Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

niedziela, 21 grudnia 2014

Opium dla nas

Witaj drogi czytelniku. Warto nadmienić, że forma "witaj" we wszystkich kontaktach międzyludzkich, bez względu na ich formę zarezerwowana jest dla gospodarza witającego gości "u siebie". Gospodarz tego bloga musi jednak przeprosić za wiele rzeczy. Najbardziej wstydliwą z nich jest zaniedbanie czytelnika i skłonności do ogromnej niechęci do wydarzeń masowych, które są ubóstwiane przez wielu.

Ostatnimi czasy jestem pozbawiony chwil wolnych, a wynika to z mojej słabości do realizowania wielu celów naraz. Tutaj nie mogę się poddać i zawieść, więc mój czas wolny (nie licząc głębokiej nocy) ogranicza się dziennie do około kilkunastu minut. Płaszczyzn na których działam, jest bowiem bardzo dużo i nie zamierzam ich wymieniać. Dość z tymi tłumaczeniami, bo każdy człowiek pracy i czynu (dajmy na to, że sam się nim określiłem) doskonale wie o czym piszę. Pora spojrzeć na rzeczywistość z perspektywy toksyn.

W naszym państwie nie dzieje się źle, choć widzę początki obłędu. Ludzie coraz bardziej głupieją i oddają się rozrywce oraz pędowi dyktowanemu przez tłum, a raczej masę. Miłościwie panująca władza od dawna nie ma pomysłów na cokolwiek, a decyzje i zaniechania w jej wykonaniu są wysoce dotkliwe. Jak można bowiem inaczej określić plan oddania 16 mln PLN na budowę świątyni Opatrzności Bożej, symbolu dominacji Kościoła Katolickiego nad władzą świecką? Tak wiele innych stref woła o pieniądze, które arbitralnie przekazywane są na rzecz budowania pomnikó władzy i religii. Od razu przypomina mi się północnokoreański hotel Ryugyong, ogromna betonowa konstrukcja, bezsensowna wydmuszka budowana od 1987 roku, aby zaspokoić chore ambicje władz. Katolicka świątynia i koreański hotel to betonowe kalectwa i kosztowny kretynizm, a w przypadku tej pierwszej, symbol ogromnego wpływu lobby kościelnego na władzę w naszym kraju. 

Na obrazku od lewej: północnokoreański betonowy potwór, świątynia Pazerności Bożej





















Dalej, porusza mnie decyzja Trybunału Konstytucyjnego o możliwości "masowego" uboju rytualnego. Krótkowzroczność miesza się w niej  z przyzwoleniem na okrucieństwo, Koalicja PO i PSL się cieszy, bo do kieszeni państwa popłynie więcej pieniędzy z importu mięsa ze zwierząt, które dla zaspokojenia efemerycznych ambicji osób kultywujących religijne tradycje sprzed setek lat , umierają w nieopisanym cierpieniu. Gratuluje obiektywizmu i przestrzegania konstytucyjnej zasady dobra wspólnego. Teraz to już się nie cofamy, ale biegniemy do tył.

Wczoraj czytam w  na tvn24.pl, że śledztwo ws. arcybiskupa Wesołowskiego zostało zawieszone. Dla wszystkich, którzy nie znają tematu polecam o przeczytaniu o tym, jak Watykan kryje swoje pionki w pedofilskich rozgrywkach. Powiem w skrócie tyle, że do Polski jakimś dziwnym trafem nie dotarły tutaj dokumenty związane z pieprzeniem małych dzieci przez jednego z duchownych na Dominikanie. Więc co?  Prokuratura zawiesiła śledztwo! Nie martwmy się, każdego kiedyś spotka kara za winy, choć w przypadku religii sprawa jest o wiele bardziej wielopłaszczyznowa i skomplikowana, mają oni bowiem monopol na prawdy dotyczące Boga.



No właśnie, Stolica Apostolska, jedno z najmniejszych państw, a zarazem niezwykle ważny gracz na arenie międzynarodowej. Zwykli ludzie widzą w tej monarchii absolutnej niegroźne państwo wpisane do Włoch, gdzie są kolorowo ubrani, czerpiący tradycjami z okresu po średniowieczu nikomu niepotrzebni Szwajcarzy mieszka prawie-święty papież, poczciwa starsza osoba, która błogosławi i radzi jak żyć. Trzeba kwestionować i sprawdzać każdą władzę - tą w Watykanie w szczególności. Brudy tego tajemniczego państewka zaczynają się wylewać drzwiami i oknami, a media złapały przynętę. Wciąż zadaję sobie pytanie, dlaczego poprzedni papież zrezygnował. Wiedział zbyt dużo złych rzeczy? Nie mógł poradzić sobie z walkami z wewnętrznymi frakcjami Świętego Miasta? Może, tak jak przyjęło się to w tradycji parlamentarnej (ale nie u nas), zrzekł się funkcji po dużej wpadce i własnych błędach? Nie poznamy odpowiedzi na te pytania. Warto zatem zastanowić się m.in. czy pod maską nietykalnych figur kościoła nie kryją się chciwe twarze, czy Bank Watykanu działa prawidłowo i dlaczego do cholery księża mają być karani w innym trybie za pedofilię.

No i ostatecznie idzie czas, który jest dla mnie niezwykle przygnębiający. Bynajmniej jest to spowodowane ciężarem wspomnień z poprzednich lat, gdy osoby, którym zawierzyłem dogłębnie znikały. Jest mi przykro z powodu wszystkich ludzi, którzy muszą kupić drogie i wyszukane prezenty dla bliskich, jest mi niezręcznie, gdy podczas świat marnuje się więcej jedzenia z suto zastawionych stołów, niż kiedykolwiek w roku. I na końcu, bardzo współczuje moim znajomym, pracującym w sklepach i korporacjach, którzy w czasie przed świętami mają czasami więcej pracy niż da się to opisać. To nie koniec, ludzie tracą rozum, a czerwony grubas zawłaszczony przez koncerny wydaje się wołać "Ho ho ho, kupuj idioto". I kupujemy i walczymy o produkty, bo tak robią wszyscy, a karp, najbiedniejsza ryba, w ten dziwny czas ma na prawdę przekichane.





Jeżeli miałbym składać życzenia z okazji tego święta (o stricte pogańskich korzeniach) napisałbym: W ten czas wolny od pracy polecam wszystkim odpocząć, zatrzymać się na sekundę i skupić na innych - ich uśmiechach, problemach, rzeczach, o których marzą i oczach, w które czasami boimy się spojrzeć. 

***

Koleżanka mówi mi: "Jak masz możliwość to wyjedź z tego kraju". Mam wiele predyspozycji i możliwości żeby to zrobić, jednak ciągle trzyma mnie nadzieja, że mogę coś zmienić i przekazać ważne myśl. Niemniej w swojej walce i ignorancji innych osób jestem bardzo osamotniony. W swoim rodzinnym mieście muszę walczyć o to, aby coś się zmieniło, w sieci Internet podejmuje bezsensowne spory z grupą cyfrowych trolli, mocnych słowem, gdy nikt ich nie widzi, na zewnątrz bronię racji ideowych. Także wewnątrz toczę walkę. Bije się z myślami, że pomimo stabilnej sytuacji gospodarczej ciężko sprawić, aby ludzie zaczęli myśleć i wiedzieli co mówią, zamiast mówić co wiedzą. Jesteśmy ze sobą już 5 lat drogi czytelniku. Miesiąc temu była rocznica, o której ze względu na chaos zapomniałem. Za to również przepraszam, w ramach rewanżu obrazek.


niedziela, 7 grudnia 2014

Poprzez ściany - cały tekst, wersja finalna

Drogi czytelniku, oddaje w twoje ręce całe opowiadanie "Poprzez ściany", jest to wersja poprawiona i ostateczna, możliwa do pobrania pod tym linkiem.

Nie zgub się w odmętach kosmosu.



wtorek, 2 grudnia 2014

Poprzez ściany- część VII, ostatnia.

Ponad nieskończonością


Wy śmier­telni­cy jes­teście je­dynie cieniami i pyłem.

Przekaz echo przechwycony z Melpomene, statku-widmo, data nieznana


Człowiek jest z natury istotą ciekawską, a owa chęć poznawania nowych przestrzeni nieraz ściągnęła już na nasze głowy szereg nieszczęść. Wystarczy przywołać chęć poznania efektów broni chemicznej i jądrowej, wiedzę na temat tego, co dzieje się z człowiekiem w skrajnych warunkach, czy w końcu wypuszczanie nas, Astronautów w niebezpieczne misje. Jednak tylko odważne (lub szalone) jednostki wprowadziły innowacje i pokazały świtu, że odkrywanie nieznanych płaszczyzn może być konstruktywne i potrafi wpisać do kart historii najważniejsze ze słów - przełom.

Jako wytrwały Astronauta i niestrudzony badacz, mając w głowię ten pozytywniejszy scenariusz, nie mogłem zastanawiać się ani chwili dłużej. Bo co jest ciekawszego od wchodzenia w nieznane obszary? Co podnosi ciśnienie krwi bardziej niż emocje związane z przecieraniem szlaków? Na pewno nie sztuczne substancje, stymulowanie emocji za pomocą urządzeń czy wspomnienia odkopywane z niepamięci. Osobiście nazywam to szaleństwem zuchwałych.

- Muszę tam wejść – mówię do siebie i walczę ze strachem przed wszystkim i powoli nachylam się nad otworem odkładając na bok urządzenie, które pozwalało mi się poruszać.

Czuje jak coś mnie wzywa. Zapominam o pięknym Marsie, o rozprutych Odkrywcach i o strzępkach przeszłości pielęgnowanych od lat. Zatracam się i powoli wślizguje się w ciemny otwór, który przed chwilą roztworzył się przede mną. Przypomina mi się co mówił mi jeden z nauczycieli historii kosmosu: „Zło najczęściej kryje się w mroku”. Ale w tym momencie mrok wydawał mi się szalenie ciekawy i godny zwiedzania.

Wnętrze miejsca, do którego się przedostałem podobne było do jaskini i w zasadzie oprócz tego opalizującego połysku nie wydawało się niczym nadzwyczajnym, dla osób, które uprzednio zwiedzały tunele na księżycach głównych planet. Ot, zwykła jaskinia, jak te na Ziemi powstałe na skutek wiecznych odwiertów i szukania surowców przez najgorsze na świecie istoty nie potrafiące gospodarować swoim środowiskiem. Problem w tym, że ta jaskinia znajdowała się na planecie, która zrobiona była z mieszaniny gazów! Sensory w moim kombinezonie, tak samo jak większość przyrządów, zupełnie zwariowały, nic się nie zgadzało, a sygnał Astro w chwili przejścia przez otwór był praktycznie zerowy. Nie mogę się poddać w tak ważnej chwili. Brnę do przodu i czuje się, jak jeden z Pionierów, bardzo nielicznej grupy Astronautów, którzy poświęcili swoje życie dla poznania niezbadanych przestrzeni kosmosu.

Kilka pierwszych kroków.

Kilkanaście dalszych.

Kilkadziesiąt ostatnich.

Kiedy wszedłem w głąb tego dziwnego miejsca, przez ciemne jak hades mroki nie przebijała się nawet moja lampa zamontowana przy głowie. Musiałem nie zauważyć, że powierzchnia, po której stąpałem kończy się. A może tuż pode mną coś właśnie się rozwarło? W tym ostatnim z kroków jedyne co pamiętam, to jakbym spadał przez chmury. Czy ja jestem skończonym samobójcą? Co myślałem wchodząc do tego miejsca, przecież można było zebrać próbki i zrobić badania na zewnątrz. Przeklęty eter już prawie przestał działać i to może dlatego zaczęło ogarniać mnie to dziwne zwątpienie w powodzenie powrotu na statek. Jako ludzie jesteśmy strasznie naiwni i nawet pomimo poczucia swojej wyższości popełniamy głupie błędy.

Nie byłoby nic dziwnego w moim spadaniu (wiedziałem, że musi się kiedyś skończyć wiadomym skutkiem), gdyby nie to że w pewnym momencie wcale nie uderzyłem z całym impetem w skałę i nie połamałem sobie wszystkiego, co było możliwe do połamania przy takim upadku. Wpadłem na coś co przypominać mogło wielką poduszkę zrobioną z dziwnej galaretowatej substancji w kolorze zjełczałego budyniu. Ledwo udało mi się wydostać z tego czegoś i stanąć na nogi.

Obraz wnętrza miejsca, w którym się znalazłem sprawił, że ryknąłem na całe gardło, niepohamowanym okrzykiem przerażenia, które zapewne towarzyszyło w przeszłości wszystkim prabraciom, którzy widzieli najstraszniejsze okropności unikatowe dla swoich czasów. Teraz wiedziałem, że mój koniec to kwestia chwili.

Ukazał mi się widok przerażający i paraliżujący moje myśli, mógłbym tutaj wymyślić dziesiątki innych przymiotników, które nie oddałyby zapewne strachu petryfikującego całe moje ciało i rozszarpującego moją duszę. W komnacie wyrytej w skale znajdowało się pomieszczenie. W pomieszczeniu znajdowały się istoty wystające ze ścian. Z istot emanowało przerażenie, które czułem. Były one wpół żywe, wpół martwe, a z każdej z nich odprowadzone były rurki i przewody, które prowadziły do istoty, w obliczu której blakły nieumarłe szczątki. To pozostało z zagubionych pokryte było galaretowatą substancją, na którą wylądowałem. Wiedziałem, że ze ścian sterczą Odkrywcy, Astronauci, a raczej ich animowane truchła pozbawione kombinezonów lub skóry i sam nie wiem co. Wszyscy wtopieni w jakimś strasznym procesie, albo w rytuale w to miejsce. Niektórzy machali spazmatycznie tym, co wystawało ze skały, jeszcze inni wydawali dźwięki, które najwytrwalszym Astronautom zmroziłyby krew w żyłach, pozostała część po prostu zwisała nieruchomo od czasu do czasu drgając delikatnie.

Przysiadłem z przerażenia i pomimo braku łączności wklepałem na podręcznym ekranie dotykowym sygnał S.O.S. z najwyższym priorytetem, który Astro miał wysyłać na najdłuższych falach w przestrzeń kosmiczną. Wiedziałem jednak, że przy antycyklonach i ścianach zrobionych z nieznanych mi minerałów, takie kroki są czystą i nic nie wartą formalnością. Byłem zgubiony, bo znalazłem się na statku Chimery, który stworzony był ze wszystkiego, co bestia przyswoiła bądź opętała przez swoją odwieczną podróż w przestrzeni – stąd jego nadnaturalny kolor.

- Naiwniaku, przecież na Jowiszu nie ma stałej materii – pomyślałem bezsilnie, bo dałem się nabrać w pułapkę, jak uczniak.

Chciałem uciekać, pobrać próbki, dobić konające truchła, zrobić cokolwiek, ale „to” nagle zaczęło funkcjonować pompując ze zdwojoną siłą w swoje wnętrze substancje z udręczonych. Zacząłem płakać ze strachu, bo pomimo, że znałem tylko legendy, potrafiłem rozpoznać Chimerę. Istotę, czy też istoty, o ile w ogóle nazwać można było tak przedziwne kształty z niekrytych skórą tkanek. przypominały pękające mięśnie, które wiły się, jak dżdżownice w kałuży, wydając z siebie dźwięki, tak bardzo odmienne od wszystkiego co usłyszałem na ziemi. Moje serce zamarło.

Z legend , które słyszałem od osób zaprzyjaźnionych z Odkrywcami (a więc półszalonych) Astronautów słyszałem, że Chimera rzadko zabija swoje ofiary bezpośrednio, woli popychać je do samobójstwa lub torturować tak długo, jak jest to tylko możliwe. Jej ulubioną ścieżką działania jest czatowanie niedaleko osad, gdzie znajduje się jakieś życie i doprowadzenie jej mieszkań do obłędu, a następnie samounicestwienia. Czytałem kiedyś w jednej z książek w bibliotece Ostatnich Zbiorów na Ziemi zarezerwowanej tylko dla adiunktów, którzy mieli zostać wysłani w kosmos na długie lata, że Chimera lubi rozmawiać ze swoimi ofiarami – schlebia im, szydzi, zastrasza i łamie ich psychicznie. Ten potwór potrafi przez dekady siedzieć gdzieś, gdzie nie dociera światło i czekać na swoje ofiary. Na głupców takich, jak ja.

Kiedy pomyślałem o ucieczce, miriady dźwięków - od pisku, po niskie szumy i wycie – zalały moją głowę. Padłem na kolana i trzymałem się z całej siły za hełm licząc na to, że zdołam zagłuszyć ten przerażający dźwięk. Chimera uformowała się w coś, co wyglądało, jak wyciągnięty ze skorupy ślimak z dziwnymi odnóżami, przypominającymi macki, kończyny pająka i coś jakby ropiejące dziecięce rączki. Wiła się w oszalale, jak w transie, wydając setki odgłosów. W kolejnej sekundzie odłączyła się od wszystkich rurek prowadzących do nieszczęsnych bytów. Pomimo tego, że to coś nie miało oczu czułem, że patrzy na mnie. Przemówiła, a jej głos brzmiał dźwiękiem wszystkich zagubionych w galaktyce.

- Istoto pierwszego rzędu – głos monstrum sprawił, że zwymiotowałem do środka skafandra. – Nie mieliśmy gości od dekad, żywiliśmy się tylko wyrzutkami, a teraz spotykamy jednego z synów małp.

- No już zabij mnie – szepczę, bo nie spodziewam się innego końca, zabrnąwszy jak nowicjusz wprost w paszczę potwora. Jestem taki głupi i naiwny.

- Zabić Cię? Czy istota pierwszego rzędu zna tylko taki tryb opuszczania formy stałej? – Chimera krzyczy teraz głosami wszystkich moich bliskich z ziemi.

Próbuję zaaplikować sobie śmiertelną dawkę jakiejś substancji z podręcznego przybornika, ale Chimera jest szybsza. W ułamku sekundy ten pozornie niezręczny ślimak znajduje się metr ode mnie i oplata moje ręce.

- Uczynię twoje wnętrze pyłem kosmosu – szepcze głosem dziewczyny, którą zostawiłem na Ziemi.

I wnika w mój kombinezon, przez skórę opanowuje kości i mięśnie. Z mojego hełmu znika przesłona. Czuje jeszcze, że żyję, ale wszystko mi mówi, że to nie potrwa długo. Rozpoczynają się przyspieszone skutki choroby wysokościowej, moja głowa promienieje od bólu, zaczynam wymiotować. Skóra mrowi mnie tak, jakby ktoś powoli sypał na nią słony, palący piasek, wszystko dookoła się kręci. Widzę już coraz mniej, bo obraz zawęża mi się od braku tlenu, miotają mnie konwulsje. Chimera oplata mnie w całości. Bije od niej czysta nienawiść. Czuję, że rozpoczyna się najgorsza część niedotlenienia – kwasica. Wszystko we mnie zaczyna się rozrywać, a ból jest nie do opisania. Chciałbym odłączyć się od galaktyki.

Na chwilę przed zniknięciem świadomości powracają do mnie wspomnienia. Widzę jak w zwolnionym tempie idę z moją dziewczyną za rękę przez jedne ze sztucznych parków na wygenerowanych naturalnych rubieżach Ziemi. Ona uśmiecha się i mówi coś niezrozumiale. Wiatr powoli rozwiewa jej piękne włosy. Obraz się zmienia. Widzę moją matkę, która czyta mi książkę z biblioteki Ostatnich Zbiorów na Ziemi. Powoli porusza ustami, wpaja mi odwieczne prawdy o kosmosie. Mówi o wielkim wybuchu, o słońcu o legendarnym Pogromcy. Później widzę siebie, z daleka, jak odlatuję z Ziemi i niknę w mrokach kosmosu. Jak spadająca gwiazda.

Jak w sali kinowej na Ziemi, ujrzałem niewielki czarny punkt na środku białej przestrzeni. Czarny punkt zdawał się trwać przez dobre kilka sekund na swoim miejscu, aż do chwili, gdy w zupełnie niespodziewany dla mnie sposób eksplodował z takim hukiem, że na chwilę zacząłem oddychać, a przynajmniej tak mi się wydawało. Obrazy zaczęły zmieniać się w niesamowicie szybkim tempie, tak, że nawet jakby zwolnić je setki razy nie zdołałbym wszystkiego pojąć. Kombinacje świateł przekazywane bezpośrednio do mojego wnętrza pokazywał jakieś dziwne procesy i zajścia, już nie na białym, ale teraz na czarnym tle. W pewnej chwili uchwyciłem wzrokiem znany mi obraz. Krzyknąłem jakby w myślach. I możesz wierzyć lub nie drogi czytelniku, ale zauważyłem wtedy coś bardzo mi bliskiego i znanego, co wydawało się coś znaczyć pośrodku czarnego ekranu. Przy zatrzymaniu z łatwością mogłem wskazać bardzo wiele ciał niebieskich. Mogłem wskazać układ planety i gwiazdy, a dalej układ słoneczny. To był prapoczątek.

* * *

Tysiąc myśl na centymetr kwadratowy mojego mózgu sprawia, że topnieją lodowce na krańcu wszechświata. Przebijam się przez ściany braku świadomości.

- Ockną się, więc żyje – powiedział pewnie męski głos.

- O Boże, ale mówił Pan… - drugi damski głos miesza w sobie odcienie rozpaczy i radości.

- Mówiłem, mówiłem. Miał szczęście gnoj… to znaczy chłopak – kontynuuje bas-baryton. - Przeważnie tacy jak on po takiej kawalkadzie chemii trafiają w jedno miejsce i wcale nie jest to pierwsza liga koszykówki.

- Biedny, dobrze, że pogotowie przyjechało tak szybko – drugi głos ciągle łka. – A Mil się obudził.

- Kto? – dziwi się głos numer jeden.

- No, ten drugi, co leżał w swoich wymiocinach i nie czuliście pulsu – damski głos smutnieje.

- A, drugi kosmonauta… Wszystko okaże się przez tą noc. Nasz toksykolog robi co w jego mocy, więc zobaczymy. – kontynuuje mężczyzna – Mówimy na niego Pogromca, bo niejednego ciekawskiego substancji wyciągnął z odmętów otchłani.

- Och doktorze Cassini, nie wiem jak panu dziękować – rozkleja się pierwszy głos.

- Niech pani skupi się na swoim dzieciaku, to nie trzeba będzie w przyszłości wpompowywać w niego ponownie tych wszystkich odtrutek. Chodźmy teraz, dajmy mu odpocząć. – mówi lekarz i razem z kobietą oddalają się.

Leżę na łóżku podpięty do kilku rurek i o dziwo mam wszystkie kończyny. Co prawda nie udusiłem się, ale czuje jakby rozpoczynały się pierwsze objawy kwasicy, a głowa pęka mi jak na największym kacu. Zupełnie nic z tego nie rozumiem. Pamiętam wszystko, ale tak, jakby to było co najmniej 10 lat temu. Kosmos, Astro, Mars, Chimera, białe tło i co dalej? Pamiętam to, tak, jak przez mgłę, ale jednak. Chyba nie chciałem wiedzieć, co się stanie dalej. Nie chcę nawet rozmyślać na tym, jak daleko jest to "dalej". Myślę, że w jakimś stopniu udało mi się wykonać misję. Wyrwałem się Chimerze. Otwieram oczy szeroko i widzę całą aparaturę, która mnie otacza, nie mam pojęcia do czego służą maszyny i ich pokrętła oraz co w tej chwili wpompowują mi do żył. To dziwne, bo czuje się trochę jak przyłączony do Astro, tylko nie mogę wydawać poleceń.

Uśmiecham się szeroko i przez szpitalne okno widzę, że księżyc świeci bardzo mocno, tak samo jak gwiazdy.

- Doktor Cassini – mówię i uśmiecham się do siebie – doprawdy bardzo ciekawe.



KONIEC

sobota, 29 listopada 2014

Hiacynt

Niektóre imiona występujące w tekście zostały skrócone lub zmienione. Niemniej, moim zadaniem jako pisarza jest nie naprowadzanie czytelnika na konkretną osobę, a pokazanie historii i sytuacji, z której wszyscy powinniśmy brać przykład.

Po pracy miałem umówione dwa spotkania. Pierwsze na szczęści nie wypaliło, a jak miało się później okazać, i tak bym na nie nie dotarł. Historie takie jak ta, która mnie spotkała nie zdarzają się codziennie, bo występują w nich ludzie-duchy, których nigdy nie zauważamy.

Wychodzę z budynku przy Smulikowskiego na warszawskim powiślu, gdzie mieści się moje biuro. To ta smutniejsza część powiśla, przy Społemie i Solcu, z daleka od modnej Tamki i bananiarskiego Nowego Światu. Koleżanka M. pisze mi SMS-a, żebym był w "Czułym Barbarzyńcy" o umówionej porze, bo chce mnie zapoznać z właścicielem w celu rozmowy o wydaniu moich opowiadań. Czuły Barbarzyńca to księgarnio-kawiarnia na ulicy Dobrej, w której ku mojemu rozczarowaniu i smutkowi nie sprzedają żadnego alkoholu. Jeszcze większy smutek wywołuje fakt, że właściciel znajduje się w mieście smoka wawelskiego i nie wiadomo kiedy wróci. Coś nie za bardzo idzie mi to wydawanie moich wypocin, choć materiał już jest i czeka. W "Czułym" mają podobno bardzo dobrą gorącą czekoladę. Nie wiem, nie zdążyłem się przekonać. 

Kiedy wchodzę do kawiarni owa koleżanka robi mi zdjęcia i każe robić także sobie. I ten jej bordowy beret i buty w czarno białe paski! Co do M., to jakiś czas temu przeszła coś w stylu duchowej przemiany. Zaczęła wierzyć w Boga i jak sama deklaruje chce wstąpić zakonu. Ja jednak uważam, że prędzej państwo islamskie zacznie sadzić drzewa w Izraelu niż M. znajdzie się wśród sióstr zakonnych. Z M. jednak nigdy nic nie wiadomo, no i nie widziałem jej dość dawno, więc kto wie. Jej dociekliwość i soft-obłęd nie zgasł. 

- Chcę pójść do Hiacynta - wypala M. w połowie dyskusji o wspólnym pisaniu scenariuszy.

- Kim jest Hiacynt? - pytam i akcentuje imię zastanawiając się, czy to osoba tak samo oryginalna jak jej imię.

- Hiacynt to mój kolega, fotograf. Robił zdjęcia dla Kisiela! - jej oczy błyszczą od fascynacji.

- Nieźle... - przytakuje, jakoś bez entuzjazmu.

- Zna się też świetnie na historii - dodaje pospiesznie M. - To co idziemy?

Jako, że od dana wyznaje carpe diem udało się mnie namówić bardzo łatwo i poszliśmy do tego Hiacynta. Okazało się, że mieszka on dwa kroki od "Czułego" i tym samym blisko mojej pracy. Wchodzimy do klatki schodowej, a M. wybiera jakiś numer na domofonie. Słychać natrętny dźwięk.

- Spoko, pewnie go nie ma, często jest poza domem - mówi M., ale jakoś w to nie wierzę.

Po kilku sygnałach ktoś odbiera i słychać męski głos.

-Słucham.

-Hiacynt? - pyta M. z nadzieją.

-Kto? - słychać zdziwienie po drugiej stronie.

- No J., czy jest J. - M. rozwiewa maskaradę i ujawnia prawdziwe oblicze tajemniczego kwiatu.

- Nie ma... ale wejdźcie na chwilę - proponuje głos .

Patrzymy po sobie, a drzwi do środka otwierają się. Kiedy wchodzimy na drugie, albo trzecie piętro, w progu jednego z mieszkań wita nas mężczyzna około czterdziestki ubrany w bluzę, luźne spodnie i laczki.

- Pablo - mówi nieznajomy mi człowiek i wyciąga rękę do M., a następnie do mnie i zaprasza nas do środka.

Wchodzimy do środka lokalu. W salonie wesoło baraszkuje malutki piesek, ze ścian i regałów gapią się na nas zamyślone albo pogodne portrety Jana Pawła II (zdecydowanie nie mój klimat), jednak to nie papież przyciąga moją uwagę. W pokoju, do którego zostaliśmy zaproszeni stoi lodówka, a drzwi mają zamontowany zamek. Może to świadczyć o kilku rzeczach, m.in. że osoba osoba z tego pokoju nie ufa współokatorom, albo ceni sobie swoją prywatność i lubi mieć wszystko pod ręką. Później okaże się, że chodziło o pierwszą wersję.

Pablo to osoba, która obdarzyła nas kredytem zaufania wpuszczając nas do środka, bowiem zarówno ja, jak i M. nie znaliśmy tego człowieka wcześniej. P. zna jednak Hiacynta vel Jacka. Siadamy na łóżku, a M. częstuje Diarumami. W kłębach dymu wychodzi na jaw, że M. pomagała niedawno Hiacyntowi dotrzeć do domu, gdy ten był w stanie bardziej niż nietrzeźwym. Szkoda, że nie powiedziała mi tego w "Czułym" tak samo, jak informacji, że spotkała go tylko raz w życiu. To zabawne, jak szybko zyskuje ona przyjaciół. Nie wiem czy byłaby z niej dobra neo-matka Teresa, ale na pewno już komuś pomogła.

- Ten człowiek to pasożyt - mówi Pablo po wysłuchaniu M., a na jego czoło napływają nieprzeniknione chmury. - Zmarnował swojej żonie 8 lat życia, zmarnował swoje życie, a obecnie jego ulubionym zajęciem jest zbieranie drobniaków od przechodniów, żeby mógł sobie kupić piwo w plastiku.

Gdy P. wypowiada to zdanie dzwoni jego komórka. Gospodarz mówi A., że teraz nie może rozmawiać, bo ma gości i rozmawiają o "nim", po czym się rozłącza. Okazuje się, że dzwoniła była żona Hiacynta.

Pablo kontynuuje opowieść. Po kilkunastu minutach już wiem, że był on fotografem znanych osób i miłośnikiem rozmaitych historii. Jednak z drugiej strony to także istna ćma barowa, "bohater", który nie różni się niczym od poety-pijaka z książki Jerzego Pilcha "Pod Mocnym Aniołem". J. na pewno zmarnował swoje życie, a trzeba zaznaczyć, że był to wieloletni proces. Gdy fotograf był młodszy zaliczał wszystkie imprezy w okolicy i nie tylko - dlatego tak doskonale zna historię knajp, barów i innych pijalni spirytualiów oraz ich bywalców. Nasz "bohater" przepracował w swoim trwającym jak dotąd 57 lat życiu zaledwie 11, a obecnie w wolnych chwilach trzeźwieje i stara się nie popaść w delirium tremens. Do tego sprzedał większość swoich rzeczy, z aparatem na czele, aby mieć za co pić. Fatalna sprawa.

Pablo, aby zdemaskować Hiacynta, na komputerze odtwarza nam filmik nagrywany komórkąZ tego co widzę na monitorze, główny bohater (Hiacynt) kompletnie zalany próbuje wstać z podłogi w przedpokoju, co wcale mu nie wychodzi, bo co jakiś czas osuwa się na ziemię waląc przy tym głową w szafkę na buty. J. ma na sobie stare gacie, szarobury podkoszulek i brudne skarpety, jest grubszym mężczyzną i nosi okulary. Najsmutniejsze jest to, że operatorką telefonu, który nagrywał cały film była żona A.

Pablo mówi o swoim zapijaczonym współokatorze bez ogródek i nie muszę dodawać, że nie są to filozoficzne epitety świadczące o dobrej postawie Hiacynta.

- Dobrze, że nie miał z A. syna - mówi gospodarz - ten człowiek jest zwykłą kurwą, muszę po nim sprzątać, bo bywa, że jest obsrany, albo zarzygany. Trzeba go zaganiać do mycia, bo on sam ma to gdzieś.

- Czyli dobry fotograf stał się zwykłym bejem? - pytam, choć odpowiedź jest chyba oczywista dla wszystkich w pokoju.

Nawet M., której udało się przeprowadzić wywiad z Hiacyntem (jak sama twierdzi zmieniający jej życie), wydaje się coraz bardziej zmieszana. Pablo nie przerywa.

- Potrafi wychodzić z domu w nocy nawet kilkanaście razy, nie mogę przez niego spać. - żali się na nam Pablo. - Chodzi w tych swoich sandałach, chyba nawet damskich, nie wie gdzie ma iść. Czasami widzę, jak mówi do siebie, macha rękami i zaczepia na chodniku ludzi, żeby dali mu drobne na plastikowe piwo. Najgorsza jest ta suka ze sklepu, która daje mu za darmo piwa, które są kilka dni po terminie ważności, a on później rzyga.

W przedpokoju coś trzasnęło.

- O, przyszedł - uśmiecha się kwaśno Pablo. - Ale tu nie wejdzie, tak go nauczyłem.

Gospodarz w przeciwieństwie do swojego idola, czasami  naucza drogą siłową, jeżeli zostanie doprowadzony do ostateczności. Jak sam mówi, pewnego dnia, kiedy Hiacynt wrócił upodlony do mieszkania i się stawiał, gospodarz obdarował go kilkoma razami w gębę. Od tego czasu Hiacynt spokorniał i jak zauważa Pablo, zna swoje miejsce w domu, częściej się myje, a od czasu do czasu zrobi nawet normalne zakupy. Jak dowiedziałem się z dalszej historii, A., która była kiedyś w kajdanach swojego męża alkoholika, jest teraz pod opieką tego z bardziej trzeźwych domowników, a każdy wybryk Hiacynta w stosunku do A. kończy się stanowczą interwencją Pablo.

Już wiem, że J. vel Hiacynt to człowiek zagubiony w swoim nałogu, tonący w odmętach pijackiej nieświadomości, a toksyny nie dopuszczają go do rzeczywistości. Gardzą nim nawet jego koledzy-żule. W zasadzie nie wylądował na ulicy tylko i wyłącznie ze względu na życzliwość Pablo oraz zapewne pobłażliwość A., która i tak już z nim wiele przeszła.

Palimy papierosy i rozmawiamy dalej. M., która nie może się odkleić od swojej komórki, ma coraz tęższą minę, ja natomiast w skupieniu i spokoju słucham historii o synu marnotrawnym. Tak należy określać Haicynta, bo gdyby nie finansowa pomoc rodziców opłacających jego rachunki, mandaty i piekło wie co jeszcze, fotografa-alkoholika najprawdopodobniej nie byłoby na tym ziemskim padole.

Pora się zbierać. Jestem wewnętrznie poruszony i czuje się źle z tym co usłyszałem. Wiele razy w swoim życiu spotykałem alkoholików i sam mogłem stać się jednym z nich, ale żaden z nich nie przypominał postaci, którą jest Hiacynt. Obiekt dziwnej fascynacji M. to jednostka, która płynąc przez życie na pewnym etapie rejsu rozbiła się o skały i teraz tonie.

Wychodząc w przedpokoju spotykamy "bohatera" posłyszanych opowieści, człowieka zmarnowanego, ale jeszcze w miarę trzeźwego. J. wita się z nami, a na jego twarzy nie ma zupełnie żadnych emocji, oczy patrzą nie na nas, ale przez nas. We czwórkę wchodzimy do windy i opuszczamy budynek niedaleko "Czułego".

- Kiedy będziemy robili zdjęcia? - M. pyta jakoś smutno Hiacynta.

Ten milczy. M. po raz kolejny częstuje nas papierosem. W tej chwili dzieje się coś innego. Hiacynt wyciąga z kieszeni zapałki i szybkim ruchem podpala M. papierosa. Prawie tak szybko, jak on wyciągam z kieszeni telefon i uwieczniam tą scenę na zdjęciu (ku uciesze M.). 

Żegnamy się zarówno z Pablo, który poszedł po papierosy oraz J./Hiacyntem, który wyszedł sam nie wiem po co. W zasadzie, po tym co usłyszeliśmy to się domyślamy. Upadły fotograf podaje mi rękę, a M. całuje w dłoń. Rozchodzimy się w różne strony.

To kolejna lekcja dla mnie i wszystkich innych poszukujących. Nie możemy zabrnąć za daleko w czerpaniu z życia pełnymi garściami, bo się wykoleimy i stracimy cel. Staniemy się tacy jak Hiacynt, który zwariował w cyrku zdarzeń i utracił wszystko, pokazując światu, że będąc uzależnionym pokonujemy się sami.

Jakkolwiek nie przedstawił bym J. vel Hiacynta w tej opowieści, życzę mu wszystkiego najlepszego i trzymam za niego kciuki. Może kiedyś znajdzie szalupę ratunkową i znowu zacznie robić zdjęcia.



czwartek, 20 listopada 2014

Multikulti umiera, a Islam rozwija się na Zachodzie

"Gdyby ktoś postanowił zaatakować Niemcy, tylko będę kibicował." Tak mówi jeden z muzułmanów działający na terenie tego kraju, znajdujący się pod ścisłą kontrolą niemieckich służb. Skrajność religijna mąci ludziom w głowach - to odnosi się do wszystkich wyznań, a przykładów na co dzień są setki, jeżeli nie tysiące. Fanatycy znajdą swój narybek łatwo, bo ci, którzy zostali odtrąceni przez społeczeństwo ze względu na wiele czynników (np. problemy z nauką, prawem, swoje pochodzenie, brak socjalizacji czy ubóstwo) są łatwym łupem dla radykałów (nie tylko religijnych). Są także wyjątki, a wystarczy spojrzeć na sekciarzy z kościoła scjentologiczny, który jest jedną wielką maszynką do zarabiania pieniędzy i prania mózgów swoich członków. Gdyby nie elitarność przystąpienia, scjentolodzy nie różniliby się za bardzo od salafitów, żydowskich syjonistów czy radykalnych katolików.

Niemcom nie udało się stworzyć sprawnie funkcjonującego społeczeństwa multikulti, wina leży zarówno po stronie państwa i jego instytucji, jak i napływających obcokrajowców i ich oporów przed przyjęciem postawy "uprzejmego gościa". Gastarbeiterzy, którzy napływali licznie za pracą w latach 60 XX wieku rozpoczęli cały proces, w którym na początku panowała gra o sumie dodatniej, bo obie strony odnosiły korzyści. Wszystko zepsuło się wraz ze "ściąganiem" całych rodzin i innych pobratymców, którzy nie za bardzo chcieli się asymilować i rozpoczęli tworzenie gett. Miejscowi akceptowali to do pewnego stopnia.

Lewacy, a później islamiści 

To zabawne, że większość konwertytów to byli lewacy (działacze/bojówkarze), którzy stali się piewcami Islamu. W przypadku naszego sąsiada, wskazuje to na pewną tranzycję z lewicowych bojówek RAF przez neonazistowskie bojówki ugrupowań jakich jak Narodowodemokratyczna Partia Niemiec, aż po salafitów chcących wprowadzić szariat w państwach, które zasiedlają. W Polsce nie ma żadnego podłoża (historyczne, prawne, obyczajowe) dla rozwoju Islamu na taką skalę w państwach, które mają problem z fanatykami.

Salafici stanowią wypaczenie Islamu, a szariat to wypaczenie (dyskryminacyjne) prawno-politycznego funkcjonowania państwa lub jego obszaru. Jako obserwator zewnętrzny widzę, że oba te pojęcia nacechowane są nietolerancją i brakiem poszanowania innych. Co do Islamu, tak samo, jak w przypadku wszystkich innych religii abrahamicznych, mam swoje zdanie - demokratyczna i konstytucyjna wolność wiary i wyznania jest ok, bo jeżeli ktoś chce mieć boga, bogów i wszystkie ich historie gdzieś to, jego sprawa, jak z kolei chcesz wierzyć, w porządku, ale wara od przymusu i przejmowania kontroli nad pierwszą grupą (czyli tymi, którzy mają to gdzieś).

W przypadku drapieżnych reprezentantów innych narodów, religii czy ras, za pewnik trzeba przyjąć, że gospodarza demokratycznego i wolnego państwa trzeba szanować, z kolei gospodarz ma za zadanie obronę interesów swoich obywateli, jak i również zapewnienie odpowiednich warunków dla gości. Obowiązki i przywileje przy odpowiednim sterowaniu procesem płyną dla obu stron.

Islam w swojej normalnej postaci zabrania tego samego co inne religie oraz prawo miejscowe odwołując się do moralności. Nie ma w nim miejsca dla prostytucji, pijaństwa, narkotyków oraz pornografii. Zauważ drogi czytelniku, że te płaszczyzny w ogromnej większości państw także nie są społecznie i prawnie dopuszczane.

Dlaczego zatem boimy się Islamu? 

Odpowiedzi jest kilka, jedną z nich na pewno będzie patrzenie na tą religię przez pryzmat fanatyków. Po drugie, obawiamy się utraty swojej kultury oraz wartości - te cechy szczególnie widoczne w krajach, gdzie islamiści są wieloletnimi gośćmi a czasami pełnoprawnymi obywatelami (USA, UK, Niemcy). W mojej optyce Islam ma dobre i złe strony, dobre to uczciwość i wspólnotowość w ramach grupy i nie spożywanie czerwonego mięsa, złe - zerojedynkowe podejście do człowieka (islamista/nieislamista/niewierny), fanatyzm, ograniczenia nie wpisujące się w rzeczywistość Zachodu (zakaz palenia, hazardu, odsłaniania kobiecych wdzięków itd..), rytualny ubój i wąska perspektywa pojmowania rzeczywistości.

Zamiast hejtować próbuję zrozumieć, jednak nawet mi, jako osobie sprzeciwiającej się wkraczaniu religii w sferę intymną człowieka, zapala się alarm, kiedy słyszę o tym, co dzieje się u naszych sąsiadów. Potrzeba na pewno większej ilości rozmów i zrozumienia i o wiele mniej emocji. Czy się uda, nie wiem.

Zainspirowany do refleksji artykułem "Polacy, niesiemy wam szariat" Bartosza T. Wileńskiego http://wyborcza.pl/duzyformat/1,141586,16993204,Polacy__niesiemy_wam_szariat.html

wtorek, 18 listopada 2014

Wybory samorządowe?

To nie najlepszy dzień dla ludzi, którzy chcą działać niezależnie od skłóconych archaicznych partii. Wyborcy zagubieni mniej lub więcej dali się namówić i głosowali na ugrupowania (ich metki podsycane telewizyjną breją), a nie poszczególnych kandydatów. Nie wszędzie oczywiście. Media odtrąbiają sukcesy partii, ale nie widać społeczników i lokalnych pozytywnie zakręconych ludzi, widać natomiast uśmiechnięte twarze politycznych celebrytów, którzy pokrzepiająco mówią do swoich macek w miastach: "Jesteśmy z wami".

Polskę zalewa fala prawicy w postaci PO, PiS i PSL (różne odmiany konserwatyzmu), lewica z kolei rozdarta i zagubiona nie może znaleźć swojego miejsca, a szkoda, bo nie będzie przeciwwagi do tego co jest. Osoby bezpartyjne są w odwodzie, tak jak całe społeczeństwo obywatelskie w Polsce, państwo ich nie wspiera, w samodzielnym działaniu mają pod górę. Wszystkich emocjonują za to partie, choćby nie wiem jak utytłane w afery, skandale i własną nieudolność. Jednak co metka to metka.

I wszyscy się burzą, że jestem zdenerwowany. Jak nie być wkurzonym, skoro do Rady Miasta w Pruszkowie po raz kolejny zostały wybrane te same osoby, których efektów pracy nie widzę od lat lub reprezentanci PiS, głoszący zmiany dla ojczyzny i narodu. Zabawne, że w Pruszkowie. Gratuluje wybranym taktyki i sprytu w kampanii, ale Pruszków 2.0, inicjatywa, której poświęciłem bardzo dużo czasu i pracy, będzie z wami nadal. Co do mnie, będę zdenerwowany przez 4 lata, bo na 23 osoby dostała się tylko jedna osoba reprezentująca interesy swojego okręgu bez konotacji politycznych. Nie wliczam tutaj archaicznego obozu prezydenckiego SPP, bo jest od władzy odkąd pamiętam. Czy tak wygląda zastępowalność elit w demokracji? Tym jedynym "spoza" jest Pan Olgierd Lewan z Komitetu Wyborczego Wyborców Osiedle Malichy, za którego trzymam kciuki, bo jest jedynym takim radnym w Pruszkowie.

O strach przyprawia mnie opis kandydatów z PiS przedstawiany przez jednego z moich redakcyjnych kolegów z Pruszków Mówi. Zamierzam im się bacznie przyglądać. Dlaczego ? Bo ich w szczególności mam zamiar rozliczać z działalności i monitorować, czy w mieście nie powstanie projekt postawienia jakiegoś pomnika czy ulicy ku czci śp. Kaczyńskiego czy tragedii smoleńskiej oraz czy nie rozprzestrzeniła się filia lokalnej tuby propagandowej jednej z partyjnych szczekaczek. Mam nadzieję, że szanowni radni wniosą nowoczesne zmiany do naszego miasta (po ich profilach śmiem wątpić). Zobacz sam drogi czytelniku, jak wygląda sytuacja z ramienia Partii Prezesa (który sprzeciwu nie znosi):

Przemysław Sieciński – PiS – Przewodniczący komitetu budowy Epitafium Smoleńskiego w Pruszkowie. Radny.

Maciej Roszkowski - PiS – Przewodniczący pruszkowskiego klubu Gazety Polskiej.

Paweł Zagrajek – PiS – b. d.

Beata Turczyn – PiS – Właścicielka salonu kosmetycznego.

Marlena Dratwa-Wacławek - PiS – pracownik MOPS.

Ewa Białoszewska-Szmalec - PiS – b. d.

Kazimierz Mazur – PiS - Członek tajnych struktur oddziału Solidarności w Pruszkowie. Drukował i kolportował nielegalne materiały. Radny 90-02.

Nie chcę straszyć PiS, po prostu oczekuję od nich ciężkiej pracy i transparentności. Szczególnie od Pani z mojego okręgu, której komisja znajdywała się w jej miejscu pracy (MOPS) i której mąż w owej komisji zasiadał. Pani Marlena wygrała ze mną więc niech robi przez 4 lata tyle obiecała. Także mi, jako mieszkańcowi Pruszkowa.



Dlatego też wraz z niektórymi ludźmi z KWW Pruszków 2.0 i każdym, komu zależy na zmianach i sprawdzaniu władzy rozpoczynam działania "powyborcze", bo jako wyborca i rodowity pruszkowianin mam do tego prawo. Pora wziąć sprawy w swoje ręce i rozpocząć budowę społeczeństwa obywatelskiego - włączyć ludzi do życia miasta, zwiększyć frekwencje wyborczą i sprawić żeby wreszcie coś się zmieniło na lepsze. Bo jak na razie ciężko o pozytywną prognozę.

niedziela, 16 listopada 2014

Poprzez ściany - część VI

Dzień dobry w tym bardzo ważnym czasie! Ze względu na ciszę wyborczą, nie mogę zbyt wiele pisać o polityce i wyborach, w których służy mi czynne prawo wyborcze. Niemniej, prezentuje Ci drogi czytelniku po dłuższej przerwie wynikającej z prowadzenia kampanii, kolejną część przygód Astronauty w powieści "Poprzez ściany". Ze względu na zmianę bloga, nie będą to już kartki przeniesione z formatu .pdf, a lity tekst. Miłej lektury podróżniku.


Między małym a dużym

Możesz zastanawiać się drogi czytelniku, jak wyglądała moja codzienność na statku kosmicznym. Otóż to bardzo proste, wyobraźmy sobie, że wstajesz rano, jesz śniadanie i udajesz się gdziekolwiek (może to być miejsce pracy, zajęć czy szkoła) – nietrudno to sobie wyobrazić. Po powrocie z gdziekolwiek, oddajesz się lenistwu, bądź przygotowaniu na kolejną wyprawę do gdziekolwiek. Później zasypiasz zmęczony tym wszystkim, co w twoim mniemaniu było konstruktywnie zagospodarowanym czasem. W tym schemacie zakładam brak rodziny i innych destabilizatorów percepcji postrzegania świata, bo przecież na Astro ciężko o inne istoty niż ja sam. Tak wyglądała właśnie moja rutyna poprzeplatana większymi, bądź mniejszymi periodami wolności od działań w owym gdziekolwiek. Ostatnio, jak mogłem przekonać się na własnej skórze, rutyna opisywania poleconych mi obiektów i zjawisk została zaburzona, a moje losy jeszcze raz miały stać się nieodgadnione.

Życie w kosmosie, a dokładniej na moim statku, wygląda trochę inaczej niż na statkach poruszających się po powierzchni planety. Moja maszyna to standardowy model badawczy SB - 3 z tym, że mój przyjaciel Cassini (pisałem już o nim wcześniej, obecnie jest Odkrywcą) wyposażył go w kilka urządzeń, które zapewniają mi m.in. brak możliwości przechwycenia przez patrole z Ziemi, zwiększenie prędkości czy rejestrowanie i przetwarzanie uniwersalnych sygnałów Schumanna i przekazów typu „echo”. Co do reszty ulepszeń, nie będę się wdawał w szczegóły, gdyż jest to temat raczej dla technika niż podróżnika. Muszę jednak zaznaczyć, że Cassini dużo potrafił, zanim odmęty kosmosu wciągnęły go do reszty. Biedak.

Sygnał Schumanna, o którym była mowa, to „bicie serca planety”, a dokładniej jej wyładowania elektryczne plus aktywność ogromnych gwiazd, które wspólnie tworzą rezonans wpływający na żyjące na nich organizmy. Wraz ze zmianami jakie zaszły na Ziemi po wojnach, które wywołały osłabnięcie pola magnetycznego, rezonans zwiększył się powodując, że wiele osób umierało na zawał serca w młodym wieku. To zabawne, że ludzie wykańczając Ziemię, muszą wiedzieć, że planeta także wykańcza ich samych. Po tylu tysiącach lat przyszedł czas na zemstę? Każdy organizm, który nie będzie potrafił dostosować się do tych warunków zginie – tak przed wojnami głosili naukowcy z Wszechorganizacji. Wszyscy myśleli, że kiedy zaczną umierać pszczoły, niedługo przyjdzie pora na gatunek ludzi. Nic bardziej błędnego. Teraz już wiemy, że ludzie są jak karaluchy i bardzo trudno się ich pozbyć.

Przekazy „echo”, opisywane fachowo jako Ηχώ to przekazy wszystkich obiektów w kosmosie dysponujących nadajnikami fal dwudziestojednocentymetrowych (emitowane przez atomy chłodnego wodoru), wysłane w nieokreślonym czasie. Przekazy „echo” mogą pochodzić sprzed kilku minut, choć równie dobrze także sprzed kilku lat. Różne obiekty w kosmosie są w stanie odbijać, a nawet przechwytywać i odbijać te przekazy. Do perfekcji opanowała to Chimera, zwodząca Astronautów niczym syrena, która wabi żeglarzy i niszczy ich statki. Możliwe, że przelatując niedaleko Ziemi dotarł do mnie właśnie taki przekaz i w szczątkowej formie wyświetlił się na prompterze w moim statku. Nie byłem jednak tego całkowicie pewien.

Jak już wspomniałem, życie na statku to zupełnie coś innego niż życie na Ziemi jakie znałem wcześniej. Tutaj nie ma pojęć takich, jak naturalny sen czy regularne odżywianie stałymi potrawami. Słowa „odpoczynek” i „praca” niekiedy splatają się w jedno. Będąc Astronautą nie sposób jest żyć tak jak Ci, którzy resztkami sił walczą o swój byt na Ziemi. Mój fach bowiem specjalizuje się tym, że każda godzina pracy to badanie zarówno siebie, jak i wszechświata. Siebie badasz nieprzymusowo, sprawdzając to, jak długo wytrzymasz bez hibernacji, czy przeżyjesz skomplikowane manewry między asteroidami i nie popadniesz w obłęd wlepiając wzrok przez cały czas w prompter. No i zawsze możesz coś spieprzyć przy przyjmowaniu substancji stymulujących, a od tego jeden krok do stania się Odkrywcą. Wszechświat jest inny niż ty, badasz go powoli z precyzją zegarmistrza, nie możesz wyłączać swojej czujności, bo każda chwila nieuwagi może zakończyć się śmiercią, albo nawet czymś znacznie gorszym.

Bycie Astronautą w rzeczywistości to ciężka praca, lecz jest jeszcze bardziej niebezpieczna dla kogoś takiego jak ja, dla osoby, która bada miejsca oraz zjawiska i musi kontynuować dalszą podróż bez zatracania się w nich. Badanie zawsze było pracą, lecz od pewnego czasu stało się również walką, starciem w którym testujesz swoją wytrzymałość, a dokładniej organizm i psychikę. Kosmos wielu z nas pomieszał zmysły, ale ja staram się być wytrwały i uporczywie dążę do tego, co ukochałem. Jestem między małym a dużym. Między małym krokiem i dużym wyzwaniem i czuję to gdzieś z tył głowy.

Mars to było nic w porównaniu do tego, z czym przyjdzie mi się zmierzyć na planecie Olbrzymie, to przeczucie nie pozwala mi się zrelaksować. Jestem chyba troszkę szalony, bo tak naprawdę uwielbiam wyzwania i wszelkie nowości. Słyszałem bardzo wiele od Astronautów, którym udało się „wylądować” na Jowiszu, lecz chciałem na własnej skórze przekonać się, jak to jest być w ramionach olbrzyma. Moje serce bije bardzo szybko.

Antycyklony

Jowisz niesie burzę i deszcze. Jest w stanie jedną myślą przesłonić niebo i spowodować, że każdy z astronomów oraz nawigatorów poczuje się jak zagubione dziecko. Jowisz miota piorunami i tornadami w tych, którzy nie oddali mu właściwej czci, spuszcza burzę na osoby bezczeszczące jego tereny. Od pewnego czasu Versor skłania wszystkich do ucieczki i pozostaje bezlitosny i mściwy.

Ostatni zapis w dzienniku Astronauty, który opuścił Jowisza i zamienił się w Odkrywcę



Lądowanie na Jowiszu to nic prostego, szczególnie, że statek musi „zawiesić się” w jego atmosferze, bo nie ma tam żadnego litego podłoża, na którym można by osiąść. Muszę stwierdzić, że szczerze nienawidzę tego procesu. Zawsze to samo, nawet kiedy wszystko oddaję autopilotowi - wstrząsy, ból wnętrzności, zmiany ciśnienia, a czasami nawet niekontrolowane oddawanie moczu. No ale, po kilku chwilach wstrząsów i lekkich objawach choroby kesonowej, jestem cały i zdrowy, a to liczy się najbardziej.

- Niebezpieczeństwo. Zwiększona częstotliwość występowania antycyklonów do 10 kilometrów od strefy zawieszenia – melduje komputer pokładowy metalicznym głosem.

- W razie przechyleń stabilizuj kurs do pierwotnego miejsca – mówię, mając nadzieję, że zjawiska atmosferyczne, których co prawda jeszcze nie dostrzegam, nie zdążą dotrzeć do statku w czasie trwania mojego badania.

Antycyklony, coś czego nigdy nie widziałem na żywo. Teraz, kiedy udało mi się wylądować na tej najbardziej niestabilnej z planet, miałem w głowie wyraźniejszy obraz tych zjawisk. Ogromne, kształtem przypominające hydrę wiry wyglądają oszałamiająco. To jakby obserwować wiele tornad na raz, które splatają się i łączą, a następnie znikają, to jak wiry powstające w dziurawej wanny pełnej wody. Dla Astronauty i jego statku antycyklony są niesamowicie niebezpieczne.

Czy warto było w ogóle tu lądować? Coraz więcej pytań może zaprzątać mój umysł, nawet w takich chwilach jak ta, kiedy nie powinno się liczyć nic więcej poza priorytetem misji. Coś jednak zdecydowanie było nie tak. Dlaczego do mecha-diabła w ogóle udało mi się wylądować na Saturnie? Przecież ta planeta jest lżejsza od wody. Zapętlam się w rozmyślaniach jak wsiowy głupek zupełnie zapominając o nowoczesnych technologiach, które sprawiły, że już dawno zrównaliśmy się z mitologicznymi bytami. Zdecydowanie powinienem udać się na dłuższą hibernację. Nie było już przecież przestrzeni, których nie sposób było przekroczyć. No chyba, że wpadało się w miejsca spaczone przez Chimerę. Tam nawet najwytrwalszy i najbardziej doświadczony Astronauta czy zmieniony Odkrywca nie mógł być niczego pewien. Są miejsca w kosmosie, o których nawet ja wolałem nie myśleć.

Przed wyjściem ze statku wystarczyło mi zaledwie kilka minut, żeby dostosować swoje płuca do atmosfery. Pomimo nowoczesnego kombinezonu, którego zalety wcześniej przedstawiałem, byłem zawsze przezorny i starałem się żeby zachowana została równowaga z planetą. Może to czytelnikowi wydać się dość zabawne, bądź przesądne, ale zawsze, gdy lądowałem na planecie, która była nsamniej stabilna, hartowałem swój organizm eterem. Niewielkie dawki dla rozprężenia i pozbycia się dysharmonii. Innych mógłby zwalić on z nóg, ale na mój organizm w takim "klimacie" miał jak najbardziej pożądane działania.

Gdy wypiąłem się z Astro i dosłownie wyfrunąłem z kabiny poczułem się dziwnie, jakby ogarniał mnie metafizyczny strach, czy art-groza. Zdecydowanie coś było nie tak. Ktoś coś spieprzył i nie przesłał dokładnych danych misji, a może nawet to nie był sygnał z Ziemi tylko błędne „echo”. Z drugiej strony „uspokajałem się” faktem, że nie przypominam sobie, aby ktokolwiek podchodził do lądowania na Jowiszu podczas występowania tak licznych antycyklonów. Mogę być pierwszym, który rzuci wyzwanie gigantowi. Skoro moja maszyna bez najmniejszych problemów zawiesiła się w atmosferze planety, to szczęście jeszcze mi sprzyjało. Fart znaczył tyle, że oprócz mgły która przesłaniała mi cały widok  w promieniu kilku kilometrów (w tym antycyklony szalejące w oddali), czułem, że moja stopa dotknęła twardego podłoża. Jakże to możliwe? Może mam nieszczelny skafander i nawdychałem się tego świństwa atmosferycznego? Przecież ta planet to nic więcej jak mieszanina gazów morderczych dla człowieka, mogłoby się przecież zdarzyć, że mój skafander nie do końca przefiltrował otaczające mnie pierwiastki... Sam już nie wiem, pora skupić się na misji, bo coś chyba wymyka się spod kontroli.

Zapomniałbym dodać, że aby ułatwić swoją nawigację po obszarze, na którym wylądowałem musiałem skonstruować dmuchawy z pokładowego odkurzacza do resztek. Teraz gdy miałem moją "dmuchawę", z łatwością mogłem poruszać się w wybranym kierunku. Oby tylko te przeklęte wiry nie poszły w moją stronę.Powracając do planety, muszę stwierdzić, że nie było łatwo się po niej poruszać, nawet pomimo faktu, że moje stopy co jakiś czas dotykały jakiegoś podłoża. To było dla mnie dziwne i niezrozumiałe, bo przecież wszystko było tu dalekie od twardości. Oczywiście pobrałem próbki gruntu przy użyciu przepuszczalnościomierza  PDPK 3000, jednak w styku z materiałem detektor zaczął wariować i pokazywać odczyt świadczący o obecności wielu bardzo różnych substancji na raz.

 Po kilku minutach przebijania się przed siebie przez mgłę przy użyciu prowizorycznego urządzenia, natrafiłem na coś bardzo dziwnego. Mgła rozwiała się na chwilę ukazując moim oczom widok niesamowity, hipnotyczny i potęgujący mój wewnętrzny strach. W oddali szalały zjawiska, o których inni mogli dowiedzieć się tylko za pomocą programów, jednak przede mną widok był o wiele bardziej petryfikujący. Powierzchnia, która przyprawiła mój sprzęt o zawrót kabli ukazała się w pełnej krasie. Był to rozległy obszar kolorem przypominający połączenie wielu znanych mi minerałów, teraz jednak przypominający bardziej amalgamat. Patrzyłem na powierzchnię przenosząc swój wzrok dalej i dalej.

- Niech mnie kosmos pochłonie – mówię oddychając ciężko, a eter, który wcześniej przyjąłem na dobre ulatnia się z mojego organizmu ustępując miejsca adrenalinie.

- Astro, namierz mnie i kieruj się w moją stronę – wydaję polecenie do mojego statku i przysiadam na chwilę odkładając dmuchawę nie wierząc własnym oczom.

To co widzę kilka metrów dalej to dziesiątki ciał Odkrywców porozrzucanych w nieładzie, jakby przyklejonych do powierzchni, niedaleko czegoś, co przypominać może organiczną śluzę. Wstaję i walcząc z przerażeniem podlatuję bliżej. Istoty zostały żywcem obdarte ze swoich skafandrów, które łączyły się bezpośrednio z organizmem. Na niektórych szczątkach, pozostały jeszcze resztki minerałów, które dany osobnik kolekcjonował na sobie i w sobie. Ostrożnie poruszam się między nimi dostrzegając zdeformowane kończyny pokryte szczątkami różnych substancji. Niebieski beryl mieni się jeszcze na jakimś rozprutym korpusie, niektóre czaszki pokrywają resztki litowych hełmów. Golemy, których pobratymcy uratowali mi skórę na Marsie zjednali się ze wszechświatem. Zastanawiam się, co i jak dawno temu mogło ich tak urządzić. Może zostali pochłonięci przez jeden z antycyklonów i wielką siłą wtopieni w to dziwne podłoże? Ale co na Heliosa robi tu ten właz?

Powolutku przemieszczam się w stronę dziwnej śluzy. Uruchomiłem latarkę przy hełmie skafandra i teraz lepiej widzę, co znajduje się kilka metrów przede mną. Gdy tylko kierują snop światła na organiczną śluzę, ta jakby zbija się w sobie i krzepnie.

- To dziwne – myślę i przygaszam latarkę, śluza na powrót „wiotczeje”.

- A więc tak! – mówię już na głos i wyłączam latarkę całkowicie.

Jest bardzo ciemno, pomimo faktu, że wylądowałem tu za dnia mgłą która otacza dalsze przestrzenie skutecznie ogranicza blask gwiazd i nie daje możliwości pochwycenia promieni słońca. Ze śluzy uderza jakieś dziwne ciepło, które rozpoznawane jest automatycznie przez detektory w moim kombinezonie. Powoli podchodzę jeszcze bliżej i nieumyślnie kopie fragment hełmu Odkrywcy prosto na właz. Ten otwiera się i łapczywie  pochłania brom.


- Mam cię! – myślę z triumfem.

poniedziałek, 20 października 2014

Urwanie głowy

Dzień dobry drogi czytelniku. Poniedziałek wita wszystkich Polaków nieprzyjemnym wiatrem, szarówką i wysokim ciśnieniem. Już niebawem zmiana czasu, bardzo dziwny wymysł ku oszczędzaniu energii, która dodatkowo zdemoluje co poniektórym zegar biologiczny. A mi urwało głowę, to już chyba kolejny raz w tym roku.

Ciężko chodzić tak bez głowy, szczególnie, jeżeli trzeba się zaprezentować wyborcom, zjeść rodzinny obiad, czy nawet zrobić głupie zakupy. Nikt nie zobaczy uśmiechu ani grymasu, a co najgorsze nikomu nie powiem "dzień dobry" oraz "jak się masz". Urwanie głowy ma też swoje dobre strony. Nikt nie napluje Ci w twarz i nie powie, że "niewyraźnie wyglądasz" - po prostu nie będzie miał ku temu możliwości, bo jest urwanie głowy i tyle. Bez głowy nie dostanę także w gębę od nieprzychylnych ludzi. No i ona też mnie nie pocałuje w policzek, bo policzek urwany z całą głową, a ja nie zarumienię się wstydliwie, bo jak.

Urwanie głowy sprawia, że nie mam czasu na troski codzienne, małe smutki i te większe także. Bo jak tu się nad wszystkim rozczulać, skoro największym problemem jest ów urwanie głowy i cała otoczka z tym związana. Myślałem w zasadzie, że jeżeli wszystko mi się uda wziąć na przysłowiową klatę, to jakoś to poukładam, poszufladkuję, zdobędę uznanie bliskich, którzy powiedzą "ten to potrafi sobie wszystko zorganizować" i tak dalej. A tu niespodzianka nieprzyjemna, nadmiar obowiązków urwał mi głowę, choć funkcjonuję i mam się dobrze (dziękuję, że pytasz). Ba, nie muszę się teraz nawet martwić się o to czy mam dobrą fryzurę i czy do twarzy będzie mi w jakiejś czapce. Tylko tak jakby czegoś mi brakuje. Bo zapominam jeść, bo nie pamiętam, że trzeba szczotkować zęby, że wypadałoby przeczytać jakąś książkę, czy obejrzeć chociaż jakiś serial, co wszyscy, żeby z ów wszystkimi było o czym porozmawiać. Wszystko jednak niemożliwe... Bo jak, skoro mam urwanie głowy?

No i na koniec, warto zaakcentować moje słowa jakimś cytatem. Niech to będzie zatem zbitka słów sprzed czasów utraty tego ważnego organu. Dajmy na to, że będzie to Piłsudski, który tak oto pokrzepiająco zwracał się do rannych żołnierzy: "Czego krzyczysz… co noga? A tamtemu głowę urwało i nie krzyczy, a ty o takie głupstwo."

I tym dziwnym akcentem rozpoczynam drogi czytelniku nasz poniedziałek 20 października. A mi urwało głowę, to już chyba kolejny raz w tym roku.



poniedziałek, 13 października 2014

sobota, 11 października 2014

Wybory samorządowe - NASZ CZAS!

Witaj drogi czytelniku. Po wielu perypetiach związanych z brakiem czasu i natłokiem obowiązków powracam z ciekawą informacją. Otóż autor niniejszego bloga zamierza wystartować w wyborach samorządowych. Ta informacja nie jest kierowana tylko i wyłącznie do mieszkańców Pruszkowa, a dokładniej okręgu wyborczego nr 9, z którego startuje. To informacja dla mieszkańców wszystkich miast w Polsce!



Wybory samorządowe to najważniejsze wybory spośród pozostałych elekcji. Są one "najbliżej nas", bo w nowej ordynacji w okręgach jednomandatowych wybieramy kandydata, który będzie reprezentował nasz region (np. osiedle). W tej ordynacji funkcjonuje mechanizm "pierwszy na mecie" czyli przechodzi tylko jedna osoba spośród wszystkich zmagających się o funkcję w okręgu. 

16 listopada tego roku wybierzemy skład Rady Miasta, Rady Powiatu, Sejmiku Wojewódzkiego oraz wójtów, burmistrzów i prezydentów naszych miejscowości. Moim zdaniem w większości przypadków są to funkcje o większym znaczeniu dla społeczności lokalnej niż cały te, które sprawuje Sejm i Senat. Dwie ostatnie instytucje nie są bowiem "tak blisko" nas, jak lokalni radni czy nawet reprezentanci władzy wykonawczej (prezydent, burmistrz i wójt). 

Startuję z bezpartyjnego Komitetu Wyborczego Wyborców Pruszków 2.0. Stawiamy na młodych ludzi (średnia wieku wynosi u nas 25,5 lat) i nowoczesne pomysły związane ze zmianą miasta na bardziej otwarte, przyjazne mieszkańcom. Beż żadnej kiełbasy wyborczej, oferujemy tylko to co jest realne do wykonania i co będziemy się starali wykonać gdy zostaniemy wybrani. Jeżeli przegramy, cóż, bywa będziemy nadal działali jako społecznicy i spróbujemy za 4 lata.



Ciekawi cię nasz program, kto wchodzi w skład komitetu i co zamierzamy zrobić? Odwiedź proszę drogi czytelniku stronę Pruszków 2.0 oraz nasz profil na Facebook'u. Nie powinieneś się zawieść. 

I na koniec bezpośredni przekaz: rusz swoją mniej lub bardziej zgrabną pupę i idź na wybory! To niezwykle ważne w ramach realizowania "polityki molekularnej", tej, która dzieje się tu i teraz, najbliżej ciebie.


wtorek, 7 października 2014

Toksyny za młodu

Małego Mateusza zjadają toksyny. Dzieciak ma 4 lata i jak na razie nie zanosi się, żeby dotrwał do osiemnastki. To bardzo, bardzo przykre, że jakiś genetyczny, wypaczony demon drzemie w każdym z nas i uaktywnia się nie wiadomo kiedy. Niektórych zabiera zbyt wcześnie, niektórych później, za wszystkimi tęsknimy.

Mateusz Ziółkowski mieszka w Tarnowie Podgórnym jest powoli trawiony przez bardzo złośliwą i nieuleczalną chorobę. Najprawdopodobniej niedługo opuści nasz ziemski padół, choć mam nadzieję, że będzie walczył dzielnie i wyrwie śmierci jeszcze wiele miesięcy (a może nawet lat?). Jest jednak coś co może zrobić dla niego każdy, coś co jest trudniejsze od kliknięcia "lajka", a prostsze od wpłacaniu sumy na konto bankowe. Wystarczy wysłać list.

Malec cieszy się niezmiernie, kiedy dostaje listy. Pamiętam dobrze, że sam jak byłem mały każda korespondencja sprawiała mi ogromną satysfakcję. Gdy już nauczyłem się pisać, zapełniałem strony zeszytów nierealnymi historiami o wszystkim i niczym, nie wspominając już o maszynie do pisania mojego dziadka, która skradła mi wiele godzin.

Czemu zatem nie wnieść odrobiny radości w kruchym życiu Mateusza? Kiedy ostatnio wysłałeś jakiś list drogi czytelniku? Ja pół roku temu, jednak nie doszedł ze względu na błąd poczty. Teraz wyślę kolejny, bo uwielbiam je pisać i wiedzieć, że robię to specjalnie dla kogoś, a ten ktoś na pewno ucieszy się z korespondencji bo będzie wiedział, ze druga osoba pisała (odręcznie!) do niego. To bardzo wyjątkowa forma komunikacji. Jednak uwielbiam ją i z chęcią wyślę list do malca. Ty też możesz drogi czytelniku.

Mateusz Ziółkowski Lusowo ul.Poznanska 8, 62-080 Tarnowo Podgórne


piątek, 3 października 2014

My architekci

My architekci



My architekci przestrzeni rozległych

Nierzeczywistych, cyfrowych i lichych

Staramy się przebić echem rozmytym

W podróżach pośród zmęczonych i zbitych


My demiurdzy, samozwańczy Sturęcy

Synowie Apolla, Kaliope i Boga

Ze wzrokiem w głąb wbitym wciąż

Jak hieny ciągle szukamy złota


My Odkrywcy obszarów nieznanych

Zanurzeni w przestrzenie i stany

Nie znając już granic i strachu

Zmieniamy na prędce granice i plany


Na horyzoncie znajdźmy odpowiedź

Droga jest wysoko

Wysoka jest droga

Na horyzoncie jedyna odpowiedź

Za szybko kończymy

Ach szkoda nas, szkoda

wtorek, 30 września 2014

As far as it could be - Muş

My story starts in my hometown Pruszków, but particular events that happened next have no connection with this shifty and infamous city.  

I wake up. I haven’t been sleeping well. Earlier (previous day) during some party where I was singing and drinking few people was forcing me to stay. With no success. More than thirty hours of my journey won with the plan of “spontaneous” drinking. I do everything on the last moment, forget to put into my bag a lot of more or less important things. Nevermind, if only I could get to this unknown Turkish city in one piece. Direction – Muş.

In my short after-party dream I have nightmares, then I can’t woke up at all. Psychosis of waking up too early (just before a clock alarm) mode on. I sleep 3 hours. I get up (but it’s rather like falling out of bed) and perform routine tasks in slow motion. Then I run to WKD station, because obviously I leave my apartment to late and I have to go through the whole town across. On the way I meet survivors from Saturday as well as Sunday’s lunatics who decided to desecrate the weekend by getting up at dawn.

At the beginning of the trip I’m already drenched in sweat and more tired than after PE lessons in primary school. My companion – Pitter - runs to the station at the last moment, practically with the train. We get inside and slowly along with people with crazy eyes glide to the end of the route - Warsaw Central Station.

From Młociny Metro Station we catch Polish Bus to Berlin. 9 hours trip descends fast. On-site we visit the Bundestag doing the rounds, and more photos to fill our phones memory. We look for non-restaurant place to eat, drink beer and smoke fags. We have hundreds of ideas for our free time. Brandenburg Gate hasn’t change since I last saw it years ago. We get on some subway station, which name I don’t remember. There's a strange view - a pale junkie try to sell daily tickets to people that someone threw before their expiration date. It turns out that he’s from Poland. Great. In the subway I ask a young, quite pretty German woman about some bullshit connected with transport (smart talk mode on). She explains everything nicely and answer my question related to the penalty of 600 euros (I saw the warning sticker on window) for a painting on subway cars.



Near Brandenburg gate just ended some large demonstration or assembly. I see a lot of Jews, some Black people and a few groups of Asians, everyone busy - true multiculturalism. Berlin draws us slowly. In the evening I fall out of the strength and I’m close to complete exhaustion. However, I’m a traveler so there’s no impassable route to get through or obstacle to overcome. After sightseeing, drinking a few beers and eating kebab, we catch a bus which picks our tortured ass to the airport. We still have about a quarter of the day to the arrival - it's time to make up at least a few hours of sleep.

We try to lay on not-so-comfortable chairs. Several people residing at the terminal is already asleep cradled in some clothes. Next to me and Piotr wanders some Japanese not knowing whether she should go to sleep or wait like ninja until her time comes. In the toilet, I do not know why, I buy a disposable toothbrush that does not require toothpaste or even touching hands - to brush your teeth you need only to move your jaw. Interesting device. According to sleeping at the terminal, I try to lay safely and conveniently, but I failed. In the end, my body gives up and I fall into lethargy and thoughts are leaving me away. Every moment I wake up, and during my awake I see that Asian girl finally gave up and is sleeping curled up next to me.

After a few hours of semi-sleep we get up and go to the gates. I pack my international soul and get on a plane. The direction - Istanbul. On the plane, I watch the movie "Maleficent" with Angelina Jolie. Jolie is amazing,  she reminds me of a character who haunted me in my dreams when I was a kid. Next to me sits a Black gentleman, whose gold signet rings and expensive watch distract my attention from focusing on the film. He has problems handling the remote to control of TV built-in in the headrest. I help him, than he sincerely thank me and smile showing two rows of white teeth. I’m a little bit afraid of him.

We land in Istanbul, where in a few hours we visit a piece of the city (no more than 3 or 4 stops by metro from the airport). Istanbul is very crowded, the people in the subway jostle and don’t apply the rules adopted widely even in our “extremely extensive” metro line in Warsaw. In the terminal waiting room, my eyes stop on two pretty girls who speak Italian. As it turns out, these girls will play an important part in our stay in Muş. After taking some pictures, complain about the chaos and stench of the city we are packed in the next plane, which takes us to Muş - Turkish city near the border with Syria, Iran and Iraq.

We land safely at a small airport. The terminal is about the size of a supermarket and the surrounding views are no different from those who can experience near Kabul or Baghdad.

Muş is quite big, conservative city where alcohol costs a fortune, many women go in burqas and chadors (although during my stay I met a lot of incredibly charming "uncovered" Turkish women) people are nice and still ask you “where are you from” and “what’s your name” - sometimes it’s the only phrase they can say in English. Wherever you do not show they are giving you strong tea (çay). What I consider funny, when together with Piotrek we were at a clothing store looking for “unique” souvenirs, salesman took the time to make us this incredibly popular tea.

I have to say, dear reader, that my person in Muş was something like a the local attractions. Why? Certainly not because of the color of my hair or clothes (maybe just a little bit), but mainly because the flash tunnels in my ears and tattoos. These elements provided the curious gaze of people who viewed my ears and hands – you know, increased talks (which of course I did not understand) when I was just behind them. But I didn’t feel embarrassed, nay, even several times encouraged by young Turks I sang Paktofonika and Molesta (Polish old-school hip hop bands) songs. That was something!

And why have we been there at all? The European Union has organized seminar "Promotion of entrepreneurship a combat youth unemployment," which was in my opinion very interesting and exciting, not only because of the program, but also (and perhaps especially) because of people who participated it. During this seminar I met a lot of people from different European countries: Greek, Estonian, Italians, Spaniards, Czechs, Croats, Romanians, Portuguese, Turks (locals), and of course Poles (Pitter and AJ). Most of the "national teams" were made of young people who came to Muş for networking and exchange of experience in this particular issue. Apart from me, Piotr and two Spaniards who came on the second day, the whole group was consisted of females. Wonderfully, wasn’t it? Unfortunately the rules of our hotel did not allow drinking and smoking in the rooms and inviting girls. That was a pity but who'd I be if I did not break any of these rules in the name of adventure and carpe diem motto?

The course program held in the conference room in the hotel, as well as in several other places in our building. However, due to limited perception of the reader to focus on the details of the EU programs I will not bore anyone by writing widely about our schedule.

Event worth mentioning and strictly connected with our program was certainly a visit to a local high school in Muş, where we had intended to obtain information about the EU activities according to internship programs, practices abroad and work experience. In school we were greeted very warmly (no need to mention that we drank tea) and answered questions by teachers and high school staff about the EU institutions and its help to this region. After talking with them I have to admit that Turks has a long way when it comes to develop such mechanisms of activation of young people that operate in the EU countries. But Turkish economy is in great condition so maybe they don’t need accession at all.

Another event worth mentioning was the flash mob in which young and older people from different parts of Europe and Turkey danced and perform anti-cancer activities. Everything during the oncology days.



Personally, I liked the action in groups, where I had the opportunity to study the differences and common features of the structure of unemployment in the countries from which the participants came. I got the impression that we are not so different in this field - we all feel aversion to nepotism, don’t want parents to dictate our future and everyone feels quite uncertain about his future in the labor market. I also found useful lessons of Turkish basis, after which I could said "Hello", "Goodbye", "What's up?" or "How much does it cost? “.

Two other event will be unforgettable too - a visit in the clothes factory and an international evening in local pub. During first, I had the opportunity to observe how the process of production of clothing that goes to Decathlon stores works. In a large production hall people were working tirelessly measuring, cutting, sorting and folding clothing or finished products. We were as curious of them as they were curious of us.  What I saw probably was no different from similar processes of production in Europe.

Regarding to "International Evening", it’s a very funny story again. Because during my preparations for trip I forgot to take leaflets, brochures and other gadgets and materials about promoting Poland and any organizations wh
ich I work for, we had to improvise. Piotr had only a bottle of Polish vodka, canned herring in tomato sauce and pasztet. For this very “dignified image” of Polish table we have added some bread (obviously not Polish) and the Turkish Pal Mal cigarettes (without pack so no one guessed that they weren’t Polish). Our table presented very poorly in comparison to surrounding lavish decoration and national dishes of other countries prepared probably long before coming to Muş. Well, that's how it goes but we haven’t lost the spirit. Furthermore, I must say that everything except pasztet disappeared from our table in a few minutes. Vodka vanish in an eye blink along with the bottle and generally our table was popular for about 15 minutes!


During described event we had to say something about our countries. Well, that was another improvisation because none of us had prepared a speech, presentation or anything. Besides, who in the middle of so exciting evening would remember all this information about Poland? This kind of behavior probably lies in our nature. When it was our turn to say something I took the microphone and told the audience that I don’t have any presentation, because the history and culture of Polish are too multifaceted to fit into a five-minute presentation so everyone who gathered in room should visit our country just to feel Poland. Next, after a short play in repeating difficult sentences in Polish („w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” and so on), Pitter played video about Poland, which supposed to be our presentation. Speakers sounded verses of the song "We are Slavic" performed by Donatan & Cleo. Everyone was surprised, astonished and a little bit overawed of what they saw (for example boobies). I think that after this music video locals will remember us, right?


According to events not covered by the program, I don’t even know where to start this part of my story, because ee (I mean me and Pitter) used our stay in Muş in 300 percent. We walked around the mountains and hills which from the hotel window seemed to be very distant, visited poor suburbia seeing tough living conditions of some Turks, been a gun shop, where the owner did not speak a word of English, but we managed to take some pictures of guns anyways (peace & love mode off).We were blundering in local market where you could buy everything - from onions trough counterfeit watches to guns and CD’s with Turkish music.

I have yet to mention the visit to a local organization, where we sat together with Italian girls, Turks, and our young and beauty coordinator from Portugal sipping beer and wine. I drank alcohol thoughtfully staring at Elena. Our Turkish colleagues did fast massage, which was supposed to help for the pain in back of some people (including me). After all I thought that my head will drop out and shoulders and hands will never work the same. So it was hard for me to say whether the treatment helped. Anyway, that time we all were celebrating moment in distant lands, savoring expensive and distasteful alcohol and having a magical time together.

With two Italian girls that I’ve already mentioned above we broke all of the hotel rules. Along with Pitter we not only disobey the rules, but we were also screwing around somewhere outside the city where stray dogs (there were really a lot of them) and sounds in the darkness caused deep fear in our charming female companion.

If you ask me, I think I will never forget meeting at night with Elena and a long conversation that we had. It opened my eyes to many things and it was about… I’ll keep it for myself dear reader. That girl turned on my mechanism, which blew up completely a few days before arrival. I hope that I’ll meet her someday and somehow.

I must also write how during flesh mob we split off from the group with a few girls from different countries and went ahead. We were climbing the slopes of the mountains, passing the ruins of buildings, which sometimes appeared to be inhabited. On the way we met a very friendly Turk who offered us a ride and visiting his home for a dinner – that was amazing. We understood everything because of Eliza, residents of Greece, who due to the Turkish minority in region of her country mastered Turkish and during that trip she was our translator. According to the proposal, due to the reluctance of some girls we had to refused and later we moved on. But come on, just imagine this kind of behavior in your country!


After few minutes of walking we got to the mosque situated at the end of a winding path. Near the temple kids were playing ball. Along with Pitter we joined them for a while. When we got tired of contemplating local view we decided to come back. Fortunately, we caught large taxi which arrived out of the blue just near mosque. Driver played national music pulling us true atmosphere of this town and after a while we happily reached the hotel.

I should also mention about the expedition to the "Castle". It wasn’t a building made ​​of stone blocks and having towers and other features of the castle - it was just a coffee shop located at the top of one of the many hills in the area. The view from this place was breathtaking. One evening together with Pitter we decided to get there using, let’s say, an unconventional way (forget about the bus!). In the only store in town with alcohol we bought wine and started walking the steep trail up the hill. Our dry throat could not wait any longer, so in a halfway we decided to open one of the bottles. What was our despair, when it turned out that the plug is not unscrewable! We sat like primal humans, and using the key from the hotel and stone we tried to stick cork inside. Cork was slowly going into the bottle, but when I was sure that we succeed, the bottom of the bottle exploded, and the whole wine spilled on the narrow road. Insanity and sadness pervaded our hearts. Finally we swallow this bitter experience and climbed up the hill to meet our group.

Talking about alcohol, there was a only one store with alcohol in whole Muş. It was “Ekonomini” whit windows obscured by red foil and where all the alcohol beverages were packed in a black bags. I felt like in the time of prohibition. And prices ... enough to say that the cheapest beer was for 2 EUR and wine for 7 EUR. During our short stay we managed to empty the regiments of the cheapest wine and the seller always greeted us with a smile sensing the improvement of his financial situation. I will not forget a conversation with a Turkish girl, which in the context of searching for pubs said to me and Piotr, that we are probably able to withstand three days without drinking alkohol. We were both shocked, shocked and confused, looked at each other and the only thing that brought out of our mouth was empty laughter. You know, the Polish ailment.


In the subject of promoting “Polish way of being” I think that in Muş we certainly left our mark. Maybe it’s not something to be proud of, but we managed to learn all the people the word "kurwa" and explained its use. In addition, we explained our Portuguese organizer that "kurwa" is not beer. That misunderstanding stemmed probably from situation when we were sitting in only pub providing beer, and talking in Polish how great is drinking this gold beverage. Of course using a lot of “kurwa”. Secondly, according to program tasks "Polish representation" characterized by flexibility and unusual approach to issues. During the training we were getting through exercises without any stress or hesitation, having perfectly organized our free time (we slept 4-5 hours a day but who cares).

"(not) under the bridge" - Tania (our young Portuguese supervisor) and me


And the pride of the trip was the "Slavic squat" promoted and performed wherever we could. The effects can be seen on Facebook fan page. Furthermore, we supported local business not only because of the havoc that we have made at the local liquor store, but also because of the use of local services and purchasing local products. In this unusual place everything was "local" and the manufacturer was often the seller. Just imagine no network of supermarkets and junk food. Maybe that's why I enjoyed that place so much.


After a week, which flew like a stone from a cliff, we have to leave. Muş and the people living there surprised me incredibly as well as course participants (especially Italians, who constantly called me and Pitter assholes, but I think they really liked us). I hope that only the good memories remain in mind of everyone who met us because the story which I wrote another chapter will have many more parts and ending unknown. Inside I miss all those guys terribly and regret that I had to come back. How about another adventure?