę, oraz zniszczył ubikację. Rannego wieziono furmanką 7 kilometrów do szpitala w Zawierciu, w którym uratowano mu życie. Od czasu tego  nieszczęśliwego wypadku nie bawiliśmy się w podchody.
 Wymyślaliśmy różne gry między innymi ściganie się z kółkiem. Wyścig polegał na tym, że po zdobyciu  obręczy (wziętej z koła od roweru) i dopasowanie do niej odpowiedniego patyka popychając  obręcz pędziło się co sił w nogach do mety. Zwycięzca otrzymywał fajerkę (krążek od płyty kuchennej). Większa średnica koła dawała większą szybkość, dlatego za dwie mniejsze fajerki można było dostać jedną większą obręcz. Organizowaliśmy wyścigi z fajerkami, do fajerki trzeba było mieć odpowiedni popychacz najlepiej do tego celu nadawał się pogrzebacz. Graliśmy również w grę zwaną „zbukiem” polegającą na tym, że na polu wyznaczano bramkę, a w środku wbijano palik zwany „zbukiem”, którego z boku bramki pilnował bramkarz. Wszyscy zawodnicy biorący udział w grze byli wyposażeni w laski i kolejno z odległości około 20 metrów celowali w palik. Po jego wybiciu wszyscy musieli przebiec na drugą stronę bramki i znaleźć swoją laskę, w tym czasie bramkarz musiał szybko wstawić palik „zbuka” między bramkę i  pilnować go, a kogo dotknął laską i wybił palik ten zostawał bramkarzem i gra rozpoczynała się od nowa. Była to ciekawa gra, bo można było grać gdziekolwiek  z nieograniczoną ilością zawodników (najmniej  dwóch).
Zimową porą uprawiliśmy sporty zimowe. Koło studni była ślizgawka, z której zjeżdżaliśmy na różne sposoby: na sankach, na pupie i na stojąco na łyżwach własnej produkcji. Do butów zwanymi drewniakami (bo podeszwy miały drewniane) na środku mocowaliśmy pałąki od wiadra, które nadawały kierunek jazdy. Najdalszą odległość, którą można było osiągnąć na sankach to 200 metrów. Była to niebezpieczna jazda, bo zdarzały się przypadki, że sankami najeżdżano na starszych ludzi. Starsi koledzy zjeżdżali na dużych saniach, a organizowali je następująco: duże sanie konne ustawiano na górze drogi koło szewca Czyraka, naprzeciwko studni, następnie na czole sań siadało kilkunastu chłopców, którzy za pomocą łyżew nadawali kierunek sań. Do sań wsiadało tyle osób ile się dało, z tył popychacze rozpędzali sanie, następnie wskakiwali do nich. Sanie pędziły z zawrotną szybkością zatrzymując się na końcu drogi. Miałem przyjemność jechać takimi saniami i ponieważ była to jazda niebezpieczna zakazano nam jeździć na dużych saniach.
Czwartą klasę rozpocząłem w szkole podstawowej w miejscowości Sucha Góra koło Tarnowskich Gór. W tej szkole ciotka Józefa była nauczycielką. Dostała  mieszkanie służbowe, które składało się z dwóch pokoi i kuchni. Ubikacja była poza budynkiem. Ciotka bała się sama mieszkać  i uzgodniła z rodzicami, że zamieszkam u niej, tak też się stało. Oprócz nauki do moich obowiązków należało: rąbanie drzewa na podpałkę, noszenie węgla dla nas i sąsiadki-staruszki. W okresie zimy palenie w piecach kaflowych, codzienne mycie podłogi w kuchni, a raz w tygodniu w pokojach. Rano chodziłem do piekarni po pieczywo. Piekarz dodatkowo dodawał mi dwie bułki, które zjadałem po drodze do domu. W dowód wdzięczności pomagałem synowi piekarza w nauce ( bo najgorzej szło mu z języka rosyjskiego).
Ponieważ wcześniej wracałem, że szkoły musiałem przygotować obiad. Któregoś dnia ciotka poleciła mi, abym przygotował na obiad kładzione kluski, przekazując przepis, abym rozrobił ciasto i łyżką kładł je na wodę. Nie powiedziała, że woda powinna się gotować. Ugotowała się jedna wielka kluska, którą później pokroiliśmy i okraszone masłem zjedliśmy ze smakiem.
  W sobotę po zajęciach szkolnych jeździłem do rodziców po prowiant, a w niedziele po południu wracałem pociągiem do Tarnowskich Gór. Z plecakiem o ciężarze 20 kg, po 4-ro kilometrowym marszu, przychodziłem bardzo zmęczony, ale nigdy nie narzekałem. Szkoła otrzymywała  z „UNRY ”paczki, w których znajdowały się przybory szkolne, orzeszki ziemne, oraz słodycze. Brałem wtedy udział w komisji, która przydzielała każdemu po równo.
 Letnią porą graliśmy (jako trampkarze) w piłkę nożną. Grałem wówczas w ataku razem z Zygfrydem Sołtysikiem- późniejszym piłkarzem Górnika Zabrze i reprezentantem Polski. Na Olimpiadzie Polska zdobyła złoty medal olimpijski. Sołtysik był w tym czasie najlepszym rozgrywającym w Polsce.
 Jeździliśmy ze szkołą na basen do Bytomia. Miałem możliwość odwiedzić wtedy ciotkę Marysię, która mieszkała blisko pływalni. W owym czasie chodziliśmy po lekcjach na stawy, a właściwie na wyrąbiska po dolomitach, które były zlane wodą i  co za tym idzie były bardzo głębokie. Raz ciotka przyłapała mnie na kąpaniu się w tym wyrobisku. Zawałowa mile, żebym wyszedł z wody. Po wyjściu z wyrąbiska dostałem tęgie lanie paskiem od moich spodni i miałem czerwone pręgi na plecach i pośladkach (tak, że przez kilka dni nie mogłem usiąść na tyłku).
 Pewnego popołudnia wybraliśmy się do kamieniołomów na jazdę na wózkach do przewożenia kamieni. Kilkunastu kolegów wsiadło na wózek. Jeden z kolegów nazywał się Alfred Kubica i usiadł z przodu na zderzaku. Wózek koleba uderzył w drugi wózek, łamiąc Alfredowi nogę z przemieszczeniem. Zorganizowałem natychmiastową pomoc, usztywniając nogę deską i z kolegą Frankiem Janem (reszta kolegów uciekła w popłochu nie przyznając się do udziału w tej tragicznej zabawie) z wielkim trudem dowlekliśmy Alfreda do jego rodziców, którzy mieszkali blisko mojego domu. Alfred pół roku przebywał w szpitalu, jego rodzice bardzo mnie polubili i często prosili, abym odwiedzał Alfreda, co czyniłem z wielką ochotą. Ciotka o wszystkim się dowiedziała i znów zostałem skarcony, zamknęła mnie w komórce na węgiel. Po wydostaniu się przez okienko uciekłem do rodziców. Po tygodniu tata pod przymusem zawiózł mnie do Suchej Góry.
 Moje warunki bytowe od tego momentu poprawiły się i nie musiałem myć codziennie podłogi, a ciotka zaprzestała stosowania różnych kar (między innymi kar cielesnych). W jesienne wieczory za zezwoleniem ciotki zbieraliśmy się w naszym mieszkaniu i urządzaliśmy rożne zabawy, między innymi w chowanego, lub w pomidora. Przed powrotem ciotki ze szkoły w Tarnowskich Górach w mieszkaniu już nikt nie przebywał. Lubiłem też puszczać bąka na chodniku, lub na asfaltowej ulicy. Tata Janka Franka wytoczył nam dwa bączki z aluminium, był to stożek o wysokości 10 cm, którego nawijało się na sznurek i szybkim ruchem puszczało się w ruch, następnie podcinało się go batem, ponieważ bączek miał wycięte poziome otwory i przy wirowaniu buczał.
W zimowe dni, gdy lód był na stawach,  jeździliśmy na łyżwach. Wtedy znów tata Janka Franka obdarował mnie prezentem, dał mi prawdziwe łyżwy, które przykręciłem do butów. Po paru wywrotkach szybko nauczyłem się jeździć. Próbowałem nawet jeździć figurowo, a niektóre ewolucje nawet mi się udawały np. przekładanie nogami.         
Ciotka po zajęciach w szkole uczęszczała do wieczorowej Szkoły Pedagogicznej w Tarnowskich Górach. Po jej ukończeniu została skierowana na studia do Poznania. Po dwóch latach  (pobytu w niewoli u ciotki) powróciłem w rodzinne strony.
Rok szkolny 1950/1951 rozpocząłem jako uczeń szóstej klasy Szkoły Podstawowej w Rokitnie Szlacheckim. W szkole  panowała zaostrzona dyscyplina, którą wprowadził kierownik szkoły, pan Żmudka. Uczniowie od pierwszej do siódmej klasy musieli mieć głowy ostrzyżone, aż do gołej skóry.  Raz w tygodniu higienistka  sprawdzała czystość, kiedy znalazła wszy lub gnidy,  wtedy uczeń szedł do odkażania, bo zdarzały się nawet takie przypadki (ale tylko u dziewczyn, bo chłopców nie zanotowano). Uczniowie ze szkoły w Rokitnie byli rozpoznawalni w okolicy z powodu strzyżenia „na glacę”.
Obchodziliśmy różne rocznice, np. takie jak Rocznica Rewolucji Październikowej. Z tej okazji odbywały się akademie, na których każda klasa musiała ułożyć jakiś program. Nasza klasa śpiewała Międzynarodówkę. Pierwszego Maja udawaliśmy się do Łaz na pochód pierwszomajowy, a po pochodzie były organizowane międzyszkolne zawody sportowe. Ja grałem w piłkę nożną. Dziewczyny z naszej szkoły grały w siatkówkę, raz na zawodach zajęły pierwsze miejsce, co dawało im udział w grze na szczeblu powiatowym. Po rozgrywkach bez względu na pogodę rozpoczynaliśmy sezon kąpielowy, szliśmy nad staw i kolejno zanurzaliśmy się w wodzie, a kto tego nie zrobił nie miał prawa kąpać się w stawie lub rzekach na naszym terenie. Pod koniec roku szkolnego w czerwcu po zajęciach w szkole zamiast prosto iść do domu poszliśmy z kolegami na staw, który był w parku w dawniejszym dworze. Zauważył to kierownik szkoły, zawrócił nas z powrotem i każdemu dołożył rózgą po tyłku, a rękę miał ciętą, bo jak przyłożył to od razu pękała skóra. Kierownik Zmódka nie miał jednej ręki, stracił ja w czasie okupacji.
W Rokitnie było już zorganizowane życie kulturalno oświatowe. Powstał Ludowy Zespól Sportowy. Letnią porą rozgrywaliśmy mecze piłki nożnej, mieliśmy już sprzęt sportowy w postaci piłki, koszulek i spodenek, a zamiast butów graliśmy w trampkach. Mecze piłki nożnej rozgrywaliśmy na boisku, a dokładniej na ugorze Wnuka za rzeką Mitręgą.
Podczas jesiennych wieczorów rozgrywaliśmy turnieje w tenisie stołowym, oraz uprawialiśmy szermierkę. Jak był śnieg udawaliśmy się na górki za Kolonią Laskową i na nartach zjeżdżaliśmy w dół, lub organizowaliśmy konkurs skoków. Skoki polegały na tym, że na zjeździe z góry. Ze śniegu usypaliśmy zeskok i po rozbiegu skakaliśmy w dal. Mój rekord wynosił 15 metrów, jak na mój sprzęt narciarski to bardzo dobra odległość. Mój „sprzęt”  składał się z: nart zrobionych z dwóch desek z beczki po śledziach, butów które były dwa numery za duże, oraz kijków z drzewa laskowego. W późniejszym czasie kupiłem prawdziwe narty, ale te miały „feler” bo były nie od pary, ale dobrze się na nich jeździło i skakało. Ze skokami przenieśliśmy się na wyższe górki stobólskie. Na skraju ścieżki urządziliśmy zeskok, a po kilku skokach podnieśliśmy „belkę” o kilka metrów. Po oddaniu kilku skoków, ja sam skoczyłem na odległość 20 metrów i po zeskoku tak niefortunnie zjechałem, że zahaczyłem nogą o wystający  kamień. Narty się połamały, a ja  byłem ogólnie potłuczony i skręciłem nogę. Do domu koledzy przywieźli mnie na sankach. Mama sprowadziła lekarza, który zalecił żebym leżał w łóżku i dobrze się odżywiał, dostałem wtedy jakiś zastrzyk (chyba przeciw tężcowi) i nie mogłem chodzić do szkoły prawie przez  dwa tygodnie.
Ze skokami narciarskimi dałem sobie spokój. Od wujka Sowuli otrzymałem narty biegówki, oraz buty i spodnie narciarskie. Miałem już dobry sprzęt, dlatego mogłem dołączyć do grupy narciarzy. Lubiłem sobie pobiegać na nartach, zapuszczaliśmy się w okolicach Grabowej, bo były tam w owym czasie najlepsze trasy.
Na Święta Bożego Narodzenia wybierałem się do lasu po choinki (tata u leśniczego załatwił wcześniej zezwolenie na wycinanie  choinek). Obracałem kilka razy, tam i z powrotem, bo miałem złożone zapotrzebowanie. Dwie choinki zawiozłem do Sosnowca dla matki chrzestnej, jedną do Bytomia dla ciotki Marysi, natomiast najładniejsza zostawała w domu, została przystrojona przez moją siostrę i mnie. Na choinkach zarobiłem trochę grosza.
 Święta Wielkanocne też były okazją do zarobienia paru złotych. Zaznaczałem na jesień gdzie rośnie chrzan, a następnie na wiosnę  wykopywałem jego korzenie, wiązałem w pęczki i zanosiłem do Sosnowca,  tam miałem zamówienia, które załatwiła mi matka chrzestna.
       Zbliżał się koniec roku szkolnego, więc zacząłem przykładać się do nauki, aby przejść do siódmej klasy (co mi się udało). Wakacje miałem zajęte pracą, pomagałem rodzicom w gospodarstwie m.in. przy sianokosach i żniwach. Codziennie rano wstawałem o godzinie szóstej po wypiciu szklanki mleka prosto od krowy i zjedzeniu bułki z masłem. Wyprowadzałem jedyną żywicielkę rodziny na pastwisko, a po drodze zabierałem również krowę babci Franciszki i dwie krowy ciotki Marysi (siostra babci Franciszki). Pastwiska znajdowały się kolejno: jedno za Górką Rafała, drugie „w Bucie” nad rzeką Czarną Przemszą. Nazwa pastwiska powstała z tego, że chłop wracając do domu na rauszu pomylił drogi i wpadł w bagno gubiąc buty. Powrócił do domu na bosaka i wszyscy się z niego śmiali, dlatego pastwisko nazwano ”Butem”. Na pastwisku pasły się też konie, jeździliśmy na nich na oklep, nasz koń był bardzo skoczny, lubiłem skakać na nim przez przeszkody. Pewnego dnia skacząc przez rów koń gwałtownie się zatrzymał (widocznie słonce odbiło się w wodzie i się przestraszył), wysadzony z konia leciałem jak z katapulty, spadając na plecy po drugiej stronie rowu, całe szczęście że upadłem w błoto i że nie było tam nic twardego. Koń z tego co się stało nic sobie nie robił, tylko spokojnie pił sobie wodę z rowu. Po wymyciu się z błota, wysuszeniu ubrania na słońcu, wróciłem do domu cały obolały po wcześniejszym upadku.                  
Miałem psa, który nazywał się „Bukiet”, ponieważ miał na czole białe łatki w kształcie kwiatków. Bukiet bardzo przywiązał się do naszej rodziny, a szczególnie do mnie. Zdarzył się przypadek, że Bukiet zadusił dwie kury sąsiada, tata za karę oddał go do miejscowości Żarki koło Zawiercia. Po miesiącu Bukiet wrócił wynędzniały z łańcuchem na szyi. Z siostrą Stanisławą uprosiliśmy  rodziców, żeby Bukiet został w domu, tak też się stało. Pies do końca swego żywota nie ruszył żadnego drobiu. 

Rozpoczął się ostatni rok nauki w Szkole Podstawowej w Rokitnie Szlacheckim. Jako siódmoklasiści podporządkowaliśmy sobie wszystkie niższe klasy. To co powiedział uczeń siódmej klasy było święte dla ucznia młodszej klasy, takie było niepisane prawo obowiązujące od wielu lat. Nauczyciele o tym wiedzieli, ale za zgoda kierownika  przymrużali na to oko. W marcu przyszła wiadomość z Kuratorium, że będziemy mieli ustne egzaminy końcowe z matematyki, języka polskiego i historii. Zacząłem intensywnie przygotowywać się do egzaminów. Omawialiśmy matematykę tj. geometrię, a z języka polskiego literaturę gramatykę i interpunkcje.
   Nadszedł dzień, w którym rozpoczęliśmy egzaminy. Na test musieliśmy przybyć odświętnie ubrani, a chłopcy dodatkowo ostrzyżeni na zero. Komisja egzaminacyjna składała się z kierownika szkoły, nauczycieli, którzy uczyli polskiego, matematyki i historii, oraz członka reprezentującego  czynnik społeczno-polityczny.
W pierwszym dniu mieliśmy egzamin z języka polskiego. Do klasy gdzie oczekiwała komisja wchodziliśmy po trzy osoby, ponieważ byłem na liście drugi, wszedłem w pierwszej trójce. Przed komisję na stole były rozłożone kartki z trzema pytaniami. Jedno pytanie było z literatury, drugie z gramatyki, a trzecie z historii. Członkowie komisji zadawali dodatkowe pytania. Czynnik polityczno-społeczny (Sekretarz Partii) zadawał pytanie: kto to jest Bierut, kiedy urodził się Cyrankiewicz, albo z ilu republik składa się Związek Radziecki. Drugiego dnia zdawaliśmy matematykę. Na tych samych zasadach, na wyciągniętej kartce były trzy pytania:  jedno zadanie testowe, drugie z jedną niewiadomą, a trzecie z geometrii. Wszystkie zadania rozwiązywaliśmy przy tablicy. Wszyscy uczniowie ukończyli siódma klasę, a było nas dziewiętnaścioro (dziewięć dziewczyn i dziesięciu chłopców). Na zakończenie roku szkolnego była wystawiana akademia, na której  wręczano  świadectwa ukończenia siódmej klasy,  oraz nagrody. Po części oficjalne odbyła się część artystyczna. Po ukończeniu szkoły wybieraliśmy różne  kierunki nauki, większość kolegów wybrała Szkołę Kadetów w Warszawie. Miałem duże szanse dostania się do tej szkoły, bo byłem synem uczestnika Kampanii wrześniowej. Jednak na rozkaz  Marszałka Rokosowskiego Korpus Kadetów rozwiązano. Wybrałem Szkołę  Górniczą w Sosnowcu.

Rozpoczęły się wakacje. Był to wtedy dla mnie normalny tryb zajęć: pomoc w gospodarstwie oraz zajęcia na pastwisku „w bucie”. W sierpniu udałem się z mamą na pielgrzymkę do Częstochowy, szliśmy pieszo dwa dni, natomiast z powrotem do domu wróciliśmy pociągiem.


Lata młodzieńcze


Rok szkolny 1952/1953 rozpocząłem w Zasadniczej Szkole Górniczej w Sosnowcu z kierunkiem mechanicznym. Dostałem umundurowanie, zakwaterowanie w internacie, stypendium oraz książki i zeszyty. Zajęcia w szkole odbywały się w następujący sposób: trzy dni mieliśmy zajęcia lekcyjne, a pozostałe dni tygodnia zajęcia praktyczne początkowo na warsztatach szkolnych, następnie zjeżdżaliśmy szybem na poszczególne poziomy kopalni. Oprócz stypendium, mogłem jako uczeń po lekcjach i po obiedzie iść do kopalni na parę godzin, aby zarobić parę złotych.
 Rodziców odwiedzałem w niedziele i święta, a w ferie wyjeżdżaliśmy ze szkolą na zimowiska, przeważnie do Ustronia koło Wisły. W wakacje przez miesiąc mieliśmy praktykę w Kopalni Sosnowiec, a w drugim miesiącu jechaliśmy w ramach SP (Służb Polsce) na trzy tygodnie na żniwa do PGR-ów (Państwowe Gospodarstwo Rolne). Mieszkaliśmy na Dolnym Śląsku w miejscowości Mrowimy koło Jaworzyny Śl., tam w namiotach spaliśmy na placu (przy pałacu po byłym właścicielu niemieckim). Pracowaliśmy w niedalekim PGR, a śniadanie spożywaliśmy przed wyjściem w pole, natomiast kolację po przyjściu z robót. Do pracy w polu szliśmy czwórkami w zwartym szeregu, śpiewając pieśni marszowe. Zapamiętałem jeden urywek z pewnej piosenki: ”Nie rozłączne siostry dwie młodzież i SP hej! Młodzież i SP hej!”.  Obiad  dostarczany był samochodami przez wojskową obsługę w kuchniach polowych.              
W sobotę i niedzielę były organizowane spotkania, na które były zapraszane junaczki SP z sąsiednich obozów. Na tych spotkaniach odbywały się tańce na trawie przy muzyce z płyt magnetofonowych. Junaczki w rewanżu zapraszały nas na wieczorki taneczne do swych obozów, a imprezy odbywały się do godziny 22,  kto się spóźnił miał dodatkowy dyżur przy wejściu do obozu. W niedziele do południa, zamiast iść do Kościoła organizowano nam wycieczki  turystyczne. Zwiedzając miasto Jawor, z kolegą oddaliśmy się od grupy i weszliśmy do kościoła. Za oddalenie się od grupy dostaliśmy dodatkowo po dwa dyżury.
Po dwuletniej nauce zawodu, mogłem podjąć edukację w Technikum Górniczym, pod warunkiem, że podejmie pracę w górnictwie. Wybrałem pracę w Kopalni Boże Dary w miejscowości Kostucha koło Tych. Pracowałem tam niecałe dwa miesiące, w końcu przerwałem pracę i powróciłem do domu. Powodem powrotu do domu był młody człowiek z naszej miejscowości, który zginął na kopalni. Nazywał się Jerzy Muc i mieszkał w Koloni Laskowa, drugiemu chłopakowi z naszej miejscowości w  tej samej kopalni, wózek  zmiażdżył nogę. Mama bardzo obawiała o mój stan zdrowia i o to żebym nie uległ wypadkowi. Uważała, że praca w kopalni jest bardzo niebezpieczna.
Rodzice byli bardzo zadowoleni, że zostanę w domu na dłuższy czas. Zaczął się okres wykopów ziemiopłodów, byłem wtedy bardzo potrzebny do pracy w polu. Nauczyłem się wielu rzeczy związanych uprawą roli, oraz obsługi koparki ziemniaków, siewnika, rozrzutnika obornika, ponadto dowiedziałem się jak orać i bronować. Za wykonywane prace w gospodarstwie nie otrzymywałem żadnego wynagrodzenia. Rodzice wiązali nadzieje, że zostanę na ojcowiźnie i będę uprawiał rolę. Uprawa roli w tym okresie była wysoce nieopłacalna, nałożone przez Państwo obowiązkowe dostawy rujnowały rolników. Z wypłaty ojca  były opłacane podatki i kupno żywca na obowiązkową dostawę, oraz obrok dla konia. Prace związane z wykopkami zostały zakończone, rodzice nie osiągnęli z tego żadnego zysku, tyle że mieli ziemniaki i warzywa na zimę i  można było nakarmić  krowę, konia i kury. Nie widziałem żadnej przyszłości zostając w gospodarstwie z rodzicami.
W październiku znalazłem pracę i jako młodociany, zatrudniony zostałem w Zakładach Ogniotrwałych w Rogożniku, koło Będzina. Zamieszkałem w hotelu robotniczym, a do domu przyjeżdżałem raz w tygodniu. Miałem już swoje pieniądze, za które mogłem sobie kupić odzież na zimę i bilet wstępu do kina lub na potańcówkę. W Rokitnie Szlacheckim zakończono budowę Domu Strażaka. W dolnej części znajdował się garaż na samochód strażacki, oraz sprzęt gaśniczy. Sklep wielobranżowy został otwarty w górnej części budynku. Była tam też sala widowiskowo-taneczna, oraz bufet. Raz w tygodniu przyjeżdżało kino objazdowe. Potańcówki odbywały się przeważnie w soboty, a w niedziele występowały zespoły ludowe. Na potańcówkach tańczono przy muzyce z adaptera,  przeważnie grano przeboje roku takie jak: „Wio Koniku, Martynika” oraz „Cicha woda brzegi rwie”.
W letnie pory zabawy taneczne odbywały się na wolnym powietrzu, przeważnie na placu szkolnym tj. „dechach”.  Chodziłem tam z kolegami na wyborne ubawy, ponieważ umiałem tańczyć.   Niektórych kolegów nauczyłem modnych  tańców.
W czerwcu 1955 r. dostałem wezwanie na Komisję Wojskowa w Zawierciu. Na komisji  zaproponowano mi, abym wstąpił do Szkoły Oficerskiej, na co wyraziłem zgodę (gdybym jej nie wyraził zostałby wrogiem klasowym). W rzeczywistości udało mi się uniknąć pójścia do szkoły wojskowej,  ponieważ komisja odrzuciła mnie ze względu na zły stan zdrowia. Na pewien czas miałem spokój z wojskiem. 

Wyjazd do Pruszkowa


Ciotka Józefa po ukończeniu Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Poznaniu, dostała nakaz pracy  jako nauczyciel biologii w Liceum dla Pracujących w Pruszkowie. Mieszkanie z nakazu, otrzymała u Państwa Gutowskich w domu przy ulicy Ołówkowej. Był to pokoik na poddaszu bez żadnych wygód, na dodatek ciotka ściągnęła moją siostrę Stanisławę, która jako uczennica trzeciej klasy przerwała naukę w Liceum Pedagogicznym w Tarnowskich Górach. Siostra zamieszkała razem z ciotką w małym pokoiku na ul. Ołówkowej. Pracowała w Wojewódzkim Wydziale Komunikacji w Warszawie z siedzibą w Pruszkowie przy ul. Kraszewskiego, jednocześnie uczęszczając do Liceum dla Pracujących w Pruszkowie (przy ul. Daszyńskiego). Zarobione pieniądze musiała oddawać cioci.  
 Ciotka Józefa zakochała się w uczniu, który uczęszczał do pierwszej klasy licealnej. W liceum ciotka Józefa uczyła biologii. Siostra po latach podzieliła się swoimi wspomnieniami, kiedy to mieszkały wraz z ciotką razem na Ołówkowej. Siostra była również łącznikiem przenosząc  korespondencje  z ulicy Ołówkowej na ulice, gdzie mieszkał ukochany ciotki. Po (cdn.)