Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Ktoś za to zapłaci !

Witajcie! Po raz kolejny muszę stwierdzić, że arena międzynarodowa to miejsce, gdzie nie sposób zarejestrować wszystkiego w jeden dzień, chodzi mi w szczególności o procesy społeczne, gospodarcze i polityczne zachodzące od Japonii aż po słoneczne wybrzeża Kalifornii (patrząc od wschodu na zachód). Nie chce jednak, aby oczy wszystkich analityków i odbiorców informacji zwrócone były tylko i wyłącznie w kierunku jednego miejsca na ziemi (Grecja/Ateny), gdyż co można łatwo zaobserwować, czwarta władza (media) ukierunkowują nasze zainteresowania poszczególnymi wydarzeniami. Niestety to pewien standard, gdzie raz koncentrujemy się na Tunezji, później na Egipcie, następnie Japonii, Libii, Grecji itd. Nie da się jednak tego uniknąć, ze względu na ograniczoność percepcji i zdolności poznawczych człowieka. Pamiętaj więc drogi czytelniku, że sytuacja w Egipcie i Libii wcale nie jest opanowana. Wręcz przeciwnie, wojska Kadafiego wzrosły w siłę i odbiły zdobyte przez rewolucjonistów tereny, ambasada w RP zawiesiła swoją działalność, pozostawiając naszych rodaków w rękach konsulów i przedstawicieli innych państw. W Egipcie natomiast władze przejmuje pozostały po rządach Mubaraka "polityczny beton", sam ex przywódca kraju będzie sądzony 3 sierpnia, ponadto podejrzewa się u niego raka żołądka. Koszmar problemów trwa również w Japonii, gdzie pomimo wielokrotnej interwencji reaktory w Fukushimie pozostają ciągle "aktywne" i nie ma szans aby przestały emitować promieniowanie nawet po zalaniu ich ogromną ilością wody. Tak właśnie wygląda rzeczywistość, od której na chwile odwróciliśmy wzrok.

Powracając jednak do Grecji, znalazłem bardzo ciekawy opis wstrząsu i szoku, który idealnie nadaje się do sytuacji tego kraju, choć nie koniecznie wiąże się jedynie z kwestiami ekonomicznymi tego popadającego w chaos i zapaść finansową kraju:

"Szok pierwotny, czyli emocjonalny to reakcja nerwowa na złą wiadomość lub stres. Dana osoba ma zawroty głowy, czuje się słabo, lecz objawy szybko mijają. O wiele poważniejszy jest wstrząs pourazowy, stanowiący efekt dużego ubytku krwi i płynów fizjologicznych, nadmiernego bólu. Jest to bardzo poważny stan i wymaga natychmiastowej interwencji lekarza.(...)"



To zabawne jak ten opis wzięty z drugiej strony kartki z kalendarza (na 26.06.2011 r.) pasuje do tego co dzieje się obecnie z Grecją. Szok emocjonalny pasuje do stanu, którzy przeżywają wszyscy mieszkańcy kolebki demokracji - brak pracy i perspektyw na przyszłość będzie powodował (jeżeli sytuacji nie da się "naprawić") istny exodus ludności do krajów ościennych, oczywiście dopóki porozumienie z Schengen na to pozwala. Przed parlamentem w Atenach hasła wznoszone przez mieszkańców mają wyraz czysto radykalny. Odrzucenie mediów jako mediatora i sprawozdawcy [sic!], oraz nawoływanie do rewolucji, czy przeinaczone logo Unii, na takie, w którym gwiazdy układają się w swastykę bardzo źle świadczą o stanie samego społeczeństwa Grecji. Jednak niektórzy mieszkańcy kraju posiłkują się faktem, że to nie oni kradli i  dawali sobie dopłaty do WSZYSTKIEGO. I tutaj nie mylę się mój drogi czytelniku, Grecy dostawali bowiem dopłaty na: dojazd do miejsca pracy, windy, do pracy powyżej jednego piętra, leki, wczasy (całkowicie za free), a nawet pracę w okularach, co więcej kwitł tam czyściutki nepotyzm, bo w urzędach zatrudniało się na potęgę członków swojej rodziny, oraz żeby korupcji nie było mało, tworzono duplikaty stanowisk ("zatrudnienie 80 ogrodników przy szpitalu"). To jeszcze nie koniec! Grecja słynie z największej ilości osób po "setce". Dlaczego? Odpowiedź jest stosunkowo prosta - dla pieniędzy. Osoby zmarłe nie były ewidencjonowane i z tego tytułu ich rodziny pobierały sobie ich emeryturę. Więc wina w kryzysie Grecji nie leży tylko i wyłącznie po stronie państwa, ale również po stronie całego społeczeństwa, które przywykło do pomocy socjalnej (socjalistyczny rząd Papandreu ugruntował ich tylko w tym przekonaniu) do tego stopnia, że nie wyobraża sobie innego życia. Stąd też walki z policją, strajki na masową skalę, oraz blokowanie (dosłowne) wszelkich reform i zmian w rządzie.To taki wstrząs pourazowy, gdzie zamiast ubytku krwi i płynów fizjologicznych mamy do czynienia z ubytkiem socjalu i pieniędzy wpompowywanych w Grecje przez UE i w społęczeństwo przez państwo.

Przytoczę jeszcze końcówkę kalendorzowego cytatu: "(...)Jest to bardzo poważny stan i wymaga natychmiastowej interwencji lekarza.(...)". Lekarzem na bolączki tego kraju obszaru Śródziemnomorza ma być oczywiście Unia Europejska, a dokładniej Francja i Niemcy. Leki przeciwbólowe wydają się być placebo w postaci pompowania euro, z drugiej strony antybiotyk stanowi pakiet reform. Bez antybiotyku pacjent umrze - klęska reform będzie oznaczać bankructwo i (mam nadzieje) zawieszenie Grecji w prawach członka UE.


"Przestępstwa zaczynają się od słów; rewolucje od myśli"
Emil Zegadłowicz

środa, 22 czerwca 2011

Finansowa klęska kraju filozofów / Kulturalny Wrocław

Dzisiaj po dłuższej przerwie zamieszczam na mojego bloga video-wpis z komentarzem sytuacji w Grecji. Na sam koniec parę słów o Europejskiej Stolicy Kultury 2016 :)


piątek, 17 czerwca 2011

Żyjąc w pudełku po zapałkach...

..nie sposób rozprostować zastane kości. Każde mieszkanie i miejsce w którym przebywamy posiada charakterystyczne cechy, można nawet powiedzieć, że widać przez nie kto w nim mieszka. Posiadanie mieszkania i samo "mieszkanie" stało się obecnie luksusową sprawą, a zakup domu czy części bliźniaka to wydatek, na który czasami oszczędza się całe życie (albo całe życie się za niego płaci).
U nas z mieszkaniami sytuacja wygląda następująco:  kupujemy je na kredyty, które wiążą nam pętelkę finansową na wiele, wiele lat (w zależności od wielkości mieszkania i jego lokalizacji), wynajmujemy w różnych konfiguracjach współlokatorskich (tu: opcja popularna u studentów, oraz również singli) i musimy przechodzić przez castingi na najlepszego lokatora i spełniać szereg warunków ustalonych przez właściciela, których nie powstydziłby się dobrze wychowany Anglik (cisza nocna o 22 to standard). Kolejna opcja z mieszkaniem: można je okraść, co obecnie nie jest już tak popularne jak w latach 90 kiedy kradzieże video i telewizora były standardem, albo jeżeli mamy na tyle dużo szczęścia i oczywiście pieniędzy, oraz znajdujemy się w mikro promilu społeczeństwa, kupujemy własny kąt za gotówkę (tak, to jest możliwe!). Zapomniałem wspomnieć o sytuacjach niecodziennych, gdy mieszkanie dziedziczymy, wygrywamy, bądź zamieniamy z dopłatą (lub nie ) na inne.

Większość z nas mieszka w pudełku zapałek osiedla. Żyjąc w pudełku po zapałkach czyli mieszkaniu wkomponowanym w blok, wkomponowanym w osiedle, wkomponowanym w dzielnice, wkomponowanym w miasto itd. popadamy w zachowania stadne, bądź izolujemy się całkowicie. Pamiętam jeszcze Pruszków, kiedy zieleń przemawiała z każdej wolnej przestrzeni ulicy, a drzewa rosły a nie "były". Moje miasto się zmieniło, zmieniły się wszystkie miasta. Aglomeracje uzależniają się od metropolii, praca w "podmetropoliach" stanowi jedynie ułamek prestiżu i płacy jaką można dostać w stolicy. Stąd podział na peryferie i pół-peryferie. Ciężko stwierdzić, czy żyje w aglomeracji czy peryferii Warszawy, wiem za to jedno, jeżeli chcę spędzić wolny czas inaczej niż pijąc na ławce w parku, z którego kradną posążki i zarobić w przyszłości więcej $, muszę pomyśleć o zaprzyjaźnieniu się ze stolicą kraju.

Nie jestem  jednak (mniemam, że ty również drogi czytelniku) w najgorszej sytuacji, bo każdy dodatkowy kilometr od metropolii, sprawia, że rosną koszty dojazdu (bilety, benzyna, czas), które obecnie każdy wlicza w swoje wydatki na życie. Chciałbym, żeby gminy, a dalej powiaty zapewniały swoim mieszkańcom lepsze warunki pracy, takie które będą konkurencyjne do dużych miast, gdzie pracowanie dla młodych nie oznaczać będzie "posady" w McDonald's, czy w sklepie całodobowym, albo stacji benzynowej.

Powracając jednak do wkomponowania mojego pudełka po zapałkach. Kiedyś, gdy wyglądałem przez okno mojego mieszkania widziałem coś więcej niż betonową fortyfikację budynków, które swoją nowością i stylem przypominają porcelanę ustawioną obok starych garnków i popękanych talerzy. Przez okno witała mnie zieleń drzew. Dla kogoś kto mieszka w bloku niektóre rzeczy są niestety standardem, na który trzeba się zgodzić w zamian za mieszkanie w większym mieście. Głośni sąsiedzi, psie kupy na trawnikach, obskurne klatki schodowe, place zabaw, które służą jako miejsce spotkań lokalnych degustatorów alkoholu, brak przestrzeni do życia itp. Wszystko to nie jest mi obce. Kiedyś, gdy byłem z moją ex (bardzo byłą) na wsi u jej rodziny, zaskoczył mnie spokój tego miejsca, cisza, harmonia współżycia, zapach natury - stany i doznania niemożliwe do uświadczenia w dużych miastach, szkoda, że takie sytuacje mogą być doświadczone tylko tam i tylko w ramach podróży.

No i pojawia się teraz odwieczny, tragiczny wybór: czy chcemy zarabiać konkretne (mniej lub bardziej) pieniądze, zgadzając się tym samym na wszystkie mankamenty miast, wliczając w to życie w mrówkowcach dojazdy i nie zawsze pożądane kontakty interpersonalne, czy może obierzemy spokojne życie na peryferiach, gdzie nie ma pracy, dużych bloków i smrodu miasta. Wybór prosty i niemożliwy po raz kolejny należy do nas.

środa, 15 czerwca 2011

Obudźcie mnie z głupich snów

Wiele rzeczy się zmienia. Świat to nieskończoność procesów między ludźmi, grupami ludzi, a dalej całymi narodami i kulturami. Niektórzy starają się przewidywać zmiany, zakładać wydarzenia i prognozować "układ świata", tutaj świetnym przykładem jest George Friedman i jego organizacja Stratfor (prognozy geopolityczne). Osobiście nie uważam, że prognozowanie jest złe, ale jego rozszerzenie w czasie z każdym dniem, miesiącem i rokiem rozmywa trafność prognozy, czyniąc z założeń bardziej bajki, niż konkretne założenia. Dlatego uważam, że (poprawnie napisane) skupić się należy na analizowaniu niewielkich odcinków czasu (przeszłość i przyszłość) i przedstawianiu świata "tu i teraz", dla mnie taka postać analizy jest najbardziej dynamiczna i pozwala na uniknięcie błędów ekstrapolacji czasu.

* * *

Kiedy wielu z nas wybierało się na studia, nie do końca wiedzieliśmy jak to wszystko będzie wyglądało: znajomi, przedmioty, dni wolne, życie studenckie, sesja - wszystko począwszy od piwa z kumplami z grupy, a na obronie magisterki, czy konkretnej aplikacji kończąc. Wiele rzeczy zostało wpisanych w kanon naszego życia, tworząc mapę drogową postępowania. Takie proste schematy pozwalają nam się "poczuć" i "odnaleźć" w otaczającym świecie, wśród ludzi, którzy chodzą tymi samymi ścieżkami co my, którzy zmagają się z podobnymi problemami. Droga na początku jest dość standardowa: kończysz liceum (masz 18 lat) wyrabiasz dowód, wyrabiasz prawo jazdy, składasz papiery na studia, znajdujesz wakacyjną pracę, zakochujesz się , chodzisz na studia, aby przygotować się do zawodu, kończysz studia dostajesz prace, kupujesz samochód (opcjonalnie kredyt), mieszkanie( opcjonalnie kredy na xxxxxxxsiąt lat), telewizor, psa, kota, znajdujesz drugą połówkę, robicie dzieci, wasze dzieci robią dzieci itp. W zależności od preferencji można tu dodać bądź uciąć poszczególne wyrazy, jednak wątek pozostaje ten sam. Nie chcąc być konformistą zostajesz nim poprzez konieczność i proces socjalizacji. Ten schemat wydawałby się dla niektórych pożądany i wygodny, ale ja widzę w nim dwie podstawowe wady. Jest zbyt piękny żeby był prawdziwy i dzisiaj nie istnieje. Całkowicie się w nim nie odnajduje, dlatego sam tworze własną historię.

Nie okłamujmy się, wiem jak wygląda studiowanie i "studiowanie". Pierwsze to zgłębianie wiedzy, szukanie odpowiedzi na pytania, sprawdzanie możliwości dyscypliny, brak pewności co do twierdzeń i odnajdywanie nowych ścieżek, oraz ostatecznie rzetelne zwieńczenie przedmiotów egzaminami, a potem pracą dyplomową, która stanowić ma nasz dorobek naukowy. Taki model podnosi prestiż uzyskanego tytułu i sprawia, że po każdym kierunku studiów rzeczywiście mamy wykształcenie wyższe i konkretną wiedzę.Ten model wyblakł i zanikł w Polsce wiele lat temu i nie wydaje się, żeby kiedykolwiek wrócił. Jest jeszcze "studiowanie". W "studiowaniu", po liceum/technikum idziemy oczko wyżej w drabinie edukacji, kierunek nie za bardzo się liczy, albo liczy się w dużym stopniu bo trendy i mody zmieniają się z roku na rok. Nie bez przypadku drugie studiowanie jest w cudzysłowie, chciałem tym zaznaczyć, że liczba "studentów" wzrosła niewspółmiernie do wiedzy jaką wynoszą, oraz ich stosunku do studiowania (już bez ""). Żremy wiedzę z zakodowaną zasadą ZZZ, egzaminy to klony egzaminów z poprzednich lat, na państwowych kadra pamiętająca czerwone flagi oblewa nas przestarzałą wiedzą, zmęczeni wykładowc, kontra zmęczeni studenci. Obie strony pozbawione pasji i ukierunkowane na kasę. Student stanowi produkt wpuszczony do maszynki, gdzie liczą się statystki, pieniądze i osoby rozpoznawane w katedrach. No i co najgorsze - we wszystko włącza się polityka. Sam bardzo się ciesze, kiedy wykład/ćwiczenia pozbawione są ukierunkowania na daną opcję polityczną, czy styl myślenia. Nawet nauka o polityce nie powinna zawierać nacechowania jakąkolwiek ideologią, trzeba przecież badać procesy i systemy a nie się do nich dostosowywać.

Kolejna kwestia to użyteczność studiów. Sam czuje się jako student innej kategorii, niż Ci którzy udali się na na studia inżynierskie. Może to przez zakonserwowane wiadomości i ogólny boom na budowanie, projektowanie i cokolwiek innego niż studia humanistyczne. Nie wiem do końca, bo przecież prawnicy i ekonomiści to też w pewnym stopniu humaniści. Ciężko jest tu odnaleźć prawdę, bo nie przeprowadzałem żadnego sondażu wśród absolwentów "kierunków egzotycznych". No ale specjalistów w danej dziedzinie też przecież potrzeba, ale kogo to teraz obchodzi.

Nie wieże już w obietnice jakie dostawałem od władz publicznych, stałem się analitykiem i będę rozliczał państwo z tego co obiecało, bo obecnie władza publiczna chyba pomyliła rolę z celebrytami. Politykom (oczywiście nie wszystkim) brakuje umiejętności i erudycji, a populizm który oferują przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. PiS stara się pozyskać elektorat wsi i lewicy. Jak wielką tandetą wieje zatem od polityków tego ugrupowania (nie mówiąc już o obłędzie władzy prezesa), kalkując stare pomysły i walcząc o elektorat z przeciwnego bieguna politycznego. Byle za wszelką cenę dorwać się do władzy i móc "rządzić". Nie lepiej jest w innych ugrupowaniach naszej anachronicznej sceny politycznej. W PO -partii władzy, która chce być Barceloną - widzimy roszady znanych figur - partia władzy zyskuje Arłukowicza, Kluzik-Rostkowską, Rosatiego i sam już nie wiem kogo. Niby liberalna partia, ale co tam naprawdę MY od nich dostaliśmy? Nie wiem i chybao łatwiej byłoby mi napisać, czego nie dostaliśmy. Dostaliśmy podwyżki cen na książki, śmieciową ustawę o marihuanie (która de facto praktycznie nic nie zmienia), okropną ustawę OFE, ustaloną bez wiedzy społeczeństwa (jest przecież coś takiego jak referendum), brak debaty o związkach partnerskich, niedopiętą kwestie dróg na euro 2012. No i można by tak wymieniać do końca długiej listy. No ale co z SLD i PSL? Odpowiedź będzie krótka, z PSL nic, bo ledwo odnajduje się na progu wyborczym i MUSI wejść w koalicję z PO, żeby przetrwać, a SLD brakuje impulsu do wzmocnienia szeregów, lidera który nie osiądzie na laurach po 13% w wyborach prezydenckich, albo zrobi kolejną akcję na facebook'u. Nie chce jednak krytykować rządu za wzrost cen, bo wiem, że mechanizmy rynkowe działają niezależnie od naszego kraju, więc nie wysuwam żadnych roszczeń w stronę państwa. Choć niestety drogie żarcie, paliwo, bilety ZTM, czesne i alkohol poważnie dają mi (nam?) w kość i utrudniają życie w jakimkolwiek standardzie.

Jednak jest nadzieja. Jak przed każdą sesją robię laicki rachunek sumienia. Sprawdzam czego się nauczyłem, czego się nie nauczyłem i czego się już nie nauczę. Mankament studentów to syndrom "ręki w nocniku", zawsze jest za mało czasu na wszystko, a wystarczy przecież zrezygnować z niektórych mniej ważnych czynności, aby podwyższyć swój level wiedzy. Trzeba tylko chcieć i wiedzieć, że to zaprocentuje w przyszłości. Niestety, jak dla mnie drugi argument jest trochę zniekształcony przez zapotrzebowanie rynku pracy, no ale cóż, widziałem przecież co to takiego studiowanie. Bierzmy się w garść, nie narzekajmy (jestem hipokrytą?) i nie mówmy że nie cierpimy swojej pracy/uczelni/życia ot tak,tylko dlatego, że spędzamy tam czas ucząc się, lub zarabiając. Wszystko można zmienić, bo życie to kwestia setek tysięcy wyborów, których nikt za nas nie podejmie.

sobota, 11 czerwca 2011

Cały Paryż pachnie seksem

Echo I

Podróż do Paryża zaplanowaliśmy o wiele wcześniej, żeby nie mieć żadnych problemów "logistycznych" w kwestii dojazdu i zakwaterowania. Uwierz mi drogi czytelniku, że zaplanować wyjazd na koncert ukochanego zespołu na jeden dzień nie jest tak prosto i tanio. 
Pół roku przed koncertem zakupiliśmy bilety, więc nie było żadnych problemów z tym, czy zespół zagra miesiąc lub dwa wcześniej (albo później). Równie dobrze mogliśmy pojechać do Madrytu, Pragi, czy Berlina, miejsce nie miało znaczenia. Jednak Francja oprócz koncertu, miała nam do dostarczyć dodatkowych wrażeń "estetycznych", nigdy bowiem wcześniej tam nie byliśmy.
Nie było żadnych obaw co do dotarcia i zakwaterowania, gdyż wszystko zostało wcześniej dokładnie zaplanowane i zarezerwowane. Plan był prosty - wylatujemy z Warszawy, lądujemy w Paryżu i jedziemy do zarezerwowanego wcześniej hotelu. Najbliższe godziny mięliśmy spędzić na zwiedzaniu Francuskich zabytków i miejsc "dla turystów", oraz wydając pieniądze w sklepach z pamiątkami i ubraniami. Po koncercie samolot powrotny do Warszawy. Wszystko bez przeszkód, wcześniej zaplanowane i opłacone, jak po maśle. Jednak zacznijmy od początku.
Nie były nam potrzebne duże bagaże, bo lecieliśmy do Francji na jeden dzień - celem był koncert. Wystarczyły więc podręczne bagaże i sporo gotówki, do wszelkich opłat i zakupów. Dobra znajomość francuskiego przez trzy osoby z naszej piątki niwelowały jakikolwiek trudności związane z dotarciem na wszystkie miejsca docelowe. Mapa Paryża i całej Francji posłużyć miały za ewentualną pomoc w razie drobnych problemów. Tak więc z biletami, niewielkim bagażem i sporą ilością euro byliśmy gotowi do drogi, bo nic tak naprawdę nie stanowiło przeszkody w tym, żeby najpierw szybko zwiedzić Paryż i pójść na koncert zespołu.
Hotel położony w spokojnej południowej części stolicy Francji został opłacony kilka dni wcześniej, więc nie było problemów z szukaniem miejsca na nocleg "na miejscu". Wystarczyło dojechać taksówką z lotniska i gotowe - jesteśmy na miejscu. 
Po odprawie w Warszawie wsiedliśmy do samolotu linii LOT. Po dwuipółgodzinnej podróży wysiedliśmy na ogromnym lotnisku Paryża. Miasto na pierwszy rzut oka wydawało się piękne i godne swojej otoczki kultu, tworzonej przez zarówno ludzi świata mody jak i tuzów biznesu. Na lotnisku złapaliśmy taksówkę i podaliśmy dokładny adres naszego hotelu tłumacząc czarnoskóremu taksówkarzowi, dlaczego przyjechaliśmy do Paryża, przy okazji pytając się ile mniej więcej kosztować nas będzie obiad w jakiejś przyzwoitej restauracji. Po odpaleniu samochodu ruszyliśmy do naszego hotelu. W drodze z lotniska wszystko wydawało się w porządku - stare domy i piękne budowle takie jak Sorbona, czy wieża Eiffla pozdrawiały nas z oddali.
Jednak wszystko rozpadło się w jednej chwili.
Wchodząc w zakręt, taksówkarz zapomniał  sprawdzić, czy może jechać pierwszy na skrzyżowaniu równorzędnym. Nie wiem czy wynikało to z pośpiechu, czy nieuwagi, ale stało się. Samochód (minibus) którym jechaliśmy w jednej sekundzie zmienił się w cel dla osobówki, która wyjeżdżała z prawej strony. Impet uderzenia był tak mocny, że przez chwilę widziałem obraz jak z wnętrza blendera do którego ktoś wrzucił matchbox'a. Odłamki szkła i blachy, huk niemożliwy do zniesienia, a dalej ból, ból i ciemne migające plamy. Nie dostałem na szczęście wewnętrznego krwotoku, oraz złamań kręgosłupa, bo dzięki zapiętym pasom trzasnąłem w lewe drzwi łamiąc sobie rękę i miażdżąc kości lewego śródstopia. Kierowca wyhamował na poduszce powietrznej i z tego co zdążyłem zauważyć, to chyba on wezwał karetkę - ale nie do końca pamiętam. Pozostała czwórka moich kumpli nie wyszła "tak dobrze" z wypadku jak ja - seria złamań i rozpruć nie pozwoli im (i mnie) na długo zapomnieć o tym co się stało. Pęknięta kość strzałkowa, roztrzaskane żebra, pęknięta miednica, krwiak głowy i w większości połamane ręce. A dalej już tylko miesiące wracania do siebie i strach o dalsze życie. Cud, że udało nam się przeżyć. A może to nie cud.

Wydarzenia, które opisałem powyżej nigdy nie miały miejsca, Echo I nie istniało nigdy.

Echo II

Nie było prosto. Wiedziałem, że nigdy nie będzie. Zawsze wersje prawdziwe pisze się trudniej, bo podczas przywracania wydarzeń ucieka wiele szczegółów i faktów, które czasami niezbędne są do ukazania całej historii - do wczucia się w rolę autora i sytuacji. Nasza podróż wcale nie była planowania, nie posiadaliśmy biletów lotniczych, nie mieliśmy zarezerwowanego hotelu, ba, nikt z nas nie potrafił sklecić nic sensownego po francusku, nie licząc tekstu piosenki "Voulez-vous coucher avec moi", który raczej nie pomógłby nam w niczym. Posiadaliśmy jednak coś, co pchało nas do przodu, sprawiało ze setki kilometrów do Paryża nie były straszne, a chaos tego miasta stał się znośny - cecha, która do nas pasuje to "piekielna determinacja".
Co zabawne i poniekąd frustrujące, wejściówki na koncert rozeszły się szybciej niż IPad 2 podczas premiery. Powiem więcej - kupiliśmy ostatnie sztuki i gdyby nastąpiło to kilka godzin później, ostatnia szansa na koncert System of a Down przeszłaby nam obok nosa. W kwestii technicznej, SOAD (skrót zespołu) grał jeszcze w Niemczech, ale te bilety rozeszły się w kilka dni od momentu ich dostępności, więc nie mięliśmy żadnych szans. Został więc Paryż - jedno z najdroższych miast na świecie. Nic nas jednak nie mogło powstrzymać, bo SOAD to nasza religia i wyznacznik (jakkolwiek infantylnie to brzmi), bo na tym właśnie zespole się wychowaliśmy, od niego ewoluowały nasze "drogi muzyczne" i to niegdyś właśnie System inspirował nas do rozpoczęcia gry na instrumentach i działania w konkretny sposób.
Dojazd nie był łatwy. Odległość z Warszawy do Paryża to ok 1300 km, co stanowiło nie lada wyzwanie dla kierowców (na 5 osób 4 miały prawo jazdy), bo do stolicy Francji udaliśmy się nie samolotem (którego ceny osiągały astronomiczny pułap), a "białą gwiazdą" czyli dużym mercedesem Sprinterem, który podczas wyjazdu był tym, czym jest skorupa dla żółwia, lub ślimaka - domem, transportem i miejscem spędzania czasu, oraz ochroną. Na "pakę" zmieściły się materace dzięki czemu możliwe było spanie w tylnej części wozu, a dwie kanapy (przednia dla kierowcy i pasażerów, oraz tylna) umożliwiały jazdę na siedzeniach dla sześciu osób. I tutaj właśnie pojawia się kwestia baku, a raczej oleju napędowego, który go zasilał, bo biała gwiazda to diesel, ale na szczęście stosunkowo niewiele palący na trasie. Na samo zalewanie naszej maszyny wydaliśmy po 320 złoty na głowę i muszę wam przyznać, że im dalej na zachód europy tym ceny oleju napędowego (po francusku gazole) były wyższe. Od Polski począwszy ON kosztował ok 4,95 zł do 5 zł, w Niemczech od 5,50 do 5,65 (od 1,39 EUR/litr), a we Francji, gdzie prowadzenie samochodu musi uchodzić za niezły luksus (oczywiście dla osób spoza kraju Sarcozego) od 5,59 do 6 zł (w Paryżu ceny osiągały nawet 1,49 EURO za litr). Jednak sytuacja wydaje się niezła jeżeli pod lupę weźmiemy kraje takie jak Norwegia, czy Szwecja - kolejno 6,72 i 6,29 zł za litr!  Należy również zauważyć, że w drodze powrotnej mieliśmy ogromne trudności ze znalezieniem w miarę taniej stacji benzynowej, gdyż jazda na oparach (migająca kontrolka, nie sprzyja relaksowi) podnosiła stres u kierowców i rozbijała zmysły orientacji w przeogromnym Paryżu. Tyle jeżeli chodzi o opis naszego środka transportu i benzyny, czas opisać naszą iście epicką podróż.
Nasza trasa zaczynała się od Pruszkowa, i muszę przyznać, że była zorganizowana (pobieżnie) w dniu wyjazdu, przez chwilę myślałem nawet, że przyjdzie nam jechać na samych mapach tak jak w starych filmach, gdzie nie było jeszcze elektroniki. Na szczęście, co było dla nas zbawienne, pozyskaliśmy nawigację GPS z mapami na całą Europę, oraz komórkę z nawigacją i innymi aplikacjami (wymijanie radarów, stacje benzynowe itp.), problem dotarcia na miejsce wydawał się wiec rozwiązany. Samochód załadowany był naszymi gratami w postaci butli z gazem do podgrzewania żarcia w słoikach i torebkach, śpiworów, ubrań w torbach podróżnych, lodówki turystycznej, gitary i bóg raczy wiedzieć czym jeszcze. W podwarszawskich Jankach, gdzie cała aglomeracja stolicy ciągnie na zakupy i konsumpcyjny relaks, my zrobiliśmy zakupu żywieniowe - oprócz konserw w puszkach, paczkach i słoikach kupiliśmy na promocji 104 piwa (4 kraty + kilka luzem), 3 litry wódy, a palacze zakupili 10 paczek fajek (bo kto wie ile razy droższe są we Francji). Nie ukrywając strat budżetowych w postaci wydatków przed podróżą na jedzenie, alkohol i inne pierdoły związane z jazdą samochodem, postanowiliśmy powymieniać PLNy na EURasy, bez waluty poza Polską nie dało by przecież rady przeżyć. 
Ruszyliśmy w niesamowitych nastrojach, każdy cieszył się, że będzie na koncercie SOAD i to jeszcze w mieście takim jak Paryżu. Doprawdy nielicha wyprawa, co więcej w Polsce zrobiliśmy sobie przystanek we Wrocławiu. Tak, tak Wrocław pięknym miastem jest, choć można by poprawić drogi, które prawie zerwały nam zawieszenie. Mieliśmy zatrzymać się dosłownie na chwilę, aby napełnić baku-baki tamtejszymi specyfikami u braci ciotecznych mojej byłej dziewczyny, których poznaliśmy kilka miesięcy wcześniej. Skończyło się na regularnym rozmyciu zmysłów i niesamowitej atmosferze studentów miasta W. Kolejny etap podróży przypominał mi podróż statkiem kosmicznym, bo kiedy już rozwaliłem się na materacach na pace, czułem się jakbym leciał w Sokole Milenium z "Gwiezdnych Wojen", jednak duża liczba tatr przywróciła mnie na prawidłowy tor myślenia. Dobrze jednak, że zachowaliśmy na tyle czyste umysły, aby powstrzymywać kierowcę od picia, bo inaczej nigdy nie dotarlibyśmy na czas. I tak właśnie odpadły nam 3 godziny podróży, no ale chyba nikt tego nie żałował.
Kolejną część trasy przespałem, pamiętam tylko jak zmienili się kierowcy (gdy zmiennik wrócił do świata żywych). Obudziłem się natomiast niedaleko granicy francusko-niemieckiej, gdzie autostrady i drogi ekspresowe były tak równe, że mogliśmy spać spokojnie. Nasza podróż autostradami nie była jednak "sytuacji stresujących". Bo kiedy Miętus (jeden z członków wyprawy, kierowca nr 4) przejął kierownice rozpoczęło się "zamykanie szafy" na liczniku. Kiedy zjeżdżaliśmy piękną i równiutką trasą w Niemczech magiczny próg 155 km/h został osiągnięty, przez chwilę pogodziłem się nawet ze śmiercią i miałem w głowie tysiąc wizji naszego wypadku. Jednak gdy zwolniliśmy (Miętus: "Ale mi serce bije!") nie szczędziliśmy słów pochwały dla naszego "domykacza szafy". Ważne, że żyliśmy a 155 km/h było osiągnięte. 
I teraz wersja przyspieszona: postoje na kible i tankowanie, zmiana trasu w GPS'ie, postój na śniadanio-obiad, piwo, piwo, piwo, zmiany kierowców, Francuscy policjanci za granicą sprawdzają nasze dowody osobiste, stres o skręty, które trzeba było schować w gacie, kasują nas przy autostradzie na 40 EUR za przejazd ("kurrrwa!"), przejście na mapę papierową, zawrót głowy wywołany widokami, "uwaga wjeżdżamy do Paryża!".
No i w tym właśnie miejscu mój czytelniku, wjechaliśmy, do ogromnej, 12 milionowej stolicy Francji. Czułem się trochę jak w niemieckim Munster, gdzie wszystko było lepsze niż w Polsce, bo w rzeczy samej tak mi sie wydawało. Nasz van musiał jednak znaleźć miejsce na postój, co w Paryżu nie było rzeczą łatwą i tanią. Jednak udało się i zaparkowaliśmy w południowo-wschodniej części miasta przy stacji metra nr 8 - Porte Dorée przy przepięknym parku (zaznaczyłem lokalizację na mapie metra), gdzie ciągle ktoś biegał (tak jak w Munster, również w Paryżu są setki tysięcy biegaczy, którzy mijają cię na każdym kroku).
Po zaparkowaniu czułem się trochę jak uchodźca: brudny zmęczony i głodny, bez mieszkania, choć biała gwiazda ciągle była naszym mobilnym lokalem. Nie licząc już stanu chaosu i entropii, który panował w samych mercedesie po nielicznych mezaliansach alkoholowych wewnątrz pojazdu. Nasza piątka wyglądała jak uciekinierzy z jakiegoś średnio rozwiniętego kraju. Kwestią priorytetową po zaparkowaniu stało się więc:
1.                  umycie jakiejkolwiek części ciała, z priorytetem na ręce
2.                 spożycie czegoś na ciepło (ile można żyć na konserwach i browarach?)
3.                 ZWIE-DZA-NIE
4.                 konsumpcja piwa i "wrocławskich smakołyków"
Punkt nr 1 dało się załatwić, wystarczyło znaleźć McDonald. Restauracja, której nie lubię (z resztą jak wszystkich korporacyjnych fast food'ów) tym razem okazała się zbawienna i wiele nam pomogła w kwestii przetrwania. Ciepła herbata (zamawiana piękną francuszczyzną, którą podłapałem z telewizji i sam nie wiem czego jeszcze) i kibel na kod z rachunku (działał za każdym razem) pozwoliły mi doprowadzić się do stanu używalności na jakieś 30-40 % możliwości. Zbawienne okazały się również kontakty i sieć Wi-Fi w każdym z McDonaldów. Na didaskaliach - zauważyłem, że z kibelków korzystałem nie tylko ja, ale wszyscy "za potrzebą" z ulicy, wystarczyło tylko znać kod i gotowe, taki niepisany kod miasta.
Kwestia spożywania ciepłych posiłków, czyli punkt nr 2. I tu pojawiał się niewielki problem, bo mieliśmy tylko jeden mały palniczek, który musiał zadowolić 5 wygłodniałych podróżników. Po przyjeździe udaliśmy się więc do parku z całą wałówą i jak nigdy nic usiedliśmy na drzewie, które rosło w dziwny sposób, rozpoczynając gotowanie zapasów ze słoików. Kiedy podczas uczty zapaliliśmy skręta, zauważyliśmy, że przygląda się nam dwóch Francuzów, z urody stwierdziłem, że mają marokańskie korzenie, ale tak naprawdę w ogóle się na tym nie znam, więc dla mnie pozostali Marokańczykami, bez względu na prawidłowy stan etniczny. Najpierw poprosili o ogień, a już chwile później paliliśmy z nimi polskie towary luksusowe, po kilkunastu minutach bardzo dziwnej francusko-angielskiej rozmowy zaproponowali nam lokalne specjały za cenę 20 EUR za 5 g, bez większego namysłu, jako negocjator przystałem na ich propozycję. Od czasu zakupu wielokrotnie znajdowaliśmy się w dziwnych miejscach tego miasta nie mogąc pokonać prostych decyzji takich jak np. zakup biletu dziennego, czy kwestie odnalezienia pryszniców.
No właśnie, trzeba było się umyć, aby z godziny na godzinę nie wyglądać gorzej. Rozpoczęliśmy więc szukanie pryszniców, po kilkudziesięciu minutach ustaliliśmy, że nie da rady nic odnaleźć. Basen, który wpadł nam do głowy okazał się ciekawym pomysłem, tak więc z nawigacją i pomocą pewnej starszej pani (tu również język migowy) dotarliśmy do miejsca docelowego - basenu sportowego. Nie prezentował się zbyt reprezentatywnie, ale w związku z brakiem czepków i kąpielówek (tylko Krystian nie wiedzieć czemu miał obie te rzeczy) powiedzieliśmy pani w okienku, że idziemy tylko na chwile - cena 1,75 EUR za wejściówkę, nieźle jak za ponowne odrodzenie. Po umyciu się pod prysznicami w szatni na basenie (co tylko utwierdzało mnie w przekonaniu o naszym uchodźctwie), byliśmy nowymi, pachnącymi ludźmi gotowymi do dalszego działania.

Ludzie w Paryżu to niezła mieszanka wszystkich grup etnicznych i narodowości, które współżyją ze sobą w różnych stosunkach. Północ miasta to, jak to określił kumpel, który studiuje w Paryżu (spotkaliśmy się z nim!) to slumsy, na wzór domków-samoróbek na granicach Rio - tam mieszkają czarnoskórzy, osoby z korzeniami z byłych kolonii Francji, oraz Afryki i najbiedniejsi, jest to najbiedniejsza i najniebezpieczniejsza dzielnica miasta. Francuzi (co dowiedziałem się od tego samego kumpla) bardzo lubią manifestować swoje poglądy, a kiedy to już nastąpi to właśnie ciemnoskórzy rozpoczynają zamieszki - ciekawa kolej rzeczy. Na ulicach Francji światła drogowe spełniają funkcję informacyjną, gdzie inaczej niż w Polsce, czerwone światło w większości przypadków oznacza tyle co nic, można przechodzić, ale należy zachować zwiększoną czujność. No i Paryżanki, ach, Paryżanki! Te przecudowne kobiety mają w sobie coś niesamowitego, gdyż są naprawdę piękne i urocze, a język którym się posługują sprawiał, że gapiąc się na nie wraz z moimi kumplami-podróżnikami, rozpływaliśmy się w niebycie, a wszystko wokół niknęło. Nie ważne ile lat miały i jaki kolor skóry, 90% z nich była cudowna. Ustaliliśmy nawet, że jak mieć kobietę do końca życia to tylko z Paryża. Jednak był pewien problem - we Francji prawie nikt nie mówi po angielsku. Na 10 osób niezależnie od wieku, tylko 1 potrafiła coś wytłumaczyć po angielsku. Myślałem, że angielski to lingua franca, ale we francuskocentrycznym Paryżu taki schemat nie przechodził. Kolejnym celem w naszym życiu stała się więc nauka francuskiego, żeby zrozumieć i poznać te urocze niewiasty (a jak!). Co więcej Paryż to jedno z najdroższych miast świata, choć zarobki klasy średniej wydają się współgrać z cenami. Ceny wahają się od trzy- do czterokrotności cen w Polsce. Dla przykładu: bagietki francuskie, które codziennie kupowaliśmy kosztowały 1,2 EUR, kebab stał po 4,5 EUR, woda niegazowana, najtańsza jaką znalazłem 0,75 EUR - istny koszmar Polaka na zakupach. Na szczęście mieliśmy swoje piwo, konserwy i wodę, więc prawie nic więcej nie potrzebne nam było do szczęścia.

Nastał dzień drugi naszego pobytu w Paryżu. Po standardach życia, związanych z fizjologią człowieka i traceniem czasu, postanowiliśmy trochę pozwiedzać. Wszystko było by super i ekstra, gdyby nie fakt naszego "zbydlenia". Spanie w 4 osoby na zimnej pace białej gwiazdy trochę nas zdemontowało, nasze plany opóźnił trochę również deszcz, który obudził nas ok 9 rano. Nie muszę dodawać, że nikt z nas nie wziął kurtki, czy parasola, bo nasz optymizm nie przewidywał pogody innej niż słoneczna. Pomijając kwestie deszczu, kiedy już praktycznie przestało padać, z towarzyszącym nam od początku zacięciem udaliśmy się do centrum miasta. Tak jak wcześniej wspominałem, nietrzeźwość umysłu nie do końca pozwalała nam zorientować się w paryskim metrze, które wygląda jak sieć pająka.
Jednak po kilku godzinach szukania, pytania i domysłów, udało się nam zakupić bilety całodniowe, które nie wiedzieć czemu następnego dani nie chciały już nas przepuszczać przez bramki. Orientacja w terenie została zaliczona na 5, bo dzięki mapce metra docieraliśmy wszędzie gdzie chcieliśmy, bez jakichkolwiek trudności, a to już coś, bo czas się naprawdę liczył. Jedyną sytuacją, która zbiła nas z tropu było spotkanie z francuską (tzn. nikt z nas z nią nie gadał), ale jej wygląd, styl bycia i odrzucanie włosów do tył sprawiły, że zmiękły mi nogi, umysł się zamglił i pękło serce gdy musieliśmy pojechać w inne strony. Ach ta pieprzona melancholia Paryża.
No i dalej już standardowo, w dwa dni zwiedzanie wyglądało mniej więcej tak: czubek wierzy Eifla, katedra Notre Dam, Pola Elizejskie (a na nich śniadanio-obiad, wóda, piwo, i specjały od Marokańczyków), Sorbona, Łuk Triumfalny, zakupy souvenirów od Murzynów (bo taniej), i inne obiekty, których nazw nie pamiętam. Paryż tętni życiem, a jego mieszkańcy dostosowują się do bicia jego serca, wszystko w nieformalnej harmonii. Co do wierzy Eiffla to wchodziliśmy na szczyt podzieleni na dwie tury, bo mięliśmy przy sobie nóż, piersiówkę i inne przedmioty, z którymi nie można było wejść na wieże, w każdym razie woleliśmy nie próbować, bo wokół kręciły się patrole policji i żołnierzy z FAMASami, a my chcieliśmy przeżyć. Warto również wspomnieć o kontynuacji naszych działań na Polach Elizejskich, gdzie Krystian natchniony pięknem okolicy i urodą Francuzek podszedł do grupki młodych dziewczyn i zaproponował im piosenkę w zamian za wspólną fotę (Krystian nie potrafi słowa po francusku, więc do teraz nie wiem jak to zrobił). No i udało się! Choć dziewczyny wcale nie chciały w zamian żadnej piosenki.
Zbawienna okazała się też pomoc Przemka, paryskiego studenta, naszego kumpla z dawien dawna, który przebywając w Paryżu od 2 lat świetnie zapoznał się z infrastrukturą, zwyczajami i językiem. Jego pomoc okazałą się niezbędna w wielu sytuacjach. Przemek zabrał nas do winiarni, gdzie strzeliliśmy sobie dwie butelki pół-wytrawnego i pogadaliśmy o życiu, nauce i jego pobycie we Francji. Dla Przemka matematyka to wszystko, więc z taką też precyzją i wyrafinowaniem odpowiadał na nasze pytania związane z tym miastem. Po kilku godzinach obchodu różnych miejsc (m.in. studenckich) Przemek musiał wracać metrem do siebie bo, w następnym tygodniu czeka go obrona magisterki o niesamowicie skomplikowanym tytule (którego oczywiście nie przytoczę).
Musisz pamiętać czytelniku, że do Paryża przyjechaliśmy na koncert Systema, a zwiedzanie było doskonałym dodatkiem. Stadion sportowy, gdzie odbywał się koncert był niedaleko miejsca naszego parkingu (nie przestawialiśmy samochodu przez cały czas podróży), więc z dotarciem "z buta" nie było żadnych problemów. Ostatniego dnia naszego pobytu we Paryżu odbył sie koncert Systema. Po beznadziejnym suporcie, chłopaki z System of a Down zatrzęśli stadionem Bercy, wywołując u nas i wszystkich dookoła uczucie euforii i smutku (kiedy skończyli występ). Niestety Francuzi w odróżnieniu od Polaków i nacji wschodnich nie potrafią "pogować", więc młyny pod sceną były raczej słabe. Na koncercie zauważyłem również ludzi z Hiszpanii i innych krajów ościennych, czyli nie tylko my przebyliśmy duży dystans dla ulubionego zespołu. Utwory z najlepszych płyt sprawiły, że trybuny na których stałem, uginały się pod skaczącym tłumem jak deseczka z balsy. SOAD zagrał bezbłędne i naprawdę miałem gdzieś fakt, że nie było ich w Polsce. Dla tych co nie wiedzą, w 1994 SOAD grał jako suport dla Slayera i został wygwizdany, a gitarzysta Daron Malakian obrzucony drobniakami. Jeżeli chcecie znać moje zdanie, to tak, naprawdę było warto, pomimo wszystkich trudności i wydanej kasy. Każdy przecież odnajduje swój system. System odnajduje każdego.

Echo II - epilog

Po koncercie, który skończył się o 22:30 przyszło nam pożegnać się z Paryżem na swój niepowtarzalny sposób. Kiedy wycieńczeni machaniem łbem i darciem gęby na koncercie dotarliśmy do mercedesa vel. białej gwiazdy, wszyscy mieli ambiwalentne uczucia Z jednej strony trzeba było wracać do domu (bo skończyło się nam żarcie i kasa), a z drugiej Paryż kusił i wołał o kolejne dni uwagi. Utopiliśmy więc smutki w alkoholu i magicznych ziołach Marokańczyków. Nasz obóz mieszkalny (van) wyglądał coraz bardziej jak jeden z tych samochodów, którymi wozi się emigrantów z Meksyku.
Mieliśmy wyruszyć o 4 rano (trochę odpoczynku nikomu nie zaszkodzi), ale stan naszego zniszczenia na to nie pozwalał, więc wyruszyliśmy ok 8:30. Tutaj należy wspomnieć o problemach z gazem napędowym, na który zostawiliśmy żelazne racje finansowe - bez niego przecież nie moglibyśmy wrócić. Wyjazd z Paryża o 9 rano to piekło - kilometry w korkach potrafią rozbić dzień każdego kierowcy, nie wliczając oczywiście ogólnego zdenerwowania wywołanego mrugającą lampką stanu baku. Postanowiliśmy znaleźć najtańszy ON, ale szczęście nam nie sprzyjało, bo albo trafialiśmy w zupełne inne miejsce (oni nie mówią po angielsku...), albo stacja paliw była zamknięta. Jednak w końcu po dwóch godzinach w Paryżu i jego aglomeracji udało się nam zalać bak do pełna za sumę, bagatela 100 EUR.
Wyjechaliśmy z miasta pięknych kobiet i wspaniałych budowli, a dalej z państwa rewolucji, wspaniałego wina i słodkiego języka. Atmosfera powrotu wydawała się być inna, choć widoki nadal sprawiały, że z zadumą przyklejaliśmy gęby do szyb. Europa Zachodnia to jednak odmienna rzeczywistość. I tak sunęliśmy przez drogi ekspresowe Francji nie robiąc wcześniejszego błędu płatnej A4, a później darmowe niemieckie autostrady, bez ograniczeń prędkości. 

            Wjeżdżając do Polski musiałem zejść na ziemię, a kwestie Paryża i samej Francji włożyć do szufladki wspomnień w mojej głowie. Pałac Kultury i Nauki zamiast wierzy Eiffla, UW zamiast Sorbony, Pola Mokotowskie zamiast Pól Elizejskich - to miejsca zastępcze i o wiele mniej fascynujące, nie wywołujące tych samych uczuć. Jednak w Polsce jest o wiele mniej problemów z mniejszościami, rząd i prezydent ma duże poparcie, są niższe ceny wszystkiego i jest też tańsza ON i benzyny, a niektóre dziewczyny i kobiety są jeszcze piękniejsze od Paryżanek. I tutaj zakończę swoją opowieść o przekraczaniu granic i zdobywaniu kulturalnych doświadczeń. Mam nadzieje, że dane będzie mi jeszcze pozwiedzać trochę Europy, a dalej świata.
"Ludziom, którzy nigdy na oczy nie widzieli Francji, upadek Paryża zwiastował śmierć ostatniej nadziei, klęskę bardziej nieodwracalną niż kapitulacja Warszawy" - G. Herling-Grudziński

Nieskończona historia cz. 5, ostatnia

Jak zwykle z niewielkim poślizgiem publikuję dla was  piątą i niestety ostatnią część "Nieskończonej opowieści", dla zainteresowanych mogę przesłać załączniki do książki.


Brak kanalizacji wodnej w dużym stopniu utrudniał nam prowadzenie gospodarstwa domowego, woda z studni mieszczącej się na podwórku była dość zanieczyszczona i nie nadawała się do spożycia.Wodę do picia nosiliśmy z hydrantu z ulicy Komorowskiej. Doprowadzenie wody miejskiej z ulicy Polnej do naszej posesji pochłaniało duże koszty, a sąsiedzi nie chcieli dzielić z nami tych wydatków. Postanowiliśmy, że pogłębimy naszą studnie poprzez wkręcenie rury zwanej „abisynką”. Po zakupie niezbędnych materiałów i urządzeń takich jak hydrofor, czy pompa wirowa, sąsiad Filipowicz pożyczył nam sprzęt do wiercenia. Prace trwały dwa tygodnie i po tym okresie na głębokości 15 metrów dotarliśmy do wody. Po zainstalowaniu urządzeń hydraulicznych, przez tydzień w celu przefiltrowania źródła, pompa bez przerwy filtrowała wodę. Zaniosłem próbki wody do sanepidu, żeby zbadać je laboratoryjnie. Woda nadawała się do użytku i spożycia. Rury zostały podłączone do kuchni, łazienki, kuchni teściów, oraz do zakładu Uli. W wierceniu studni pomagali: teść, szwagier Jurek i kolega z pracy Wojciech Cieciora. W tym samym roku wykonałem kanalizacje, podłączając ją do wykopanego szamba. Do kanalizacji podłączyłem kuchnię teściów oraz zakład Uli. Złożyliśmy wniosek do Urzędu Telekomunikacji w Pruszkowie o założenie telefonu. Wniosek musiał być poparty przez Cech Rzemiosł Różnych w Pruszkowie, oraz mój Zakład Pracy.
Wigilię Bożego Narodzenia urządziliśmy już we własnym mieszkaniu. Zaprosiliśmy wtedy całą rodzinę tj. rodziców, siostrę Teresę z mężem Józefem i siostrę Jadwigę z mężem i synem Waldemarem. Szwagier Józef, kiedy przebywał u nas z wizytą zawsze prosił o wodę mówiąc „Tadziu poproszę o szklaneczkę wody, tylko żeby była z rosą na szklance”.
Zbliżał się koniec roku, mogliśmy nareszcie pójść na zabawę sylwestrową. Na Sylwestra poszliśmy do Domu Kultury przy Szpitalu w Pruszkowie Wschodnim (tak wówczas nazywały się Tworki) bawiliśmy się razem z siostrą Jadwigą i szwagrem Jurkiem, oraz małżeństwem Martenowski.
Nadszedł 14 stycznia 1963 roku, nasz ukochany synek Jarosław skończył roczek. Z tej okazji urządziliśmy małe przyjęcie, na które zaprosiliśmy całą rodzinę. Na „roczek” przyjechała moja mama, brat stryjeczny Uli Janek, który przygrywał na akordeonie. Był duży tort z jedną świeczką. Ula zagrała na akordeonie pamiętną piosenkę- „Szła dzieweczka do laseczka do zielonego”.
W marcu wybraliśmy się w trójkę do Rokitna Szlacheckiego na imieniny mamy Heleny. Ula wahała się, czy Jarosław wytrzyma trudu podróży. Lecz w ostateczności pojechaliśmy, zabierając niezbędną ilość prowiantu dla Jarosława. Wsiedliśmy do wagonu, z przedziałem dla 42
matek z dziećmi. Z Zawiercia do Rokitna Szlacheckiego pojechaliśmy taksówką. Cała podróż z Pruszkowa do Rokitna trwała sześć godzin. W drugim dniu pobytu Jarosław dostał biegunki. Ula chciała wezwać lekarza, ale tata zaparzył zioła (kobylaka) mówiąc: „Daj to synowi, to mu pomoże”. Rzeczywiście pomogło, po paru godzinach biegunka ustała.
Do Pruszkowa wróciliśmy bez żadnych przeszkód, Babcia Janina i dziadek Piotr nie mogli doczekać się naszego przyjazdu. Zbliżały się Święta Wielkanocne, Ula miała nawał pracy w zakładzie fryzjerskim. Ja oprócz pracy musiałem dużo czasu poświęcić na naukę. Postanowiliśmy, że zatrudnimy opiekunkę dla Jarosława, aby zwolnić z obowiązku mamę Janinę. Opiekunka dostawała u nas obiad. Pracowała u nas około dwóch miesięcy. Pewnego dnia Ula spostrzegła jak niania wyjeżdżając na spacer z Jarosławem do parku przywoziła komplet suchych pieluch nie zmieniając dziecku tych zabrudzonych. Z tego powodu Jarosław dostał odparzeń, oraz miał guzy na czole. Nie chcieliśmy korzystać dłużej z jej usług, choć sama bardzo o to prosiła. Następna młoda panienka, którą zatrudniliśmy pomagała Uli w domu, oraz chodziła z dzieckiem na spacery. Pewnego razu piorąc pieluchy, niania uprała Uli spódnice z wełny, która się zmechaciła. Ula po raz kolejny zrezygnowała z usług opiekunki. Następna pomocą domową była Marysia, która była po kursie fryzjerskim, lecz nie miała jeszcze żadnej praktyki, a chciała bardzo nauczyć się zawodu fryzjerskiego. Na początek w zakładzie Marysia myła klientką włosy, sprzątała, oraz dodatkowo chodziła z Jarkiem na spacery i pomagała w gospodarstwie domowym. Maria pracowała u nas prawie rok, po tym czasie wyszła za mąż i wyjechała do województwa szczecińskiego. Po poru latach odwiedziła nas, dziękując Uli za wyuczenie zawodu.
Nadeszły wakacje, na które zaplanowaliśmy następujące prace: wybudowanie budynku gospodarczego, oraz instalowanie centralnego ogrzewania. Budynek gospodarczy został wybudowany w ciągu dwóch tygodni, przez kuzyna, który był murarzem i miał wobec naszej rodziny pewne zobowiązania. Budynek służył do magazynowaniu opału na zimę, oraz jako garaż na motor. Z tyłu dobudowaliśmy letnie WC, które było dla użytku klientek z zakładu Uli. Zgromadzenie materiałów do instalacji centralnego ogrzewania łączyło się z dużymi wydatkami, ponieważ wszystkie materiały były na przydział, nie dało się nic załatwić bez załącznika w kopercie. Piec centralnego ogrzewania zamówiłem w prywatnym zakładzie i aby przyśpieszyć wykonanie omawianego pieca, zapłaciłem o wiele drożej niż było w umowie. Roboty związane z centralnym ogrzewaniem zostały zakończone pod koniec sierpnia. Do układu ogrzewczego został włączony zakład Uli, który spełniał wymogi na pierwszą kategorię. Nie starczyło nam środków finansowych na położenie glazury w łazience, lecz zrobiliśmy to w następnym roku. Kolejne postanowienie zostało spełnione- wybudowałem dom.
Nadszedł wrzesień, rozpoczął się rok szkolny i było coraz więcej obowiązków. Praca i szkoła sprawiały, że bardzo dużo czasu byłem poza domem. Miałem już przestać uczęszczać do szkoły, ale na duchu podtrzymywały mnie Ula i teściowa. Mówiły „Tadziu nie przerywaj nauki jak skończysz szkołę będziesz kimś”.
Święta Bożego Narodzenia spędziłyśmy w gronie rodzinnym. Zbliżał się kolejny Sylwester, a tym samym Ula przyjmowała zapisy na uczesanie stałych klientek. W dzień sylwestrowy rozpoczęła pracę o godzinie 6.00 rano i miała ją zakończyć o godzinie 20.00, lecz wszystko przeciągnęło się aż do godziny 23.00 z powodu, że przyszło parę klientek bez zapisu (jedna z nich z włosami długimi po pas, zażądała uczesanie w chałkę). Ułożenie takiej fryzur zajęło Uli ponad półtorej godziny. Po krótkim odpoczynku od pracy udaliśmy do Szkoły im. Sienkiewicza na zabawę, gdzie czekali na nas siostra Jadwiga z Jurkiem, oraz koleżanka Uli Wanda z Mikołajem. Zdążyliśmy pożegnać stary rok i przywitać nowy 1964.
 14 stycznia,  to dzień drugich urodzin naszego syna. Nie zabrakło tortu, oraz dwóch świeczek, które Jarosław zgasił za jednym dmuchnięciem. Na urodziny wnuka przyjechała babcia Helena. Cech Fryzjerów w lutym 1964 r zorganizował w Warszawie na Sali Kongresowej PKN Ogólnopolski Konkurs Fryzjerski, na który Ula dostała zaproszenie wraz osobami towarzyszącymi. W pokazach brała udział fryzjerka Kasia, która swym udziałem reklamowała otwarcie swojego zakładu przy ulicy Kościelnej w Pruszkowie. Po konkursie odbyły się występy artystyczne, oraz dancing. Po północy artystka na fontannie pokazywała swe wdzięki, po czym rozebrała się do naga i występowała tak, jak ją Pan Bóg stworzył. Bawiliśmy się do białego rana, razem z Wandą i Mikołajem, który wtedy nic nie wypił, ponieważ prowadził samochód, którym wróciliśmy do Pruszkowa.
Zbliżało się półrocze, musiałem zaliczać poszczególne przedmioty. Pewnej soboty, kiedy siedziałem na tapczanie i uczyłem się chemii, Jarosław wszedł na parapet i na siedząco przesuwał się w moim kierunku. Nie utrzymał równowagi i spadł z parapetu, uderzając rączką o podłogę. Karetką pogotowia ratunkowego (kierowcą karetki był mój kolega ze szkoły) zawieźliśmy Jarosława do szpitala dziecięcego Omega w Warszawie. Prześwietlenie wykazało się, że Jarosław ma złamaną rękę i trzeba założyć gips. Po założeniu gipsu nie było potrzeby, aby syn został w szpitalu. Zadzwoniłem więc do kolegi na pogotowie, aby przyjechał pod szpital i zabrał nas do Pruszkowa. Po dwóch tygodniach ręka się zagoiła i gips został zdjęty.
Nadeszły upragnione wakacje. Miałem więcej czasu na zorganizowanie wypoczynku dla swojej rodziny. Na początku lipca pojechaliśmy z zakładu pracy na dwutygodniowe wczasy wagonowe do Łącka, razem z nami pojechał tata Piotr i szwagierka Jadwiga z synem.
Założyliśmy, że w okresie wakacji położymy glazurę w łazience, na którą w owym okresie trudno było zdobyć przydział. Glazurę po zawyżonej cenie kupiłem u kolegi. Przywoziłem ją z Warszawy na motorze przez kilka dni. Układanie glazury nauczył mnie sąsiad Filipowicz, który z zawodu był glazurnikiem. Mój motor był bardzo przydatny w rodzinie. Mama Janina, która zawsze mówiła, że w życiu nie wsiądzie na motor pewnego razu poprosiła mnie, abym podwiózł ja na kolejkę WKD bo jechała do Warszawy na ważne spotkanie rodzinne w Pruszkowie Wschodnim (Tworki). Wciągu minuty podwiozłem ją na przystanek WKD w Pruszkowie. Teściowa bardzo mi dziękowała mówiąc: „Tadziu jakim dobrym jesteś zięciem, niech Cię Bóg wynagrodzi, dzięki Tobie zdążyłam na kolejkę.”
Byłem już w liceum na drugim roku. Zakład Pracy zaproponował mi pracę w referacie technicznym w charakterze pracownika umysłowego, propozycję tą oczywiście przyjąłem. Pomimo, że motor był nam bardzo potrzebny musiałem z niego zrezygnować, ponieważ wprowadzono obowiązek jeżdżenia w kaskach na pojazdach jednośladowych powyżej pojemności cylindra 50 cm3, a Ula nie chciała za żadne skarby włożyć kasku na głowę. Motor mogłem jeszcze sprzedać na giełdzie używanych motocykli, ponieważ od otrzymaniu talonu minęło dwa lata. Pieniądze z sprzedanego motoru przeznaczyłem na zakup bramy, słupków, oraz siatki na ogrodzenie posesji. Ogrodzenie zostało wykonane przez Pana Cichomskiego, który miał do tego odpowiednie przyrządy. W czasie osadzania bramy zaszła konieczność wykopania jesionu i krzaka bzu. Usunięcie bzu nie wymagało zezwolenia, natomiast na wykopanie jesionu musiałem otrzymać wtedy zezwolenie z Urzędu Miasta. Zgodę otrzymałem z Wydziału Geodezji w Pruszkowie, pod warunkiem, że posadzę takie same drzewko w innym miejscu. Drzewko jesionu posadziłem naprzeciwko Zakładu Fryzjerskiego Uli. Wykonałem trzecie postanowienie- posadziłem drzewko. Jesion rośnie do dnia dzisiejszego w tym samym miejscu. Jego dzisiejsza lokalizacja to budynek wolno stojący sąsiada Marchewki, przy dawniejszej ulicy Żwirowej 7 (obecnie ulica Srebrna 7). Na miejscu naszego wyburzonego domu jest dziś plac zabaw i rosną tam drzewa, a wśród nich jesion posadzony moimi rękami.
Zbliżały się imieniny moje i Urszuli. Zaprosiliśmy na nie ciotkę Józefę z mężem i synem, siostry Uli wraz z mężami, oraz rodziców. Przyjęcie odbyło się w dniu imienin Uli (wypadało to wtedy na niedziele). Na moje imieniny (sobota), zaprosiliśmy naszych znajomych tj. Mariana Łuczak i Witolda Jabłońskiego, obaj przybyli z małżonkami: Zosią i Haliną. Przybył również brat stryjeczny Uli- Janek. Na imieniny została zaproszona przez Ule panna Jadzią Warsztocka. Janek przywiózł akordeon, na którym do tańca przygrywał na przemian z Marianem Łuczakiem. Imieniny przeciągnęły się do późna w nocy. Janek z Jadzią tak sobie przypadli do gustu, że w niedługim czasie się pobrali. Właściwie spotkanie (swatanie) Jadzi z Jankiem nastąpiło z inicjatywy mojej małżonki Uli.
Nastał czas świąt Bożego Narodzenia. Ula jak zwykle miała nawał pracy w domu i w zakładzie. Praktykantka Marysia miała okazję nauczyć się zawodu, oraz pomagać szefowej w domu. Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy w rodzinnym gronie. Wszyscy podziwiali choinkę jodłową, którą przywiozłem z Rokitna Szlacheckiego.
Sylwestra spędziliśmy razem z Wandą i Mikołajem w restauracji „Urocza” w Pruszkowie. Zaproszenia na bal sylwestrowy były rozprowadzane pół roku naprzód i trudno było je zdobyć. Zaproszenia dostał jednak Mikołaj, który tym gestem zrewanżował się za nasze zaproszenie do restauracji na salę kongresową.
Rok 1965 minął bardzo szybko. pamiętam, że w sierpniu pojechaliśmy cała rodziną na wczasy wagonowe do Augustowa nad jezioro Białe. Prawie co roku w wakacje wyjeżdżaliśmy na wypoczynek. Byliśmy na wczasach wagonowych w Kamiennym Potoku koło Gdyni, Jedlinie Zdrój, Ruciane Nida, miejscowości Suchacz Zamek nad Zalewem Wiślanym, w kolejowych domach wczasowych w Muszynie, Zakopanym, oraz w Wiśle i Jachrance. W roku 1966 w maju otrzymałem świadectwo maturalne. Po przedłożeniu owego świadectwa w zakładzie pracy zostałem awansowany na Kierownika Referatu Technicznego, a moje zarobki znacznie się poprawiły.
Od września 1968 r. syn Jarosław rozpoczął naukę w Szkole Podstawowej im. Henryka Sienkiewicza w Pruszkowie przy ulicy Lipowej. Dwa lata później przystąpił do Pierwszej Komunii Świętej, na którą zostali zaproszeni rodzice chrzestni i pozostała rodzina. Pamiętam że parę miesięcy wcześniej wygrałem pewną sumę pieniędzy w totolotka. Za te pieniądze kupiłem lodówkę, ubranie dla syna, oraz urządziłem przyjęcie. Maja siostra Stanisława niejednokrotnie wspomina, że najbardziej jej smakował indyk na przyjęciu Pierwszej Komunii Świętej Jarosława. Indyczkę kupiliśmy z teściem na bazarze Różyckiego. Ptak ważył ponad 6 kilogramów! Indyczkę upiekliśmy w piekarni, w której pracował dziadek Jarosława.
 w roku 1971 zbliżała się 10 rocznica naszego pożycia małżeńskiego. U znanego jubilera w Warszawie zamówiłem złoty pierścionek z kamieniem szlachetnym (ametystem). Ten właśnie pierścionek wręczyłem Uli w dniu 3 kwietnia 1971 w dziesiątą rocznicę naszego ślubu. Z tej okazji jak to było w naszym zwyczaju urządziliśmy przyjęcie dla całej rodziny.


KONIEC

 
 
Spis treści
Wspomnienia .................................................................................................................. 
Rodowód .......................................................................................................................
Okupacja .......................................................................................................................
Wyzwolenie z pod okupacji niemieckiej ..........................................................................
Powrót taty z niewoli niemieckiej.....................................................................................
Lata szkolne ..................................................................................................................
Lata młodzieńcze ........................................................................................................... 
Wyjazd do Pruszkowa .................................................................................................. 
Powrót do domu ........................................................................................................... 
Powołanie do wojska .................................................................................................... 
Powrót z wojska do cywila ............................................................................................ 
Przygotowania do wesela .............................................................................................. 
Wesele .........................................................................................................................
Pierwsze lata poślubne ..................................................................................................
Załączniki .....................................................................................................................
Obiekty historyczne i zabytkowe ...................................................................................

Ode mnie

I tak kończy się historia mojego dziadka, któremu nie dane było dokończyć swojej powieści. Nie wynika to na szczęście z powodu jego śmierci, bo dziadek żyje i ma się w miarę dobrze (nie analizując jego słabej kondycji neurologicznej). Mam nadzieje, że wam się podobało i odnaleźliście coś ciekawego i inspirującego. W książce mojego przyjaciela i osoby, która wspiera mnie w dążeniu do celu, jest sporo różnych faktów, nie jestem w stanie stwierdzić, czy zdarzyły się na prawdę, czy zostały skoloryzowane przez dziadka. Mam jednak nadzieję, że sam kiedyś skończę "Wspomnienia" i sprawie, że historia niedokończona stanie się trochę bardziej pełną.