Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Odeszły dwie odmienne ikony. Vaclav Havel i Kim Jong Il nie żyją.

     W sobotę zgasły dwa płomienie znaczących postaci, osób ważnych dla ich krajów i poszczególnych cywilizacji. Obaj odeszli w tym samym dniu. Co za okropny zbieg okoliczności. Pewnie nigdy nie mięli okazji się zobaczyć, a już na pewno nie podzielały swoich stanowisk i poglądów politycznych. Dzieliły ich ideologie, setki kilometrów i odmienne reżimy. Obaj zmienili świat, obaj mieli swoją wizje świata i swojego społeczeństwa i ostatecznie obaj byli diametralnie różni.

     Vaclav Havel, czeski Wałęsa, twórca słynnej organizacji "Karta 77" będącej w opozycji do komunistycznego reżimu do 1989 roku, poeta, publicysta, człowiek teatru, wojownik o prawa człowieka, przeciwnik rozpadu Czechosłowacji, muzyk który grał wspólnie z Billem Clintonem (!) i można by tak jeszcze długo wymieniać. Vaclav Havel został wybrany na prezydenta na fali pokojowej "aksamitnej" rewolucji, sprawował swoją władzę przez wiele lat w różnych państwach tego samego obszaru geograficznego - w Czechosłowackiej Republice Socjalistycznej, Czeskiej i Słowackiej Republice Socjalistycznej i Republice Czeskiej. "Havel na Wawel" to hasło mówi samo za siebie o tym, jak Polacy cenili kiedyś (i cenią również dziś) zmarłego prezydenta. Warto wspomnieć że Havel spotykał się w konspiracji z KOR-em i współpracował tym samym z Michnikiem i Kuroniem w celu odzyskiwania wolności dla swoich obywateli. Polscy dysydenci i urzędnicy państwowi składają ostatni hołd dla Havla. "Gazeta Wyborcza" publikuje dwa nekrologi (w końcu Michnik był przyjacielem byłego prezydenta Czech) - jeden od premiera, drugi od prezydenta.

     Warto odnotować, że Vaclav Havel był przeciwnikiem wszystkich "-izmów", z nacjonalizmem na czele. Jak dla "GW" pisze Michnik: "[Vaclav Havel] Zarazem był zbuntowany przeciw dyktaturze i stereotypom własnej epoki; był też w stałym sporze z konformizmem swych rodaków." To dobrze świadczy o Havlu, bowiem dążył do równowagi w polityce i we własnym zyciu, ostatnio spotkał się nawet ze swoim "duchowym przywódcą" Dalajlamą. No i lubił piwo, a złocisty trunek pił nawet z Clintonem, "żelazną" Thatcher i królową Anglii, a to nie lada zaszczyt. Rodacy składają butelki piwa pod domem wielkiego Czecha, tuż obok kwiatów i zniczy. Vaclav umiera, schorowany po 75 latach swojego niesamowicie zabieganego i aktywnego życia. Był wielkim i godnym naśladowania człowiekiem.

* * * 
     Tego samego dnia, kilka godzin później (co jest ogromnym zbiegiem okoliczności) na rozległy zawał serca umiera kolejna wielka postać. Oceniając go oczami jego krajan - umiera bóstwo, ziemski fetysz i ojciec narodu. Kim Jong Il odchodzi z tego świata i co jest charakterystyczne dla konspiracji Komunistycznej Republiki Ludowo-Demokratycznej, informacje o tym fakcie docierają do wszystkich dopiero dziś. Nie wiem więc, czy się cieszyć (choć nie wypada się radować z czyjejś śmierci), że umarł międzynarodowy, atomowy wariat, który trzymał pod butem z kolcami swoich rodaków (obozy koncentracyjne i plaga głodu w Korei to nie fikcja), czy smucić, bo nic się tam nie zmieni jeszcze przez długi czas. 
     Dynastyczny charakter reżimu Północnej Korei sprawia, ze kolejna jednostka, która będzie u władzy również uprzednio została "namaszczona" do rządzenia przez swojego ojca. No i ponownie padło na syna, tym razem kolejnym władcą Państwa Rozpaczy będzie syn z drugiego małżeństwa Kim Jong Ila - Kim Jong Un. Sytuacja paralelna do poprzedniego pokolenia "władców". Kim Ir Sen również przygotował "drogiego przywódcę", czyli swojego syna, do objęcia władzy w państwie. Gdy ojciec Kim Jong Ila umiera, nomen omen po rozmowach w celu polepszenia kontaktów z USA w 1994 (nazywanym przez znawców polityki KRL-D "drugim rokiem 1962") w kraju rozpoczyna się głęboka rozpacz. Z filmu "Zagrożenie nuklearne: Korea Północna" można dowiedzieć się, a raczej zobaczyć, jak zachowują się mieszkańcy północnej części Półwyspu Koreańskiego po śmierci Kim Ir Sena. Obłęd? Nie, to raczej czysta indoktrynacja. Dla Koreańczyków z Północy to śmierć boga, albo kochającego ojca. Wiele osób dosłownie umiera z żalu. Przebijają się nawet plotki o niestabilności i rychłym upadku nowego "rządu". Po upływie miesięcy okazują się niesprawdzone. Niech żyje pranie mózgów, zakłamana historia , izolowanie całego narodu od świata zewnętrznego  i chora gospodarka. To wszystko składa się bowiem na wykreowanie spaczonego przez ideologię Dżucze, prawie świętego obrazu przywódcy, którego w Korei Północnej ponoć wszyscy kochali.
    Czy Koreańczycy będą tak samo rozpaczać i rwać włosy z głowy po śmierci syna "wiecznego prezydenta"? Odpowiedź brzmi oczywiście "tak". Gdyby nie rozpaczali mogliby nie dożyć następnego dnia, albo oglądać świat do końca swych dni zza ogrodzeń obozów zagłady. Ciekawostką jest to, że była sekretarz stanu USA Madaline Albright podczas wizyty u Kima w 2000 roku stwierdziła, że to bardzo inteligentny i miły człowiek, który z pasją i zainteresowaniem słuchał jej słów. Jak widać wszystko można udawać. Czesi jednak nie wyreżyserowali swojego smutku i łez.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz