Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

wtorek, 4 kwietnia 2017

Pozdro z Kuby

Witaj drogi czytelniku. Przepraszam za nieobecność, ale z roku na rok (a jesteśmy już razem ponad 9 lat!) jest coraz więcej obowiązków, które potwierdzają, że między sobotą a niedzielą powinien być dodatkowy dzień wolny. Wykorzystałbym go na pisanie – od rana do wieczora. Serio! Jednak bez zbędnych smutków i pretensji do świata, usiądź wygodnie zabieram Cię na podróż na Kubę!

Jak każdy żywy organizm, także i wasz autor potrzebuje „naładowania baterii” i złapania oddechu. Niemniej, dla wielu osób wyjazd gdziekolwiek łączy się ze stresem większym niż sama praca i dużą ilością zadań do zrealizowania „tuż przed”. Na szczęście, wypracowałem konsensus i znalazłem się gdzieś pomiędzy ładowaniem baterii a dużą ilości zadań. W GogoApps, czyli firmie, w której pracuje, musiałem napisać „tylko” instrukcję na czas nieobecności, obiecać że przywiozę rum i cygara, a dalej już tylko fruuuuuu do Varadero (taki kubański Hel). A właśnie, zapomniałem dodać, że to była opcja wakacji na-ostatnią-chwilę, bo od czasu kiedy moja dziewczyna znalazła ofertę mieliśmy całe 2 dni do wylotu. I się zaczęło.

Zima i nagle lato

Wstajemy nieprzytomni jakoś o drugiej/trzeciej w nocy (wylot o szóstej z minutami), na zewnątrz pizgawica, śniegi i smutek. Wyrzucam śmieci, żeby nie wyszły ze śmietnika pod zlewem podczas nieobecności. Przed wyjściem dwa razy full check czy wszystko zabrane, wyłączone zostawione pod opieką (opcja jak z „Dnia świra”). Robię zdjęcie tej opuszczanej lodowej krainy dla porównania.



 photo IMG_20170208_024035_zpsnbhnx3tk.jpg
przed

Później samochodem na Chopina. Dobra organizacja, wiemy co, skąd i kiedy. Po kontroli jeszcze kilka minut na bezcłówkę, choć wszystko oprócz wódy i petów drogie i w zasadzie mało potrzebne, więc pas. Wsiadamy do samolotu z innymi podróżnikami. 11 godzin lotu flagowym Dreamliner'em polskich linii. I na zagłówkowym-przyjacielu-pasażera oglądam filmy (dobrze, że nie poszedłem na „Doktora Strange” do kina…), słucham całkiem nowych płyt a później męczę książkę. Co jakiś czas robię wymuszoną wycieczkę do air-kibla żeby rozprostować kości, bo trudno usiedzieć, a jeszcze ciężej zasnąć będąc dłuższym niż przewidzieli twórcy klasy ekonomicznej. No i nie było nic do jedzenia po drodze – dobrze, że jest opcja kupienia czegoś oprócz stylowej biżu i pamiątek z logo LOT-u w mobilnym bufecie. Kilka razy turbulencje - mam w głowie wszystkie katastrofy lotnicze z dokumentów na Discovery i filmów, gdzie „z nieznanych przyczyn” samolot znika z radaru. Trochę spociły mi się ręce z tej podniebnej trzęsawicy. No i po tych jedenastu godzinach lądowanie.

Już w rękawie samolot-terminal czujemy, że amplituda temperatur Polska-Kuba to jakieś 30-40 stopni. Organizm nie wie co się dzieje, bo takie „lato w zimę” jeszcze mi się nie przytrafiło. I wreszcie jest upragnione bumelowanie w tropikach. Jak przaśnie! W drodze z lotniska widzę przez okno, że wszystko jest ciekawie inne, taki trochę tropikalny PRL. Trochę domów bez okien (na Kubie są tylko takie „przesłony”, bez szyb), jakaś młodzież czekająca na nie wiadomo co na przystankach i krawężnikach, trochę localsów, krajobraz i… przepiękne oldtimery! Stare buick’i, lincolny, fordy, a także „nasze” małe i duże fiaty („maluchy” nazywane są „el polaquito”), stąd też duża ilość amerykanów po sześćdziesiątce i siedemdziesiątce, którzy przyjeżdżają na wyspę przypomnieć sobie piękno automotoryzacji minionych lat. 



 photo IMG_20170214_183050_zpssqducc1g.jpg
po
Ciągle socjalizm

Kierownik wycieczki mówi nam kilka ciekawych faktów o Kubie. Dowiaduje się, że kurs CUC (waluta wymienialna, jedna z dwóch obowiązujących w państwie) jest sztywno regulowany przez państwo, wymienialność do euro wynosi 1:1, a hotelowe kantory czasem przycinają i za 1 euro dostaje się nawet mniej niż 1 peso. Druga waluta to CUP, jest niewymienialna, płacą nią localsi i jest bardzo słaba, bo w stosunku do CUC to 1:27. No i co ciekawe dla polskiego konsumenta, w różnych sklepach ceny produktów są praktycznie takie same, ustalone na sztywno jak kurs peso. Przy produktach podaje się zarówno ceny w CUC jak i CUP. Warto wspomnieć w temacie walut, że w 2004 roku w wolnym obiegu funkcjonował dolar amerykański, teraz żeby wymienić dolary na peso należy zapłacić 10% prowizji. Chyba ciągle nie do końca jest tak pięknie z liberalizacją na linii Kuba - Stany Zjednoczone.



między sąsiadami niedo końca tak fantastycznie -
 źródło: www.sampsoniaway.org
Nie ma się co dziwić takiemu stanu rzeczy, Kuba pomimo powolnego otwierania się na świat (wizyta papieża Franciszka w 2015, a później prezydenta Obamy w 2016 i małe reformy gospodarcze), to ciągle centralnie sterowana, zrujnowana przez Fidela Castro i jego reformy, gospodarka socjalistyczna, gdzie obywatelom płaci państwo, a przestrzeń na prywatną działalność jest niewielka. Każdy Kubańczyk dostaje za swoją pracę w trybie „czy się stoi, czy się leży” średnio 15-20 peso (czyli jakieś 65-85 PLN), więc trzeba „dorabiać”, szczególnie że ceny wielu produktów w miastach dla turystów są wysokie. Ot tym „dorabianiu” przekonaliśmy się później na własnej skórze. Niemniej, mój kolega który bywał w mniejszych miejscowościach na Kubie, płacił lokalnymi CUPami i powiedział, że wszystko jest niesamowicie tanie. Może po prostu trafialiśmy w takie miejsca…

Jak wiele rewolucji, także ta kubańska w 1959 roku przyniosła zmiany, które w późniejszych latach ciężko było nazwać pozytywnymi i konstruktywnymi dla dobrostanu państwa i obywateli. Pod koniec lat pięćdziesiątych został obalony znienawidzony przez Kubańczyków Fulgencio Batista (marionetka USA, wygrał w sfałszowanych wyborach), a na jego miejsce w wojskowym stylu wkroczył Fidel Castro. No i tak to się zaczęło - po dziś dzień na ulicach i w sercach niektórych Kubańczyków ciągle widać sentymenty do rewolucji i ich ojców: Ernesto Che Guevary oraz właśnie Fidela Castro. Świadczą o tym wizerunki rewolucjonistów na pamiątkach, murach oraz flagach na terenie całej Kuby.

Infrastruktura wywczasu

Wyspa stawia na rozwój hotelarstwa i infrastruktury dla przyjezdnych. Według jednego ze źródeł 50-70 proc. przychodów w państwie generują turyści. Tam gdzie byłem, czyli Varadero, powstaje obecnie kilka hoteli na raz, a wiele miejscowości przeistacza się dosłownie w miasta dla turystów. To dobry stymulant dla gospodarki, ale ciągle - centralnie sterowany. Dodatkowo całe sieci hoteli należą do spółki „Gaviota” (Mewa), którą kontroluje rodzina Castro z Raulem na czele. Nie trzeba dodawać, że to właśnie ta nieliczna grupa wybranych jest beneficjentami zysków i zagranicznych pożyczek na ten sektor. Bardzo przypomina mi to sytuację grupy „wybrańców” z Korei Północnej (24% klasa zasadnicza), która pławi się w luksusach w sytuacji biedy reszty społeczeństwa.



 photo image2_zpslsr53fbd.jpg
typowy turysta
Powracając… W naszym hotelu zrobili tzw. overbooking, czyli zbyt dużo osób na zbyt mało pokoi, zdarza się. Dlatego też dostaliśmy lepszy hotel z większym pokojem – są rzeczy na które nie można narzekać. Niemniej, jeżeli chodzi o standard kubańskich hoteli trzeba tam przeważnie ująć jedną (albo i nawet półtorej) gwiazdkę od tego co widnieje w ofercie/na hotelu. Ale należy przyznać jedno, postarali się, bo dostaliśmy pokój - jakieś 80 metrów kwadratowych, a w nim łóżko z baldachimem, ogromna wanna, kilka foteli i lodówka, do tego ok. 20 metrów do cudownej plaży. Nie będę tutaj szczegółowo opisywał hotelu, bo są one przeważnie miejscami „powtarzalnymi” na całym świecie. Dodam tylko, że ludzie z obsługi byli wspaniali, uśmiechnięci, roztańczeni i otwarci na rozmowy. W samym hotelu wśród obsługi i nie tylko widać było także cechy charakterystyczne dla biedniejszych państw – spotkaliśmy wiele osób z plastikowymi kubełkami i siatkami, które zabierały niezjedzone posiłki i produkty z hotelu, aby zawieźć je dla rodziny. Wieczorami pojawiały się także młode Kubanki, po których strojach poznałem, że mogą one być osobami do towarzystwa. Bardzo młode dziewczyny, ubrane prawie jak na karnawał, niektóre z jakimś dziwnym smutkiem i pustką w oczach.

Oprócz naszej grupki z Polski, z których muszę wymienić Pana Lucjana, starszego samotnego wczasowicza, który uciekał przed zimą i bezskutecznie chciał przedłużyć swój pobyt, widziałem dużo ruskich przy barze, większość prawie wcale nie mówiła po hiszpańsku czy angielsku, co doprowadzało osoby z obsługi hotelowej do rozpaczy. Moją uwagę szczególnie zwrócił taki jeden ulany i czerwony na mordzie typ, który był z ładną dziewczyną (czar pieniądza?). Rusek od rana siedział przy kontuarze i łoił jakieś lokalne drinki albo starą sprawdzoną wódę, a jego lala zmęczona życiem i wywczasem, chyba tylko liczyła czas do końca urlopu. No i Amerykanie – wszędzie ich pełno na Kubie, od hałaśliwych i nawalonych nastolatków i dwudziesto-trzydziestolatków (w tej grupie pełno było osób z nadwagą), po staruszków, którzy patrząc na oldtimery z rozrzewnieniem wspominali lata swojej młodości.

Cygara, rum i taksówki

Zmiana czasu nie wpłynęła na nas zbyt dobrze (zegarki cofnięte o 6 godzin), bo wstawaliśmy skoro świt, a o 22-23 nie było już siły na nic. Ale trzeba było jakoś funkcjonować i zwiedzać! Gdy zapytałem w recepcji, ile jest pieszo do centrum miasta, urocza recepcjonistka odpowiedziała, że jakieś 5 minut autobusem. Po doprecyzowaniu, że jednak chcemy się tam udać z przysłowiowego buta (tj. pieszo), zrobiła wielkie oczy i powiedziała, że jakieś 40 minut. Nic to jednak dla wytrwałych podróżników – wygodne buty, krem na wszystko co może spalić słońce i w drogę. Szło się faktycznie długo, ale przynajmniej widoki były ciekawe. Mijały nas przepiękne samochodu, które w większości były taksówkami, stare autobusy wożące robotników i pracowników hoteli (a wśród nich takie amerykańskie school bus!) i turyści na wynajętych skuterach.



 photo IMG_20170214_180226_1_zps2kauirdz.jpg
Oldtimers!

 photo IMG_20170214_174850_zpsz3lxsa51.jpg
Happy Ann

Przez nikłą ilość oznaczeń nie było zbyt łatwo trafić do centrum miasta, ale jakoś w końcu się udało. Przeszliśmy przez jakiś park, który przypominał mi trochę te z dzieciństwa, i jakąś niestandardową drogą (bo przez rozsypujące się schody) doszliśmy do wesołego miasteczka, w którym tłumnie bawili się Kubańczycy. Tam przerwa na piwko: do wyboru dwa rodzaje puszkowanych 0,33 - Cristal i Bucanero, które pomimo, że troszkę sikaczowate, dobrze gasiły pragnienie. Z zatłoczonego wesołego miasteczka udaliśmy się do centrum, w którym drogi na styl amerykański były zorganizowane równolegle i prostopadle oraz oznaczone numerami, więc trzeba było liczyć przecznice.

 photo IMG_20170211_150349_zpse3wd0pd3.jpg
rewolucja ciągle żywa part I
 photo IMG_20170214_181205_zpsbdjhpzsy.jpg
rewolucja ciągle żywa part II
 photo IMG_20170214_174812_zpsbfhkcqr3.jpg
rewolucja ciągle żywa part III
W mieście każdy, kto ma jakiś pojazd, niezależnie czy jest to taksówka, dorożka, autobus, czy coconut taxi oferuje podwózkę. I trzeba dodać, że startują wysoko bo od 10 peso (czyli 43 PLN) od najkrótszej trasy. Także przez większość pobytu w centrum trzeba było ciągle odmawiać i to nie tylko kierowcom, ale także ulicznym sprzedawcą pamiątek i cygar i rumu – dwa ostatnie były towarem eksportowym, z których słynęła Kuba więc ich ceny były dość niskie. 

Jeden ze sprzedawców ulicznych nas skusił! Czarnoskóry chłopak ubrany jak amerykański raper przeprowadził nas przez slumsy do jakiegoś obskurnego baraku, gdzie miał cygara w dobrej cenie. Kupiliśmy dwie małe paczki Jose L. Piedra (takie które palił Fidel Castro) i dowiedzieliśmy się, że ma też… zielsko! Już zbiłem z nim piątkę, już się cieszyłem, a on mówi, że może sprzedać tylko „paczkę” za 60 peso, co po pierwsze było niemałą sumką, a po drugie nie dalibyśmy rady „przepalić” takiej ilości we dwie osoby w tak krótkim czasie. Jednak pokrzepieni faktem, że ktoś ma tu coś zakazanego (na Kubie za posiadanie narkotyków przez turystów jest automatyczna deportacja i dalsze nieprzyjemności w kraju, a za większe ilości więzienie) jakoś nas rozochociła i postanowiliśmy, że zapytamy kolejnych ulicznych sprzedawców cygar o magiczny susz. Druga osoba:

- Cigars?
- No thanks, but maybe you have some (półszeptem) ma-ri-hu-ana?
- Marihuana… do you want cocaine?
- No, marihuana will be ok

To był jegomość w wieku 30-40 lat, powiedział nam żebyśmy poczekali, bo musi porozmawiać z szefem i będzie nam w stanie załatwić troszkę lokalnego specjału za 20 peso. Odeszliśmy na bok, podczas gdy czekaliśmy na naszego amigo, obok stanął radiowóz. Jako potencjalnie zagrożeni musieliśmy zwiększyć czujność i udać się w inne miejsce. Po kilku minutach domorosły diler pojawia się na horyzoncie i daje nam znać żebyśmy z nim poszli. Trzyma jakiegoś dzieciaka za rękę, że niby on tylko-wyszedł-na-spacer itd. Profesjonalizm. Wchodzimy w jakąś uliczkę, on daje mi zawiniątko. Czuję pod palcami że zawartość woreczka jest jakaś sypka, ale myślę, że po prostu na wyspie mają bardziej pokruszone. Kubańczyk mówi, żebyśmy palili TYLKO w hotelu i żeby nikt nie widział i w ogóle nic! Udało się jeszcze zejść z ceny do 18 peso. Rozchodzimy się. Po kilkunastu metrach mówię do mojej dziewczyny, że trochę to sypkie, jakoś ręce mi charakterystycznie nie pachną itd. Jak przeszliśmy jeszcze troszkę, biorę zawiniątko przed oczy i przez biały plastik torebki widzę, że kolor jakiś taki inny i w ogóle nie pachnie. No i jak się potwierdziło w hotelu, zostaliśmy zrobieni w wała, a niby-diler sprzedał nam jakąś herbatę. Myślałem, że w moim wieku to się nie zdarza, no ale cóż – zostałem oszukany jak dziecko. Oby przynajmniej za tą kasę kupił jakiś porządny mundurek dla tego dzieciaka. Wracamy do hotelu śpiewając “We are the loosers” w rytm “We are the champions” Queen’ów.



#daliśmysięnababrać

 photo IMG_20170210_175759_zpsadzpipab.jpg
#problemypierwszwgoświata
A tak na didaskaliach tej opowieści - na plaży przy hotelu tuż przed wyjazdem spotkaliśmy jeszcze jednego jegomościa, co to miał biały proszek i zielsko, jednak po nauczce (i ze względu na brak czasu!) musieliśmy odmówić tym uciechom. Wcześniej, pierwszego dnia jeden z ratowników hotelowych zagaił mnie, czy nie potrzebuję cygar, ja powiedziałem, że jeszcze nie teraz i jesteśmy w kontakcie, bo będziemy tu jeszcze przez kilka dni. No i takim sposobem, przypadkowo spotykałem go codziennie i codziennie ów ratownik próbował mi sprzedać te cygara. Muszę powiedzieć drogi czytelniku, że w końcu je kupiłem i to nie były byle jakie cygara. Za karton oryginalnych Montecristo zapłaciłem 35 peso (zbiłem z ceny 50 peso), które na lotnisku kosztowały 116 peso! A właśnie, gdy dałem ratownikowi znać, że jestem już gotów na zakup, wysłał gdzieś swojego kolegę. Ten wrócił po kilku minutach i w wielkim sekrecie przerzucił karton spod swojego podkoszulka do mojego plecaka. Jakoś trzeba sobie przecież radzić, żeby dorobić do tej państwowej pensji, prawda? Ratownika spotkaliśmy jeszcze podczas walentynek (to chyba jakieś święto narodowe bo wszyscy nieźle się wtedy bawią!) w wesołym miasteczku, był z kolegą, który wyglądał jak John Coffey z ekranizacji „Zielonej Mili”. Poczęstował mnie piwem i pogadaliśmy trochę o pogodzie, wtedy dowiedziałem się, że w lutym jest zima, a w miesiące letnie temperatura przekracza 40 stopni.

 photo IMG_20170214_183736_zpsr7rzrnwh.jpg
tak, to oni

Zagubieni w Hawanie


Nie byłoby Kuby bez Hawany, postanowiliśmy więc na własną rękę odwiedzić stolicę cygar i rumu. Zorganizowane wycieczki były dobre na półkoloniach w Rabce i już sam wyjazd nie-do-końca-na-własną-rękę na Kubę sprawiał, że czułem się turystą z lekka ubezwłasnowolnionym, więc przynajmniej Hawana powinna być „samodzielna”. Autobusy z Varadero do Hawany jeździły co jakieś 2-3 godziny, ale nie było ich wiele w ciągu dnia. Złapaliśmy więc jeden o dwunastej w południe i po dwuipółgodzinnej podróży dotelepaliśmy się do Hawany. Muszę tutaj dodać, że bilety wyglądały bardzo ciekawie, bo w zasadzie nie przypominały znanych mi biletów, a kierowca autobusu za każdym razem liczył pasażerów bo musiał wiedzieć ile osób może przyjąć na pokład na miejsce tych co już wysiedli.

Gdy dojechaliśmy do stolicy, uderzył mnie chaos. Localsi mieszali się z turystami, dzieciaki grały w piłkę na betonie, ludzie z walizkami przemieszczali się z miejsca na miejsce, a już w samych drzwiach autobusu, Kubańczycy oferowali nam wynajem kwater i oczywiście przewozy taxi. Bez dobrej znajomości hiszpańskiego, bez mapy i bez przewodnika było mocno na żywioł. Ba, nie wzięliśmy nawet cieplejszych ubrań, wody czy w pełni naładowanych telefonów (co i tak na niewiele by się zdało przy cenach 4 PLN za SMS, 10 za połączenie i 4,99 za 100 kb). Dlatego określałem później naszą wyprawę „na Giewont w klapkach”. 


wąskie uliczki Hawany
Poszwendaliśmy się trochę po okolicy żeby zobaczyć skąd i o której odjeżdżają autobusy powrotne. Niestety przez cały pobyt w Hawanie nie dowiedzieliśmy się tego wcale z czego wyniknęły dalsze problemy. Po kilku minutach natrafiliśmy na taksówkarza, a raczej kierowcę roweru połączonego z siedzeniem dla dwóch osób, który zapytany skąd odjeżdża autobus do Varadero zaczął coś do nas mówić po hiszpańsku. Nic nie dało się zrozumieć, więc podbiegł jego kolega, który dość zrozumiale mówił w nowożytnym lingua franca, czyli po angielsku. Powiedział, że wie skąd odjeżdża autobus i że na tyle, na ile pozwala nam czas (mieliśmy tylko kilka godzin bo ostatni autobus opuszczał stolicę osiemnasta z minutami) zrobi nam objazd po stolicy. Ten pierwszy, który mówił po hiszpańsku wpienił się na niego, bo w lokalnej społeczności taksiarzy panuje zasada „kto złapie, tego jego”, a ten wypatrzył nas pierwszy. Niemniej, po kilku minutach kłótni dogadali się, a my poznaliśmy cenę, która miała wynosić 5 peso za godzinę. Wsiedliśmy w pojazd, określany przez naszego kierowcę -przewodnika Alexa - jako „zabawka” i ruszyliśmy wąskimi zatłoczonymi uliczkami miasta. 




Mijając o centymetry (serio, myślałem, że kogoś trzepniemy) localsów, turystów i elementy ulicy udajemy się do pierwszego miejsca szalonej wycieczki – restauracja. Tam młody Kubańczyk ze skorpionem wytatuowanym na dłoni gra jakieś skoczne rytmy, a jak kończymy jeść podchodzi i uśmiecha się czekając na jakiś pieniądz. Na PLNy za jedno danie i dwa piwa płacimy jakieś 130 złotych (chyba nas orżnęli). 




Pędzimy szaloną „zabawką” zatrzymując się co jakiś czas przy historycznych miejscach. „Tu było to”, „tam było tamto”, „tu mieszkał ten-a-ten” – zbyt wiele informacji do przyswojenia, ale zapamiętuje ciekawe szczegóły, na przykład kobietę na kurze w szpilkach jako symbol emancypacji czy przybytek mnichów przerobiony na hotel. Za dużo by opisać. Na ulicach bieda przeplatana z lokalnym kolorytem, jakieś babcie piją rum przed wejściem do wiekowych kamienic, mężczyźni grają w karty i palą cygara. Wszędzie jakieś sklepy, sklepiki, zakłady, mieszkania, opuszczone pomieszczenia.


oddaj fartucha (księgę zaklęć)

jak się złapie za te części posągu to coś tam się dzieje

feministka level "pro"
No i kończy się nasze przyspieszone zwiedzanie. Podjeżdżamy do postoju dziwnych pojazdów, jesteśmy gotowi płacić (zostaliśmy poinformowani że trzeba zapłacić 5 peso za godzinę, a chcieliśmy dać górką 20, żeby wyjść na miłych) a tu podchodzi czarnoskóry jegomość, który wcześniej mówił do nas po hiszpańsku i mówi, że mamy zapłacić 50 pesos, po czym odwraca plakietkę na której widniał pełny cennik dla jednej lub dwóch osób. Oboje z Anią rozdziawiamy gęby i zaczynamy mówić, że tyle nie damy bo mówił na początku, że 5 peso za godzinę. Alex robi za tłumacza i mówi, że jego kolega tak wymawia „dwa” więc było 25 za godzinę jak nam tłumaczył. Skurwysyn! Jesteśmy coraz bardziej rozedrgani. Ania się kłuci, ja się odsuwam, żeby nie robić jeszcze większego chaosu. W końcu byliśmy na skraju wytrzymałości i daliśmy im 30 peso. Nie muszę wspominać, że już nie byli tacy skorzy, żeby powiedzieć skąd dokładnie odjeżdża ostatni autobus?


behind the bars

Hawański street-art

Szaleństwo, Jordy i Ramses

Dowiedzieliśmy się mniej więcej tyle, że ostatni autobus do Varadero odjeżdża „gdzieś przy tunelu na zakręcie ulicy”. No to poszliśmy na wyznaczone miejsce, a tam ani ludzi, którzy by na niego czekali, ani żadnych oznaczeń (w ogóle żaden przystanek nie miał oznaczeń co gdzie i kiedy z niego odjeżdża). Pytamy ludzi, nikt nie mówi po angielsku. Jeden mężczyzn nam tłumaczy wszystko, ale po hiszpańsku, inni mówią, że stoimy w złym miejscu i to jest jakieś sześć ulic dalej. Do autobusu pozostało 20 minut, a nikt nic nie wie. No to podchodzę do dwóch chłopaków i się pytam czy mówią po angielsku – little – odpowiada mi jeden. Dobra powinno wystarczyć. Tłumaczymy wszystko i okazuje się że jadą do Matanzas, z którego będzie można się dostać do Varadero. Nieźle! Jeden ma na imię Jordy a drugi Ramses. Okazuje się, że z przystanku na którym czekamy nie będzie odjeżdżał nasz podmiejski autobus. Nie wiem jak się o tym zorientowali, skoro nigdzie żadnych oznaczeń, informacji, cokolwiek – najwidoczniej zmysł Kubańczyka. Biegniemy zatem przez jakieś uliczki, dziwnymi skrótami, o centymetry mijamy samochody, które nas prawie rozjechały i czekamy na zatłoczonym przystanku wśród głośnych lokalsów. Rozmawiamy z chłopakami. Jordy studiuje i uczy dzieci biologii a Ramses zajmuje się modelingiem (z tego co zrozumiałem). Są bardzo mili, jak przyjeżdża autobus (wszyscy rzucają się na niego jak oszalali) Jordy płaci lokalnymi miedziakami za nasze bilety. W przeliczeniu wychodzi jakieś 50 groszy za osobę. Dobra cena, choć w ZTM by się raczej nie przyjęła.



mistrz drugiego planu (na godzinie dziesiątej)

To co działo się w naszej drodze powrotnej można opisać jako festiwal w środku komunikacji. Dlaczego? Trafiliśmy akurat na „Święto armat” czy coś w tym rodzaju i na ulicach dzikie tłumy, wycieczki, obłęd. W maksymalnie zatłoczonym autobusie jest niesamowita atmosfera – głośno i zabawnie. Ludzie krzyczą coś do siebie, a to żeby się przesunąć bo ktoś wysiada, a to znajomi się zobaczyli, jeszcze ktoś chce kupić bilet. I tak jedziemy szczęśliwi ale zmęczeni i zastanawiamy się co dalej. Autobus staje. Chłopacy pokazują, żeby jak najszybciej wysiadać bo tłum nas wepchnie do środka i pojedziemy dalej. No to bierzemy nasze graty i wypadamy w środku niczego. Niby przystanek, a dookoła dżungla i ludzie. Taki trochę punkt tranzytowy, tyle że bez jakichkolwiek oznaczeń. Nic. Podjeżdżają tylko autobusy – niektóre oznakowane, inne nie. W międzyczasie, gdy czekamy na drugi autobus, Jordy i Ramses dodają nas na Facebooku, żeby kontakt się nie urwał. I nie urywa się! Jak wracamy do Polski piszemy z nimi kilka razy i dziękujemy za pomoc w potrzebie. A pomogli nam bardziej niż ktokolwiek, pytali nawet, czy nie jesteśmy głodni, gdy jakaś lokalna handlarka chodziła po tym punkcie tranzytowym z przekąskami.


wybawcy - po lewej stronie Jordy, po prawej Ramses
Podjeżdża nieoznakowany autobus, a nasi kubańscy druhowie po kilku słowach z kierowcą energicznie machają na nas ręką i stają w drzwiach, żeby nikt inny nie wszedł. Okazuje się że to nasz autobus, a oni uniemożliwili innym zajęcie naszych miejsc. Naprawdę szlachetnych ludzi spotkałem właśnie na Kubie, zaskakujące. Żegnamy się pospiesznie i zajmujemy miejsce w minibusie. Robi się ciemno a my już nie mamy u boku naszych przewodników. Do busa wchodzą bardzo różne osoby: żołnierz z książką o historii rewolucji, matka z dzieckiem, która później sama wysiada w jakiejś dziczy, tak samo jak wystrojone nastolatki, których kierowca instruuje, że mają iść w tamtym kierunku. Przez autobus w ciągu ponadgodzinnej drogi przewijają się jeszcze inne ciekawe postaci, z których wiele wygląda jakby jechało na dobrą imprezę. Dosłownie szaleństwo!

Kierowca zatrzymuje się przy jakimś hotelu i mówi coś po hiszpańsku, po chwili refleksji obraca się jeszcze raz przez ramię i zadowolony, że przypomniał sobie słówko, pyta „toilet?”. Ja i Ania kręcimy głowami, ale jak kierowca wychodzi robimy sobie przerwę na skręcanego papierosa. Po jakimś czasie, zmęczeni dojeżdżamy do Varadero, jest ciemno a my, ostatni pasażerowie anonimowego minibusa, nieźle zmaltretowani. Z ostatniego przystanku wracamy fikuśną cocotaxi do hotelu, gdzie w pokojach padamy bez życia.

Happy end

Sukces odnotowany drogi czytelniku, warto było na własną rękę pojechać do stolicy – choćby po to, aby to wszystko przeżyć. Tak samo jak było warto pojechać na Kubę. I tu właśnie kończy się ta przydługa opowieść, trochę mi zajęło, żeby wszystkie wspomnienia włożyć w jeden artykuł, który tutaj publikuję. Jeżeli się podobał, dziękuję, jeżeli nie, polecam odwiedzić kraj cygar i rumu i zobaczyć jak piękne może być to państwo. Zakładam, że taki folklor będzie panował niedługo, bo już teraz czuć wiatr zmian. Zatem im szybciej pojedziesz poczuć klimat Kuby, tym lepiej!






czwartek, 12 stycznia 2017

Najważniejsza dekada ludzkości

Kurt Cobain śpiewał w piosence „Something in The Way”, że „to w porządku jeść ryby, bo nie mają żadnych uczuć”. Idąc tym tropem można wyciągnąć wiele niepokojących wniosków dotyczących innych istot. Mijają się one jednak z prawdą. Cobainowi oczywiście chodziło o co innego. Ignorancja jest jednak pasażerem na gapę w samochodzie marki Życie. Wystarczy, że damy sobie coś wmówić lub po prostu będziemy głusi na fakty.

źródło: www.boli.blog.pl
Smog, benzopiren, zanieczyszczenie powietrza – wyrazy, które odmieniane przez wszystkie przypadki zagościły nie tylko w prasie, ale także na naszych ustach i w płucach. Wiesz co drogi czytelniku, nie wiem czy bardziej podnosi mi ciśnienie ludzka głupota i zamiatanie sprawy pod dywan czy przywoływanie jakiegoś tematu ad hoc i ich równie szybkie wyciszanie go w „głównym nurcie”. W przypadku smogu – tak jakby nie istniał on nigdy i nagle BUM! Normy przekroczone, czerwono brunatna plama na mapie Europy, wszystkie ręce na pokład, jesteśmy w ekologicznej dupie Unii Europejskiej, ludzie dzięki wacikowi i odkurzaczowi udowadniają jak bardzo jest źle. Czy mamy w ogóle po co żyć, skoro eksperci nawołują do pozostania w domu, a nawet nie otwierania okien? Tak jakby smog przywędrował znikąd i chciał nas wszystkich dopaść. Dziś jakby go trochę przewiało.

Obawiam się, że ten proces trucia ma wieloletnie korzenie i rozbudowaną tradycje w naszym państwie. Chyba każdy zna kogoś (lub zna kogoś kto zna kogoś) kto palił w swoim piecu czym popadnie, a już na pewno większość z nas jeździ do pracy samochodem sama, pomimo tego, że w pojeździe jest jeszcze kilka wolnych miejsc. Nie wspominając już o wyborze samochodu nad komunikacją miejską.

miejsce wymagane do transportu 60 osób - źródło: www.1.bp.blogspot.com

Zabijamy się sami. Nie tylko na wojnach lub ładując heroinę. Od chwili kiedy wywalamy pustą butelkę z plastiku w krzaki przez wrzucanie wszystkich śmieci do jednego worka po palenie przysłowiową gumą w piecach coraz bardziej wykończamy miejsce, w którym żyjemy. Dlaczego my, Polacy, nienawidzimy natury? Może dlatego, że człowiek z natury jest zainteresowany tylko sobą i tylko przez okres swojego życia. Przypomina mi się bardzo ponury cytat agenta Smitha z filmu "Matrix":

Chciałbym podzielić z tobą moimi spostrzeżeniami, które miałem podczas mojego czasu tutaj. Dotarło to do mnie kiedy starałem się sklasyfikować twój gatunek, zdałem sobię sprawę, że w rzeczywistości nie jesteście ssakami. Każdy ssak na tej planecie instynktownie rozwija naturalną równowagę z otaczającym środowiskiem, ale wy ludzie nie. Przemieszczacie się na obszar, mnożycie się i mnożycie do chwili, gdy każdy zasób naturalny zostanie skonsumowany i jedyną drogą na przetrwanie jest przeniesienie się na inny obszar. Jest jeden organizm na tej planecie, który działa tak samo. Czy wiesz co to jest? To wirus.


Jeżeli zdamy sobię sprawę, że jest bardzo źle możliwe, że uda nam się przetrwać. Jednak trzeba podjąć stanowcze kroki.

W ujęciu systemowym:

· Stawiając na paliwa kopalniane z węglem na czele (tutaj chyba wracamy do epoki tow. Gierka) rząd skazuje nas na choroby układu oddechowego i krwionośnego a także trwałe i nieodwracalne zniszczenie środowiska, co w połączeniu z polityką, za przeproszeniem, ministra środowiska Pana Jana Szyszko doprowadzi do holokaustu flory i fauny w perspektywie najbliższych dekad

· Brak edukacji to brak wykształconych zachowań – dzieci się same nie nauczą dlaczego warto naprawiać rzeczy zamiast je wyrzucać i ile dobrego płynie z ponownego wykorzystania materiałów

· „Edukacja także dla osób poza systemem edukacji” kształcenie o dbanie o środowisko powinno dotyczyć także osoby dorosłe, które lata edukacji mają dawno za sobą. Kampanie medialne mogłyby tu pomóc

· Plany czystości powietrza (a także wód) w Polsce są cyniczne. Środki nie wystarczają na realizację nawet w kilku procentach pełnej ochrony

· Kary za zanieczyszczanie powietrza – to twarde podejście ale musi być stosowane, nie dorośliśmy do odpowiedzialności pokoleniowej oraz myślenia społecznego więc osoby, które trują nie tylko siebie ale także innych zasługują na kary

W perspektywie mikro:

· Niewystarczające pieniądze (złe planowanie wydatków) na działania ku poprawie jakości powietrza to także bolączka gmin wystarczy spojrzeć na strukturę tych wydatków w Warszawie oraz jak bardzo powietrze zanieczyszczone jest przez poszczególne gminy



· Oczywiście nie każdego stać na piece i opał lepszej jakości – system refundowania opału oraz pieców dla osób o niższej majętności powinien leżeć w kompetencjach gminy, nie można przecież nakładać dotkliwych kar dla starszych osób, których nie stać na lepszą jakość ogrzewania

A my, czyli ja i Ty mój drogi czytelniku? Możemy zmieniać wszystko, jeżeli pociągniemy za sobą ludzi lub włączymy u innych myślenie. To co mamy wokół siebie nie jest naszą własnością, będzie dysponowane prze kolejne i kolejne pokolenia, jeżeli tylko nie zostawimy naszym spadkobiercom pustych studni i toksycznego powietrza. Jeżeli tylko włączymy myślenie i empatię.

Chciałbym zakończyć ten post kolejnym znaczącym cytatem:

Te dziesięć lat będzie najprawdopodobniej najważniejszą dekadą w następnych 10000 latach dla naszej planety i ludzkiej wolności.
Sylvia Earle, światowej sławy oceanografka

Cytat nawiązuje do najnowszych odkryć naukowych, według których oceany (źródło 80 proc. tlenu) przy obecnym stopniu zakwaszenia będą praktycznie martwe w ciągu 20-25 lat, a więcej niż 50 proc. ssaków (nie licząc tych w ZOO) będzie prawdopodobnie zagrożona wymarciem (tempo wymierania gatunków jest 1000 razy większe niż w czasach pierwotnych).






sobota, 24 grudnia 2016

Czy będzie jeszcze co świętować?

Witaj drogi czytelniku, w ten wyjątkowy czas dni-wolnych-od-pracy, które przez ogromną większość naszego społeczeństwa nazywane są świętami. Dla mnie jednak to czas zarówno smutny jak i wesoły. Skąd ten dualizm? Spieszę z wyjaśnieniem.

Smutny

Pamiętasz, jak pisałem ostatnio o "patelni" przed metrem centrum w Warszawie? Do ludzi na tym małym placyku doszły jeszcze aniołki krzyczące "Opłatek za co łaska!" i kilka stanowisk z przedświątecznymi szpargałami. Obok nich widać było osoby zbierające pieniądze na chorych bliskich, na życie i na jedzenie. Te przeplatanie sprawia że tracę ochotę na cokolwiek, bo chciałbym każdemu pomóc - zarówno tym którzy proszą, jak i sprzedawcą, którzy ciułają złotówki, aby godnie spędzić ten czas. A podobno Polska już nie jest w ruinie. Uważam inaczej - społecznie i emocjonalnie zmierzamy w stronę epoki kamienia łupanego.

źródło: http://vi.sualize.us
I jak co roku nie uniknąłem centrów handlowych. Wchodzę, wiem co chcę kupić, uśmiecham się do ekspedientek i ekspedientów (najniżej postawionych w hierarchii molochów), mają najcięższe dni w roku, a też chcieliby mieć swoje upragnione święta. Mam wielu znajomych, którzy tak pracują lub pracowali - to wymaga nerwów.

Ludzie wpadają na siebie, biegną, kupują jak w szale, a niektórzy myślą, że rzeczy które już posiadają rozwiążą wszystkie problemy, które pęczniały i czekały. 
Że naprawią rok bez kontaktu. 
Że przeproszą za krzywdy z przeszłości.
Że zastąpią brak czasu przez pozostałe dni w roku.
Że pozwolą odchaczyć imię z listy.
Jednak spokojnie, nie wszystko jest takie czarne jak opisuje. Moc podarków danych od serca przywraca równowagę. Pomimo, że można komuś zrobić niespodziankę każdego innego dnia w roku. Taka się nam zrobiła konsumencka "tradycja"

Nie sposób nie wspomnieć o smutku tego okresu w AD 2016 w naszym kraju. W ten czas wielu posłów opcji politycznej odmiennej niż Potwory i Spółka zdecydowało się na okupowanie sali plenarnej Sejmu. Zdecydowali się z dwóch powodów. Pierwszy, jawny, to sprzeciw wobec decyzji politycznych PiS -  wykluczeniem posła Szczerby, zapowiadanej ustawy medialnej, karkołomnego budżetu na następny rok i zapewne jeszcze wielu innych rzeczy. Drugi, niejawny, to chęć osiągnięcia własnych celów i zbicie kapitału politycznego. Nie jest to działanie ani nowe, ani zaskakujące - od lat widzimy takie zachowania, choć czasami kontekst jest wypaczany przez środki przekazu lub drugą stronę konfliktu. No i w Parlamencie nie było w tym roku składania życzeń i świąteczne atmosfery. Elity tak bardzo nie potrafią dziś ze sobą rozmawiać.

Wesoły

Moja siostra wyprowadziła się do Amsterdamu, ja na różnych płaszczyznach działam i pracuję od rana do wieczora, dlatego oboje nie możemy poświęcić zawsze naszym najbliższym tyle czasu, ile byśmy chcieli. Jest jednak taki dzień, w którym staramy się uspokoić na jeden dzień, mniej sięgać po telefon, więcej rozmawiać, wspólnie jeść posiłki. Ten dzień, pomimo tego, że nie wierzę w baśnie i legendy przedstawione w świętych księgach, jest magiczny bo spędzam go co roku tak samo. 

Myślę, że rodzin takich jak moja jest bardzo wiele i mam nadzieję, że każdy z jej członków może pomyśleć nie o prezentach i nie o tym, że trzeba zrobić tak wiele przed rozpoczęciem tego okresu, ale o ludziach, którzy są obok nas, z którymi mamy silne więzy. Bo są oni wyjątkowi - ze wszystkimi swoimi zaletami i wadami.

Mimo faktu, że często czujemy niechęć do wielu osób postarajmy się być sprawiedliwi (bo sam wiem, że miłym jest być bardzo trudno). Bądźmy fair wobec innych, zauważmy się na ulicach, w środkach komunikacji, w poczekalniach, barach, miejscu pracy, czy gdziekolwiek jesteśmy. Pomimo, że biegniemy w jakimś dziwnym kierunku, nie oznacza, że nie będziemy w stanie się zatrzymać. Wszystko zależy od tego jak postąpisz drogi czytelniku, mam w głębi nadzieję, że postąpisz sprawiedliwie.
Ku pokrzepieniu serc - źródło: http://cdn-wpmsa.defymedia.com




środa, 30 listopada 2016

Piasek w szklanych trybach

Rzeczy się zmieniają, to nie ulega wątpliwości - stary porządek upada i zastępuje go nowy, zarówno w polityce, technologiach jak i kontaktach międzyludzkich. Czy lepszy? Potrzeba będzie jeszcze kilku lat żeby odpowiedzieć na to trudne pytanie. Osobiście chciałbym jednak, żeby było mniej newsów, po których stwierdzam „o kurwa”. Szczególnie jeżeli chodzi o nasze podstawowe prawa.

Najpierw jednak informacja już trochę przeterminowana, lecz ciągle warta poruszenia: wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych wygrywa szaleniec o złotej grzywie, który uzyskał poparcie większej ilości elektorów (ale mniejszej ogółu głosujących obywateli).
"Nienawiść, mizoginizm, narcyzm, demagogia -
to nie tupecik, one są prawdziwe"
źródło: http://media.cagle.com
Wygraną Trumpa zapowiadał lewicowy reżyser i aktywista Michael Moore w swoim artykule „5 reasons why Trump will win”. Ta przepowiednia się sprawdziła i BUM! Człowiek, który nigdy nie zaznał normalnego życia i nie ma pojęcia o polityce zagranicznej zostaje przywódcą „światowego policjanta”. To na pewno będzie wielki test dla ludzi mieszkających za Wielką Wodą, test czy potrafią jeszcze ze sobą rozmawiać i współpracować - nie tylko na Facebook’u, Instagramie czy Snapchacie, ale przede wszystkim w RZECZYWISTYCH interakcjach. Po drugie, wszyscy muszą obudzić się z szoku po przegranej Hillary Clinton, sytuacja nie jest najlepsza, ale to jeszcze nie koniec świata! Choć „Prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump” brzmi bardzo dziwnie, nie tylko jako zwrot, ale także jako zapowiedź na najbliższe 4 lata. Clinton miała sporo na sumieniu i była zbyt pewna swojej wygranej, niemniej była politykiem stabilnym z solidnym zapleczem. A może, drogi czytelniku, za bardzo dramatyzuje i wcale nie będzie tak źle, bo to przecież prezydent na miarę obecnych Stanów Zjednoczonych?

Z kolei w czarny piątek, dzień wielkich wyprzedaży i święta konsumeryzmu, umiera Fidel Castro, przywódca rewolucji socjalistycznej, który przez lata odcinał swoich obywateli od nowinek i rozwoju. To dopiero dziwny zbieg okoliczności. Castro można oceniać bardzo różnie, ale jedno jest pewne, obalił znienawidzonego przez Kubańczyków prawicowego prezydenta-dyktatora Fulgencio Batiste i powstrzymał Amerykanów od uczynienia swojego państwa kolejną marionetkową satelitą, tak jak miało to miejsce w wielu krajach, które opisałem w ramach artykułu „USA wybiera szefa wszystkich szefów nr 45”. To co stało się tuż po rewolucji to zupełnie inna bajka – Castro wpadł w pułapkę zwycięstwa i nie potrafił doprowadzić gospodarki do stanu, w którym będzie działała inaczej niż zależnie od Wielkiego Brata (ZSSR) i jego przyjaciół oraz w nie w trybie nakazowo rozdzielczym. To samo tyczy się rozliczania osób przeciwnych rewolucji oraz zabetonowania sceny politycznej, które trwa po dziś dzień. Niemniej, Castro ze swoją brodą, cygarami i dwoma roleksami stał się symbolem – zarówno walki z kapitalizmem jak i zacofania kraju.


To może jakiś epilog? Ostrzegam, że nie będzie wesoły.

Dojeżdżam teraz do pracy w centrum stolicy. Zatłoczone pociągi i tramwaje, ludzie z różnych miejsc i pokoleń różnie ubrani wielbiący różne wartości lub nie mający żadnych. Zanim wejdę do tramwaju, którym podjadę na Plac Konstytucji przechodzę przez tzw. „Patelnię” - obszar przed stacją metra Centrum oraz wejściem do podziemi.


To właśnie "Patelnia" - miejsce przez które przewijają się tysiące osób dziennie
źródło: http://warszawa.onet.pl

Na owej Patelni różne rzeczy się dzieją: ulotkarze dają ulotki o chwilówkach i kursach dosłownie wszystkiego, nowe grupy handlarzy sprzedają słodkie bułki po niskich cenach, ubrania, a czasami jest nawet góral z oscypkami. Jeszcze dalej pojawia się kilku aktywistów z Greenpeace’u lub Amnesty International szukających darczyńców – mają jednak zły timing, bo przez patelnię przechodzą przeważnie zabiegani ludzie. Z kolei w czwartki ktoś nawołuję do wiary w Boga, który da odpuszczenie wszystkich grzechów (rozdają zupę więc można się skusić), czasami ktoś coś zagra lub zaśpiewa lepiej lub gorzej.

Moją uwagę przyciągają jednak zawsze trzy postaci. Pierwsza z nich to mężczyzna z wąsami, który siedzi cicho na schodach prowadzących z PKP Śródmieście do metra z wyświechtaną kartonową tabliczką, z której wyczytuje, że zbiera na jedzenie. Wiem jak to jest być głodnym więc czasami daje mu pieniądze, które zostaną mi z biletu. Druga postać to kobieta, widzę ją prawie codziennie. Ma twarzą naznaczoną rozpaczą, stoi z kartonem – czytam, że potrzebuje pieniędzy na leczenie syna, chorującego na białaczkę. Moja ciocia umarła na białaczkę dość młodo, pozostawiając dwie nastoletnie córki i męża. Dałem jej dwadzieścia złotych, wiem, że to za mało. I ostatnia osoba, którą mijam to mężczyzna w średnim wieku, musi stać bardzo długo lub na dwie zmiany, bo widzę go zarówno w drodze „do”, jak i „z” pracy. Na kartonowej tabliczce napis „MAMA UMIERA POTRZEBUJE PIENIĘDZY NA LECZENIE”. Za każdym razem mnie zatyka i wpadam w niebyt, gdy go mijam, bo mogę się jedynie domyślać, przez co musi przechodzić. Czasami patrzę w portfel, wyciągam wszystko co mam wrzucam do kubka który trzyma i odchodzę. 

Wiem, że to za mało.

poniedziałek, 7 listopada 2016

USA wybiera szefa wszystkich szefów nr 45

Drogi czytelniku, jutro tj. 8 listopada świat się zmieni. I wcale nie będzie to związane z rozpatrzeniem przez "władze portalu Facebook" w Warszawie protestu narodowców w sprawie usuwania kont propagujących nietolerancję i nienawiść. Nastąpi wtedy wybór prezydenta Stanów Zjednoczonych nr 45. Wyborcy za Wielką Wodą zadecydują, czy wolą na stanowisku szefa wszystkich szefów Hillary Clinton z jej wszystkimi grzechami z przeszłości i politycznym oportunizmem, czy Donalda Trumpa - socjopatę, miliardera, szaleńca. 

źródło: www.commondreams.org

Ani jedna ani drugi


Warto, abym już na samym początku zaznaczył, że osobiście nie popieram ani jednej ani drugiej kandydatury. Obie postaci pretendujące do funkcji prezydenta USA nie wpisują się w moją orbitę sympatii politycznych i posiadają program polityczny odbiegający od moich ideałów. Zdradzając troszkę więcej w tym temacie, muszę zaznaczyć że od początku trzymałem kciuki za Berniego Sandersa, senatora ze stanu Vermont, który nie bał się swoich poglądów, chciał wielkiej zmiany w agresywnej polityce Stanów Zjednoczonych i który pozostaje najdłużej urzędującym niezrzeszonym senatorem w USA. A, właśnie, kilka miesięcy temu Sanders przegrał prawybory z Clinton w stosunku 23 do 34 stanów poparcia.

Powracając do samych wyborów. Dla wszystkich, którzy potrzebują ciekawych informacji o sylwetkach kandydatów odsyłam do filmu Michaela Moore'a, jednego z moich ulubionych, kontrowersyjnych reżyserów pt. "Michael Moore in TrumpLand" (koniec jest zaskakujący!). Z jego fabuły mogłem dowiedzieć się iście zaskakujących informacji w sprawie obojga kandydatów. 

Przypomnę raz jeszcze - Amerykanie wybierają czterdziestego piątego prezydenta swojego państwa w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada (to nie koniec ciekawych mechanizmów), w tych wyborach przypada to na 8 dzień tego miesiąca.

O co chodzi z wyborami?

Wybór prezydenta USA odbywa się w wyborach powszechnych i pośrednich. Pośrednich ze względu na fakt, że obywatele wybierają elektorów. W niektórych stanach funkcjonuje tzw. wybieranie skrócone, gdzie najpierw następuje wybór prezydenta, a następnie wybór elektorów. W przeciwieństwie do prezydenta RP, w USA głowa państwa sprawuje swoją funkcję przez 4 lata (z możliwością reelekcji). Prawo wyborcze bierne (wybierania kandydata) przysługuje każdemu Amerykaninowi, który nie był naturalizowany, zamieszkuje terytorium państwa od 14 lat i dysponują prawami publicznymi. Jeżeli chodzi o sam proces/instytucję, jest on znacznie dłuższy od polskiej wersji:

  1. prawybory - wyłonienie kandydatów z poszczególnych partii, którzy będą mieli największe szanse na zwycięstwo (w Polsce podczas wyborów prezydenckich w 2010 roku zastosowano eksperyment z prawyborami - w starciu Komorowski-Sikorski wygrał, tak samo jak późniejsze przyspieszone wybory, Bronisław Komorowski)
  2. nominacja kandydatów przez partie polityczne - Republikanie mają swój kongres w sierpniu, a Demokraci w lipcu, głosują nad najlepszym kandydatem ze swojej partii, to ostateczne sito przed prawdziwą kampanią prezydencką
  3. kampania wyborcza - rozpoczyna się we wrześniu roku wyborczego
  4. wybory powszechne - obywatele głosują na kandydatów
  5. wybór prezydenta przez kolegium elektorów - każdy stan dysponuje głosami co najmniej 3 elektorów, w sumie jest ich 538. Panująca zasada "zwycięzca bierze wszystko" oznacza, że elektorzy musza oddać swój głos na kandydata, który wygrał w ich stanie. Zwycięzca musi uzyskać bezwzględną większość głosów elektorów, którzy w swoich stanach oddają głosy (trafiają one do Senatu) w połowie grudnia.
  6. objęcie urzędu przez prezydenta elekta - od ogłoszenia wyników wyborów (po pierwszym wtorku po pierwszym poniedziałku miesiąca) mija trochę czasu, bo prezydent formalnie obejmuje urząd dopiero 20 stycznia
Z ciekawostek warto dodać, że jeżeli liczba głosów elektorskich rozłoży się po równo lub jest więcej niż dwóch kandydatów (tzw. third party candidates - spoza partii Republikańskiej lub Demokratycznej) kandydata wybiera Izba Reprezentantów (amerykański Sejm) głosując stanami przy quorum 2/3. Jeżeli i to się nie uda obowiązki prezydenta przejmuje wiceprezydent, którego wyłaniają elektorzy. Wydaje się troszkę skomplikowane, prawda drogi czytelniku? W rzeczywistości (z perspektywy obywatela) wystarczy wybrać pomiędzy kandydatem jednej a drugiej partii.

Szef wszystkich szefów

Drugi artykuł konstytucji Stanów Zjednoczonych mówi, że "władzę wykonawczą sprawuje prezydent". Nie ma on jednak wsparcia rządu, takiego jaki znamy w Polsce, a pomagają mu sekretarze w liczbie trzynastu osób. Prezydent sprawuje pośredni lub bezpośredni nadzór nad całą administracją, tj. ok. 3 milionami urzędników! Co więcej, wszyscy ambasadorowie, dyrektorzy CIA, FBI oraz inni także powoływani są przez prezydenta. Dodatkowo, szef wszystkich szefów posiada wiele podległych instytucji, które usprawniają podejmowanie decyzji, są to m.in. Rada Ekonomiczna, Rada Bezpieczeństwa Narodowego (brzmi znajomo?), Urząd Wykonawczy, czy Biuro Zarządzania i budżetu.

Co ważne dla całego świata i nas, Polaków - prezydent USA, przy radach swojego "gabinetu" kreuje politykę zagraniczną swojego państwa, której wynikową są czasami działania na arenie międzynarodowej innych państw i podmiotów. Jak wynika z praktyki, jest on osobą nr 1, u którego "o dostęp do ucha" zabiegają praktycznie wszystkie głowy państw, a jego obecność w ramach wizyt oficjalnych czy szczytów multilateralnych jest nobilitująca. To nie moja amerykanofilia, ale praktyka. Nie zapominajmy, że na obecną chwilę USA to ciągle supermocarstwo z ogromnym potencjałem militarnym, gotowe na interwencję zbrojną na całym globie w bardzo krótkim czasie. Oto kilka przykładów działań Stanów Zjednoczonych, które zmieniły historię innych państw:


  • Chiny 1945-49 - amerykańskie wojska wkraczają do kraju podczas wojny domowej i popierają Chang Kai-sheka
  • Włochy 1947-48 - interwencja USA podczas wyborów parlamentarnych (nie chcieli aby wygrała partia Komunistyczna), przez wiele kolejnych lat rząd Stanów Zjednoczonych przeznaczał ogromne sumy na kontrolowanie wyborów we Włoszech
  • Grecja 1947-49 - interwencja w czasie wojny domowej, poparcie dla neofaszystów walczących z grecką lewicą, legitymizacja dla represyjnego reżimu + pomoc ze strony CIA w kontrolowaniu sytuacji wewnętrznej
  • Filipiny 1945-53 - oddziały USA zwalczają siły filipińskie popierające lewicę, które równocześnie odpierają najazd oddziałów japońskich. Bojówki przegrywają, a amerykanie obsadzają rząd marionetkowym prezydentem Ferdinandem Marcosem
  • Korea Południowa 1945-53 - kontrola nad tworzeniem Republiki Korei, dowodzenie w operacjach zbrojnych przeciwko Północy w wojnie koreańskiej, rozłam Półwyspu Koreańskiego widoczny do dziś
  • Niemcy lat pięćdziesiątych - działania "dyplomatyczne" skierowane przeciwko NRD (sabotaż, wojna psychologiczna, zastraszanie), doprowadziły m.in. do powstania Muru Berlińskiego, który na wiele lat podzielił obywateli
  • Iran 1953 - obalenie przez CIA demokratycznie wybranego premiera Mohammada Mossadegha (doktora prawa i człowieka roku tygodnika "Time" 1951), który chciał znacjonalizować przemysł naftowy
  • Gwatemala 1953 - kolejny zamach stanu zorganizowany przez CIA, obalony zostaje postępowy rząd Jacobo Arbenza (chciał znacjonalizować amerykańską firmę United Fruit Company), formują się szwadrony śmierci, które do lat dziewięćdziesiątych torturują i w masowych egzekucjach zabijają swoich przeciwników, ponad 100 tys. ofiar
  • Wietnam 1950-73 - poparcie dla Francji (wcześniejszego kolonizatora Wietnamu), która chciała utrzymać wpływy w Azji Południowo-Wschodniej. 23 lata, 7 milionów zabitych
  • Kambodża 1955-73 - obalenie księcia Sihanouka, który potępiał wcześniej bombardowania dywanowe w Wietnamie, doprowadziło do krwawych rządów Pol-Pota i Czerwonych Khmerów (pola śmierci powinny - brzmi znajomo?)
  • Kuba 1959-2016 - od czasu uzyskania władzy przez Fidela Castro w ramach działań zimnowojennych Amerykanie poddawali kraj atakom militarnym, embargo, sankcjom, izolowaniu.
  • Nikaragua 1978-89 - podczas prezydentury Regana zamiast dyplomacji wybrano przemoc, chodziło o wcześniejsze obalenie dyktatury skrajnie prawicowego dyktatora Anastasio Samoza Debayle. Mając swoje wsparcie w Waszyngtonie bojówki wspierające Samoze - Contrast - które niszczyły kraj i obywateli z zaskakującą skutecznością
  • Libia 1981-89 - odrzuciła bycie państwem zależnym od USA na Bliskim Wschodzie, amerykanie prowadzili ataki bombowe, akcje dezinformacyjną oraz szeroko zakrojone sankcje gospodarcze. Państwem rządził wtedy Muamar Kadafi
  • Salvador 1980-92 - działacze polityczni, którzy przekształcili się później w rebeliantów (Front Wyzwolenia Narodowego im. Farabunda Martiego) próbują zdobyć władzę legalnymi sposobami, rząd państwa wspierany przez USA im to uniemożliwia. Wybucha wojna domowa, w której CIA regularnie uczestniczy
Nie wspominając Panamy(1989), Iraku lat '90, Afganistanu, Haiti (1987-94), Jugosławii (1999)...


Dlatego też prezydent USA to naczelny dowódca sił zbrojnych i niejako "pan wojny i pokoju", który z decyzjami Kongresu o przeznaczeniu określonej kwoty na działania militarne, jest w stanie zmienić bieg historii. Chciałbym zaznaczyć, że w poprzednich postach wspominałem o "zimnej wojnie bis", która trwa między USA a Federacją Rosyjską, podczas gdy Chiny przyglądają się z boku i rosną ekonomicznie - ciągle trzymam się tezy, że wciąż to właśnie amerykanie rozdają karty (choć są zależni od interesów innych potęg). 

Już niedługo ostateczna zmiana

W ten wtorek dowiemy się jak bardzo zmieni się historia Stanów Zjednoczonych. Amerykańskie sondaże głównych ośrodków opinii są zróżnicowane w typowaniu zwycięzców. W jednych wygrywa Clinton w drugich Trump - jeżeli chodzi o emocje, całe społeczeństwo jest bardzo podzielone, a kandydatów w ich sprincie po fotel prezydencki różni mniej niż niewiele. 

Ostateczna zmiana nadejdzie bo prezydentem będzie: 
źródło: www.a.abcnews.com

a) Hillary Clinton  - i będzie to PIERWSZA KOBIETA W HISTORII USA NA FOTELU PREZYDENTA. Ta konserwatywna liberałka to nie byle kto. Była pierwszą damą, która podczas, gdy Bill Clinton sprawował swój urząd i dopuścił się afery rozporkowej z praktykantką Moniką Lewinsky ("zipper gate"), zdecydowała się przy nim pozostać i broniła go, gdy rozpoczęto wobec niego procedurę impeachmentu (usunięcie z urzędu głównych prezydenta, wiceprezydenta i innych wysokich urzędników USA przez parlament). Co więcej, gdy Bill ubiegał się o reelekcję Hillary zrezygnowała ze swojego rodowego nazwiska Rodham. 

Hillary była bezpodstawnie szkalowana i wiele wiader z pomyjami wylano na nią w ubiegłym stuleciu. Trzeba zaznaczyć, że chciała odciąć się od łatki kobiety, która u boku męża prezydenta odpowiada tylko i wyłącznie za tea party i robienie dobrego tła. Hillary Clinton, mój drogi czytelniku, jeździła po świecie, aby zdobywać informację dotyczące sposobów poprawy systemu opieki medycznej, szczególnie dla kobiet i dzieci zwanej potocznie Hillarycare (nie udało się przeforsować ustawy). 

www.pl.pintrest.com
Nie jest ona bez grzechu, bo wespół z wieloma niekorzystnymi informacjami, które mogliśmy o niej usłyszeć w ramach informacji z Wikileaks, w przeszłości wykazała się także dużym oportunizmem i zmiennością decyzji/poglądów ("flip-floper"):
  • małżeństwa osób tej samej płci - w 2002 i 2004 była przeciwna, podczas gdy w 2013 roku powiedziała, że takie małżeństwa wspiera. To nie koniec, w 2014 roku Hillary stwierdziła, że rok wcześniej Terry Gross przekręcił jej słowa i wcale nie popiera takich małżeństw.
  • wojna w Iraku - poparła w 2002, podczas gdy na konferencji Meet the Press w 2008 roku tłumaczyła się ze swoich słów następująco: “it is absolutely unfair to say that the vote as (former Senator and Defense Secretary) Chuck Hagel, who was one of the architects of the resolution, has said, was a vote for war. It was a vote to use the threat of force against Saddam Hussein, who never did anything without being made to do so.”
  • TPP - (temat obecnie bardzo popularny w Polsce) Clinton w administracji Baracka Obamy poparła dokument o handlu z 12 partnerami, jednak kiedy Bernie Sanders ukazał, że umowa jest szkodliwa dla amerykańskich pracowników, Clinton stała się przeciwniczką TPP
  • North American Free Trade Agreement (NAFTA) - jako pierwsza dama Clinton popierała dokument NAFTA, określany przez przeciwników jako zabijający przemysł wytwórczy w USA. Niemniej, w 2008 roku jako senator Hillary Clinton stwierdziła, że była jednym z głosów (wraz z Billem Clintonem) ostrzegającym przed NAFTA
A to tylko niektóre z przypadków "niezdecydowania" pani Clinton.
źródło: www.i.dailymail.co.uk

b) Donald Trump - osoba, która wkupiła się do polityki, a zmiennością partii może dorównywać niektórym polskim postaciom. Trump był na początku w Partii Demokratycznej (1964-1987!), później w Republikańskiej (1987-1999) a następnie w Partii Reform. To nie koniec, bo w 2001 powrócił do Demokratów, z których w 2009 przeszedł do republikanów. To dopiero migracje!

Donald Trum to postać szalona i kontrowersyjna. Może dlatego zyskuje poparcie tak wielu obywateli USA, którzy czują się skrzywdzeni przez wielkie firmy, świat polityki, kryzys gospodarczy i korporacje. Trump jest mizoginem, choć otacza się pięknymi kobietami, nie toleruje imigrantów i chce postawienia muru na granicy z Meksykiem, a zabiega o głosy mniejszości, chce znaleźć kogoś w stylu Georga Pattona czy Douglasa MacArthura, kto poradzi sobie z ISIS, a nie wie gdzie jest Alepo. To nie koniec. Trump nie potrafi panować nad emocjami - w jednej z debat wyborczych, którą przegrywał medialnie zapewnił, że wyśle Hilarry Clinton do więzienia. Jest całkowitym socjopatą, który powołując się na byłego prezydenta Dwighta Eisenhowera chce "przywrócić Ameryce świetność lat pięćdziesiątych".

Jego siła to niezadowolenie obywateli USA i umiejętność radzenia sobie ze skandalami. Tak jak pisałem wcześniej, znajduje on poparcie w białych mieszkańcach USA po 45 roku życia, wyborcach "niezdecydowanych" oraz osobach z poczuciem krzywdy, niezadowolonych z czarnoskórego prezydenta. Co więcej, ludzie zagłosują na Trumpa bo mają do tego konstytucyjne prawo i nikt im tego nie zabroni. To będzie dopiero prztyczek w nos dla wszystkich poważnych osób, które myślały "Trump prezydentem? Nigdy w życiu!".


Jest to człowiek, który pomimo całkowicie odmiennych realiów mógłby być utożsamiany z Jarosławem Kaczyńskim i jego ugrupowaniem - szalone pomysły, zarzucanie ośrodkom sondażowym manipulacji, populistyczny program wyborczy, personalne atakowanie przeciwników oraz odwoływanie się do odległej historii. A wiecie co się stało jak wszyscy mówili, że Komorowski wygra wybory prezydenckie, a PO wybory parlamentarne? Wszyscy się zdziwili.

"Chatch 'em all!", źródło: www.bostonglobe.com
Na koniec warto zaznaczyć jedną rzecz. Prezydent USA to, z całym szacunkiem, nie prezydent Czech, Egiptu, Chile czy Kazachstanu. To potężna figura, która zgromadziła w swoim ręku na prawdę dużą władzę. Amerykanie zdecydują, czy wybiorą na funkcję szefa wszystkich szefów Hillary Clinton, która ma co prawda trochę na sumieniu, ale pomysły ma stabilne, czy Donalda Trumpa, króla szaleńców i wszystkich, którzy chcą zrobić na złość Demokratom, Europie i Azji (i Republikanom, którzy przestają popierać Trumpa zapewne też).

Jutro świat się zmieni i my nie będziemy mieli na to żadnego wpływu.

Podczas tworzenia artykułu skorzystałem z następujących źródeł:
  • M. Żmigrodzki, B. Dziemidok-Olszewska, "Współczesne systemy polityczne", PWN, 2009
  • C. Scotti, "7 of Hillary Clinton's Biggest Flip-Flops", www.thefinancialtimes.com
  • C. Campbell, "Here are the big ideas in Donald Trump's presidental campaign", www.businessinsider.com
  • W. Blum, "Krótka historia interwencji amerykańskich", www.anarchizm.net.pl
  • F. Johnson, "Poll: Millennials Go for Clinton; Trump Can't Buy an Older Minority Vote", www.morningconsult.com