Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

wtorek, 28 lutego 2012

Najzimniej jest w piekle

     Przewija mi się przez głowę dużo myśli, które czasami oscylują na granicy obłęd, a kiedy indziej konstruktywnie układają w całość mezalianse informacji podczas pieszych przechadzek przez zatłoczone albo puste ulice. Zdaje sobie sprawę, że życie to nie głupie seriale produkowane masowo przez TVN, usypiające bzdury w TVP1, czy już zupełnie ogłupiające "hity" na MTV - nie mam czasu na takie bzdury. Inni niestety chłoną, a dalej taka breja rozrywkowa wlewa się do ich/naszej rzeczywistości i paraliżuje "tu i teraz" tym co odbyło się w wyreżyserowanej papce. W telewizji, czyli komunikacie bez jedności miejsca i czasu (chyba, że jest "na żywo), zachowania są zgrane i schludne, postacie seriali idealne i pięknie puste. Pseudo seks bez pokazywania organów płciowych (bo nie wolno), pseudo subkultury, bo takie prawdziwe to tylko w smutnych filmach dokumentalnych i pseudo łzy sztucznych rodzin. Może dlatego rzeczywistość jak morska bryza, albo jeszcze inaczej, jak gumowy młotek do ubijania płytek chodnikowych, uderza w głowę i przypomina, że nie nie uprawiam "Seksu w wielkim mieście" i nie leczy mnie "Dr House". "Tu i teraz"-świat nie zachęca do bycia najbardziej rozchwytywanym a najszybszym i najprzebieglejszym, nie jesteśmy ubrani w bez markowe ciuchy (no name) i nie wypowiadamy sztywnych kwestii. No i ostatecznie nie jesteśmy chyba tak wyprani i wyprasowani jak wszystko co sztuczne za szklanym ekranem.


     Widziałem, że kobieta która zbiera pieniądze na przeszczep szpiku dla swojego syna (wnuka?) wróciła na "swoje miejsce" - brudne, ciemne przejście PKP Pruszków. Spływają po niej spojrzenia wszystkich zabieganych "z" i "do" pociągu, nikt nie przeczytał do końca o co chodzi z jej misją, ja również. Czasami z rana, na gitarze w tym samym okropnym miejscu, mężczyzna gra na gitarze niezrozumiałą piosenkę śpiewając jakby w obcym języku, choć z tego co "słyszałem" to ciągle nasza mowa ojczysta. Co za ponure miejsce. Jednak zarówno kobieta i mężczyzna mają cel i są zdeterminowani.Gdzie indziej w Polsce celebryci i samozwańczy artyści decydują o tym, co jest dziś passe a co można włożyć na idealną sylwetkę. Mój dom pozostaje jednak spokojny od chaosu pieniądza i obłędu bycia na topie, choć ostatnio jakoś tak dziwnie cichy wraz z chorobą matki. Jak to wszystko się dziwnie plecie, kiedy byłem mały świat był kolorowy i prosty. Teraz to realpolitik decyzji i pęd do wiedzy który trzyma wszystko w ryzach.  Przypomina mi to pewien wiersz z tomiku ormiańskiego piosenkarza Serja Tankiana znanego szerzej z śpiewania w System of a Down, oto "Biznesmen kontra bezdomny" dla ciebie drogi czytelniku:


Mężczyzna, będący symbolem koła sterowego i umów zawieranych podczas obiadu

Kontra bezdomny będący uprzejmym, zorganizowanym.

Pierwszy kłamie i oszukuje by zabezpieczyć swoje dobra,

Drugi żyje prawdą postindustrialnej ludzkiej rzeczywistości.

Pierwszy przejmuje mienia, wyrzuca z pracy i używa przebiegłych metod, by osiągnąć swój cel,

Podczas, gdy drugi łagodzi cierpienie przy użyciu zwykłej ludzkiej uprzejmości

Pierwszy mieszka w godnym króla miejscu posiadającym wszystkie luksusy,

Drugi na ławce w alejce, Z deszczem jako swym towarzyszem.

Pierwszy podróżuje przez strefy czasowe,

Drugi podróżuje poprzez czas,

I pozostawia wszystko praktycznie nietkniętym.

Pierwszy dostarcza wyrazy uszanowania,

Drugi swój wgląd,

Pierwszy samolotem przewozi homary z Maine,

Drugi przelatuje przez szklane okno restauracji podającej owoce morza,

Jego głównym wykroczeniem, dotykanie homarów.

Obydwaj mogą kochać muzykę,

Lecz tylko ten ostatni słucha,

Ponieważ ma czas by być,

Zamiast być na czas.



* * *

     Mokry śnieg padami na gębę, płaszcz już cały mokry, wiatr wieje w plecy. 117 miał przyjechać, a już 10 minuta po czasie i ja zdenerwowany tylko kurwię na cały świat. Nie potrafię znieść zimy, to dla mnie nie naturalny stan. Mówią, że na samym dnie piekła wszystko jest zamarznięte, bo ciepło symbolizuje coś przyjemnego i wywołującego nadzieje. Coś w tym jest. Idę po wysiadce z autobusy w stronę Centrum Kultury Korei. Most Poniatowskiego jest nieprzyjemny dla pieszych i niebezpieczny dla rowerzystów, to droga-monopol dla pojazdów silnikowych, które chcą się przedostać przez Wisłę. 
     Kiedy wchodzę do placówki kulturalnej przy ambasadzie Republiki Korei w Polsce, wszystko wydaje się inne. Zostaje przywitany tuż przy drzwiach, uśmiechy wymiana grzeczności, po rozpłaszczeniu i powieszeniu się na wieszaku kieruje kroki w stronę biblioteki. Koreańska bibliotekarka wita mnie uśmiechem i polskim "dzię dobry". Przerzucamy się na angielski. Przy jej biurku (w nowoczesnej sali) siedzi dziewczyna w hidżabie i wyrabia kartę biblioteczną, uśmiechnięta i rozgadana. Co za pokrzepiająca inność. Szukam książek o społeczeństwie koreańskim, aby wlać je do mojego dzieła życia. Kiedy tak stoję przy półkach, najpierw podchodzi do mnie dziewczyna z Dalekiego Wschodu (jak mniemam) i pokazuje gdzie są książki których szukam, bo tak się składa, że  ona też piszę o społeczeństwie i kulturze Korei Południowej. Po kilku minutach, kiedy tak grzebię i czytam spisy treści dzieł zagranicznych pisarzy, podchodzi bibliotekarka-Koreanka i oferuje swoją pomoc, którą z uśmiechem przyjmuję. Nie znam koreańskiego, więc koncentruje się na dziełach po angielsku. Udało się, mam, wychodzę. Jeszcze tylko pytanie o moje imię ze strony koleżanki bibliotekarki (równie młodej jak ona). Mówię, że Edgar i nie jest polskie i że tata miał taką fanaberię, obie chichoczą zabawnie i mówią do siebie po koreańsku. Proszę jeszcze, żeby przetłumaczyła moje imię na karteczce. Problem jest z nazwiskiem, ale po jednym telefonie (nie wiem gdzie) jakoś się udaje. Mówię "cześć" i wychodzę.  Ponieważ dziś mam czas by być i kiedyś zwiedzę Seul.





poniedziałek, 27 lutego 2012

Na "W ciemności" nie padły blaski obiektywów

Witajcie, zanim napiszę o gali rozdania Oscarów (nie mylić z Oskarami), chciałbym przedstawić kilka osobistych refleksji minionego czasu. Jak możesz zaobserwować drogi czytelniku, ostatnio trochę mniej piszę o polityce krajowej. Nie jest to spowodowane brakiem zainteresowania naszą sceną polityczną, ale monotonnością wydarzeń, które się na niej rozgrywają. Nie będę opisywał przecież degrengolady, o której już wszyscy słyszeliśmy z prasy śniadaniowej i telewizji komercyjnej lub niekomercyjnej. "Mucha daje premie", "Premier nie podpisze ACTA", itd., itp. Pozostawiam więc na pewien czas ten temat in statu nascendi - w stanie formowania, choć boleje nad wieloma projektami rządowymi, których nie dało się zrealizować pomimo zapowiedzi i wielkich haseł kampanii. Sytuacja opozycji jest ciągle tak samo absurdalna i przypomina mi dziś końcówkę snu, z którego wyrwał mnie budzik. Śniło mi się, że między Koreą Północną i Koreą Południową trwa zażarty konflikt zbrojny (czyli inny niż obecne straszenie i powstrzymywanie). W tym śnie trochę irracjonalnie pomyślałem sobie "znowu mówią o tym konflikcie? Ile można o tym słuchać". Ostatnie zdanie można idealnie dopasować do działań opozycji, wystarczy zmienić wyraz "konflikt" na każdy temat, który bez względu na porę roku magluje Pan Prezes.


scena z "W ciemności" A. Holland
     Do rzeczy. Kiedy się obudziłem pomyślałem o "Wielkim Rozdaniu" w Los Angeles i o tym czy Agnieszka Holland ze swoim świetnym filmem o Żydach ukrywanych przez Leopolda Sochę (zagrał go Więckiewicz) w kanałach Lwowa zdołała coś "ugrać". Niestety pierwszy komunikat radiowy uświadomił mnie, że się nie udało, a w kategorii filmów nieanglojęzycznych (jakby to było jakimkolwiek wyznacznikiem dla kina) Oscara zdobywa irański film "Rozstanie". No to klapa, nie udało się, ale trzeba też spojrzeć na to z innej strony. Już sama nominacja może nakierować wiele osób na film, o którym wspominali w LA - to całkiem dobra promocja i warto zauważyć, że czasami nominacja do Oskara może nobilitować dzieło kinematografii, choć nie jest to pewnym wyznacznikiem. Holland chyba nie jest pocieszona - Jestem w lepszej sytuacji niż Martin Scorsese. Przegrałam z naprawdę dobrym filmem, a nie jakąś idiotyczną wydmuszką [filmem "Artysta" - PAP]. Akademia popełniła dziś harakiri, bo następny show [transmisja z ceremonii - PAP] będzie miał o 20 procent mniejszą oglądalność - skomentowała reżyserka po 84 gali rozdania złotych figurek. I dobrze, trzeba pokazać innym, że nie wszystko co ciężkie w odbiorze musi być nudne - zastanawiam się czy ktokolwiek z osób odpowiedzialnych za ocenę filmu i przyznanie statuetek zrozumiał background "W Ciemności".


a tutaj fragment "Sponsoringu"
     Polsko-zagraniczne filmy bywają dobre, świadczy o tym ostatnie dzieło Agnieszki Holland. Jednak po obejrzeniu "Sponsoringu" (franc. Elles) czuje pewien niesmak. Film Szumowskiej był dla mnie małą petardką a nie wielkim fajerwerkiem na który go kreowano. Przez reklamy i kolorową prasę (poważną i mniej poważną) spodziewałem się głębokiej analizy problemu sponsoringu i rozpadu podstawowych norm moralnych w społeczeństwie, a otrzymałem film dla osób, które nie wiele oczekują od kina. Jedyne co z niego zapamiętałem, to sceny seksu (w naprawdę niecodziennym ujęciu), Juliette Binoche czyli bohaterkę całego filmu oraz Chyrę i Jandę - postacie które na ekranie były łącznie może 60 sekund . A szkoda, bo problem sponsoringu wymaga głębszej analizy i przyciągnięcia uwagi - nawet przez film.


          Czyli co, tak źle u nas z promocją dzieł kultury i kinematografii? Chyba tak, bo pomimo tego, że co jakiś czas ukazują się filmiki promujące RP (szczególnie Bagińskiego), które przykuwają uwagę internautów, to nie widziałem jeszcze pełnej, dobrej akcji promowania Polski. Niby staramy się wypuszczać filmy, broszury informacyjne i wszystko pozostałe o poszczególnych regionach, eventach czy polskich zwyczajach, ale promowanie całego państwa potraktowane jest macoszemu. Z drugiej strony wszystko zjada kultura masowa, która nie przewiduje miejsca na coś co wymaga zaangażowania intelektualnego, nie nawołuje do polemiki czy nie przynosi wrażeń estetycznych. Szkoda, strasznie mi szkoda. Przecież inwestowanie w siebie jest bardzo cenne, wyrabia się wtedy markę, która po "spróbowaniu" będzie świadczyła o jakości, a z kolei jeżeli ta będzie dobra, to pocztą pantoflową PR-owe wici rozejdą się po całym świecie. Widzimy zatem, że promocja ogólna jest nieskuteczna -  przywołać można tutaj fiasko promocji Rumunii po 1989 i związane z tym straty pieniężne. Obecnie nie ma jednolitej strategii promocyjnej Polski, akcje promocyjne realizowane są wybiórczo, co też widoczne było na przykładzie promocji kraju w prezydencji RP w Radzie Unii Europejskiej - bączki, kubki z miodem i pączki to trochę za mało. Jednak żyję ciągle nadzieją, że to się zmieni a polski rząd odnajdzie dobrą drogę aby się pokazać " na zewnątrz". Ktoś odpowie "Nadzieja matka głupich". Może i jestem trochę głupi?

wtorek, 21 lutego 2012

Mój język

Język polski jest przecudowny, jak byłem mały nie mogłem sobie zdać sprawy z tego, że ludzie w innych państwach nie mówią po Polsku i jak oni w ogóle mogą się porozumiewać innymi wyrazami. Do mojego dziecięcego absurdu należy również fakt, że jako dzieciak myślałem, że Jezus też był Polakiem i mówił po polsku. To nie koniec, kiedy znalazłem obrazek z podobizną Chrystusa  pomyślałem, że jest to wokalista Jethro Tull'a! Podobieństwo jednak było.

Jednak nie o Jezusie chciałbym napisać. Dziś jest Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego, dlatego też Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego przygotowało bardzo ciekawy spot, w którym lektorem jest Krystyna Czubówna.


     Jako orędownik poprawnej polszczyzny i mówienie pełnymi zdaniami i nomen omen dyslektyk z wadą mikrografii, lubuje się w języku polskim, gdyż uważam, że jest cudowny i wyraża głębie i refleksje ludzkie, które za pomocą innych języków można by tylko opisać a nie przedstawić bezpośrednio. Jednak obecnie język ojczysty w naszym kraju przechodzi chorobę - ma angielski kaszel i internetowy katar.
    Wraz z upraszczaniem wszystkiego w elektronice i globalizowaniem planety, rzeczy trudne i długie są pożywką jedynie dla koneserów literatury i tych, którym na prawdę zależy na rozwoju własnego "ja". Wiersze pisane są przez poetów dla nich samych, wieczorki poezji uciekają w kuluary awangardy, literatura piękna staje się starszą panią, która straszy młodzież i żaków. Jak to wszystko potrafi się upodlić. Ile neologizmów i zlepków internetowych złapie nasza mowa, która jak śnieżna kula stacza się z wierzchołka wyżyn literackich i lingwistycznych łapiąc cały ten bałagan niekompozycyjny, aby następnie rozbić się o ścianę prostoty "fajne", "super" albo "niezłe". Mowa-trawa zaczyna rosnąć na naszym poletku, które przez tak dług pielęgnowane było przez Wielkich - Kochanowskiego, Sienkiewicza, Prusa, Krasickiego, Orzeszkową, Mrożka - którym pióro służyło niczym miecz rycerzowi. Obecnie wszystko przyspieszyło i uprościło się. Ile osób czyta tego bloga? Na szczęście trochę, niestety nie tyle co portale dla duchowych prostaków, świecące kulturą skandalu i obrazka. Takie czasy, w innych zapewne bym nie miał bloga i umarł na grypę.

     Od kilku lat czytam "Króla Bólu" Jacka Dukaja. Śmiertelnie ciężka książka, nawet dla osób które nadwyrężają i ekstrapolują swoją fantazję do granic niemożliwości. Jednak samo czytanie, nawet jeżeli z kilkumiesięcznymi przerwami, przynosi mi radość, bo od czasów "Boskiej Komedii" Dantego Alighieri nie miałem w ręku nic tak bogatego w parabole i "konstelacje" autorskich światów. Dukaj potrafi, choć nie zawsze i nie dla każdego.
     Tak więc mój drogi czytelniku sam fakt, że doczytujesz dłuższe posty i jesteś już w tym punkcie niniejszego, świadczy, że chcesz i potrafisz, że masz siłę i jesteś w stanie trzymać w ryzach polski język, którego kiedyś już ktoś chciał nam zabronić. Może kiedyś wbijając eteryczne pióro w Twoją głowę zakrzewię jakąś myśl. Może, bo przecież w czasach "szybko, prosto, tanio" tylko zakupy i podatki są pewne. Patrz jak zmienia się pogoda.

czwartek, 16 lutego 2012

Unia Europejska - posklejać czy przebudować?

Nieźle, widzę, że niezłe z was świntuszki, bo ostatni wpis o seksie odwiedziliście ponad 200 razy! Łał, czyli jednak obrazki i sprośności działają na fantazję. Ale jak już wspominałem był to walentynkowy wyjątek, a dziś już o wiele poważniej.

Dzisiaj miałem możliwość, jak co miesiąc, uczestniczyć w spotkaniu katedry Międzynarodowych Stosunków Politycznych w mojej uczelni. Wybitny naukowiec i publicysta PAN prof. Fiszer (który również jest promotorem mojej pracy magisterskiej, przypominającej coraz bardziej coś w rodzaju dzieła "Korea w 5 smakach") podczas spotkania zaznaczył, że występuje konieczność stworzenia konfederacji w ramach Unii Europejskiej inaczej cała organizacja będzie stopniowo marginalizowana na scenie międzynarodowej. Myślę, że wszyscy obecni na sali zgodziliby się, że Unia wymaga owej modernizacji, czyli tak jak podkreślał profesor konieczna jest przebudowa, nie odnowienie. Odnawiać można struktury, które prężnie funkcjonują, bowiem modyfikacja (czytaj: odnowienie i ulepszenie)  zachodzi, kiedy omawiany obiekt prężnie funkcjonuje i nie chwieje się w posadach. Dla przykładu: kto chciałby ulepszać samochód podczas gdy ten nie ma kół? Czy możliwe jest zatem modernizowanie Unii Europejskiej dziś? Osobiście myślę że tak, ale to przede wszystkim konieczność synergii  wszystkich państw równocześnie zadecyduje czy tak się stanie, a impulsu do takiego działania próżno dziś szukać.

Unia zdaje się obecnie stosować środki ad hoc w postaci doraźnych planów pomocowych takich jak Europejski Mechanizm Stabilizacyjny, nad którego budżetem debatują dzisiaj kraje członkowskie, które nie wytraciły jeszcze impetu pomocowego. Potrzeba jednak planów wieloletnich (nie tylko w postaci ram finansowych) które będą kontrolowane, inaczej wszystko może się skończyć tak jak w przypadku Strategii Lizbońskiej, której pozbawione nadzoru wykonanie zostało scedowane na organy krajowe. Stąd jej klapa. Ale zaraz zaraz, na zwiększenie kontroli nad politykami narodowymi przez UE (czyli tym samym krok ku federalizacji) potrzeba jednogłośnej zgody, a może przecież nie zgodzić się (i najprawdopodobniej nie zgodzi się) wiele państw członkowskich, w tym Wielka Brytania z konserwatywnym Cameronem i wtórujący mu Vaclav Klaus (Czechy) i Victor Orban (Węgry). Będzie to zatem spalenie na panewce planu stworzenia federacji i ugruntowanie podziału Unii Europejskiej. Stąd pytanie: jak zachęcić opornych do zgody na potrzebne zmiany? Kto odpowie na to pytanie, dostanie order uśmiechu od Hermana van Rompuy'a.

Obecnie wraz z tendencjami do radykalnego "prawicowania" wychodzą na wierzch również inne patologie społeczności międzynarodowej. Grecja dla kolejnej transzy-działki pomocowej (130 mld EUR) zgadza się na ograniczenie płacy minimalnej do 600 EUR (czyli o jakieś 15 proc.), zwalnia 15 tys. pracowników budżetówki i obniża emerytury. Zmiany krwawe, ale konieczne. Jednak ludzie tego nie rozumieją i w efekcie wybuchają (a w zasadzie przedłużają się już trwające) zamieszki, w których uczestniczy 18 tys. demonstrantów. Co zabawne, każdy członek partii rządzącej, który nie poparł ustawy o cięciach, od razu wylatywał z partii. Autorytaryzm w wersji soft czy dyktat UE? A grzebiąc jeszcze w historii, przykład ZSRR (przywoływany dziś przez profesora F.) jest dobry, aby ukazać jak nie należy czegoś modernizować (pierestrojka zakończyła trwanie federacyjnego molochu). Eurosceptycy pytają się, czy w ogóle warto się unowocześniać i przebudowywać. Odpowiedź brzmi: tak, tak, tak! Bowiem ich krótkowzroczność nie sięga dalej niż trwanie Unii i nie jest w stanie dostrzec wielkiego krachu po rozpadzie strefy euro (dwucyfrowa inflacja, spadek wzrostu PKB, bezrobocie itp.). Modernizują się dziś Chiny (chcą umiędzynarodowienia juana!), modernizacje zapowiedział również prezydent (wtedy jeszcze elekt) Obama, Unia miała być zmodernizowana przez Traktat Lizboński, jednak ów dokument nie przewidział globalnego kryzysu finansowego i nic z tego nie wyszło. Jestem optymistą i wierzę, że Unia Europejska  (wcześniej Wspólnota Europejska) będzie trwała dalej, osobiście obawiam się bardziej o to, jak bardzo będzie ona liczącym się (bądź nie) podmiotem na arenie międzynarodowej i w jakim stanie przyjdzie jej "trwać".

wtorek, 14 lutego 2012

Walentynkowy bonus

Póki trwają jeszcze walentynki mały prezent ode mnie dla tych co nie widzieli.

Daj jej klapsa!

Witajcie, dzisiaj walentynki lub dzień św. Walentego, jeżeli ktoś preferuje taką nazwę. Nie szczególnie przywiązuje uwagę do wszystkich dni, które związane są z jakimikolwiek świętymi osobami, choć jako dzieciak bardzo lubiłem mikołajki, czyli dzień św. Mikołaja. Jednak teraz jestem trochę starszy i nie za bardzo wierze w religijne fanaberie i nieskończoną opaczność niezwykłych postaci kryjących się pod imionami śmiertelników. Jednak fakt 14 lutego na wielu osobach odciska nieziemskie piętno i sprawia, że zachowują się inaczej niż zwykle. I dlatego też warto o tym nadmienić i również popisać inaczej niż zwykle. A jak!

     Jeżeli dla kogoś regułą jest specjalne dbanie o drugą osobę tylko w jeden dzień w roku (tj. 14 II), to doprawdy nie zazdroszczę owej parze oraz nie wróżę długiego pożycia. Za naprawdę dziwną i osobliwą sprawę uważam również romantyczne kolacje, czy walentynkowe wypady do kina. I niech to jeszcze będzie komedia romantyczna - wtedy czara słodyczy przelewa się i wszyscy zacznają defekować tęczą. Mam złe wspomnienie, wybacz wytrwały czytelniku. Kiedy pracowałem w kinie jako "barman", 14-ty lutego dla każdego, kto zajmował konkretne stanowisko w kinowej korporacji przypadało o wiele więcej obowiązków niż zwykle, bowiem ludzie walili tłumnie drzwiami (i na szczęście tylko drzwiami). Tak jakby przez cały rok ich połówka była traktowana jak dodatek do życia, a nie życie.
    Dzisiaj wracając z uczelni zaobserwowałem, że jakby więcej osób trzyma się za ręce, więcej osób się uśmiecha i całuje. Ba, nawet przy metrze Centrum kobiety, które zawsze sprzedają ubrania i inne średniojakościowe rzeczy, dziś przerzuciły się na lizaki w kształcie serduszek, baloniki i róże. Doprawdy festiwal jednodniowej rozkoszy aż "serce roście patrząc na te czasy". A zastanawiacie się dlaczego zarówno dzisiejszy dzień jak i Boże Narodzenie czy Wielkanoc, stają się coraz bardziej popularne i wiążą się z konkretnymi atrybutami "must have" i "must do"? Odpowiedź jest konsumpcyjnie prosta - to świetny biznes i można zarobić na tym niemałe pieniądze. Uczucia to tylko tak przy okazji.

     Powiało okrucieństwem i egoizmem? Mam nadzieje że nie, bo dzisiejszy wpis będzie o temacie, który niegdyś omijany był przez media jak zdechły jeleń przez kierowców, był sprawą, która burzyła cnotliwych i doprowadzała do wojen. Dzisiaj będzie o seksie. Panie i panowie - specjalnie i wyjątkowo.

    Plakaty półnagich kobiet i zdjęcia facetów reklamujących bieliznę, w pogodynki w gazetach, bilbordy z idealną parą, czasami filmy a w nich jakieś pikantne sceny, portale erotyczne, sprośne blogi, wszechobecny temat seksu - to wszystko wywołuje u sporej części  nas pewien impuls w mózgu, a czasami nawet w sercu. Statystyczny Polak "bierze w obroty" swoją partnerkę, czy partnera 110 razy w roku, czyli co 3 i 1/3 dnia. Nieźle? Dla niektórych tak, dla innych nie. Francuzi lądują w łóżku trochę częściej, i teraz: "ach, co za romantyczny naród". Będąc zresztą w Paryżu, nie widziałem brzydkiej dziewczyny i kobiety co  wspominam w artykule "Cały Paryż pachnie seksem". Lecz nie o innych nacjach i ich zwyczajach będę pisał. No może troszkę.
    Kiedyś, dawno dawno temu w starożytnej Grecji i Rzymie seks był na porządku dziennym (tzn. nie był zły i nie należał do tabu), wystarczy tylko przypomnieć sobie uczty u Nerona z "Quo Vadis" Sienkiewicza, tam to się dopiero działo - nagie piersi, jędrne pośladki na malowidłach i prężne torsy oraz nagie penisy na każdej z rzeźb. No ale okres orgii minął, lub został przeniesiony na filmy dla dorosłych. Wspominając czasy antyczne: jak pięknie o ludzkiej chuci i seksualności pisał Marcjalis w swoich Epigramatach - ten to dopiero nie bał się używać epitetów dotyczących miękkich części ciała. No a dalej na osi historii w ciemne lata w średniowieczu ograniczyły seks do praktyk barbarzyńców i prokreacji, okropne czasy. Powoli przez romantyzm, pozytywizm i lata powojenne, a dalej rewolucje seksualną organy płciowe zostały (dosłownie) uwolnione od kajdanów obyczajów i nakazów kościoła.
    A jak jest teraz w Polsce? A więc różnie to bywa, z jednej strony mężczyźni w CKM'ie i Playboy'u dostają setki rad redakcyjnych mędrców seksu jak poderwać piękną dziewczynę i są bombardowani tysiącami obrazów, które  wwiercają się w mózg i rozpalają ich rządzę. Po stronie damskiej Cosmopolitan i Glamour informują panie o "100 sposobach aby doprowadzić go do rozkoszy" i tym samym, dzięki prasowej i telewizyjnej eksplozji tematów o seksie, pada mit cnotliwych kobiet, które do małżeństwa trzymają swój "kwiatuszek" nietknięty. Polak też "potrafi", a świadczy o tym fakt, że na wiele okazji mężczyźni i kobiety kupują sobie wzajemnie seks-gadżety, choć czasami podarkami z sex-shopów obdarowują się również pary bez okazji. Pieprzotę sytuacji współżycia nakręcają również reklamy - od bielizny po samochody, a to naprawdę działa na nadprodukcję testosteronu i estrogenu.

   Wydaje mi się, że powoli zrzucamy narzucone nam przez nasze babki konwenanse "jak to robić" i "jak ma wyglądać nasze życie", globalizacja i niezależność jednostek aż rwą nasze ciała w wir tańca nazwanego seksem. Badania wykazują też, że coraz bardziej eksperymentujemy, to nie jest już pompatyczny stosunek przy zgaszonym świetle i pod kołdrą, zwieńczony odwróceniem się partnerów plecami i snem. Oj nie, zaczynamy sprawdzać swoje możliwości i wytrzymałość testując pozycję z Kamasutry takie jak "Sfinks", "hiszpański omlet" czy "leniwe popołudnie" (jakkolwiek absurdalnie nie brzmiałyby te nazwy). Seks staje się ukoronowaniem wielu czynności następujących tuż przed nim. Dlatego też erotyczny masaż, afrodyzjaki w postaci drinków, posiłków czy perfum, a dalej nie typowe miejsca (wanna, winda, stół kuchenny) coraz bardziej rozpalają myśli współczesnych kochanków. A co najciekawsze to wszyto wcale nie jest drogie jeżeli chodzi o przygotowania, należy mieć tylko z "kim i gdzie" i to jest własnie "magiczne".
    Polak nie jest już symbolem zaściankowego chłopa, który zmysłowości musi uczyć się od Hiszpana lub Francuza, sami bowiem rozwijamy się dzięki poszerzaniu horyzontów i odwadze, gdzie "zwiąż mnie", "zrób mi zdjęcie" czy "daj mi klapsa" coraz częściej pada podczas miłosnych igraszek. Ciągle Ci mało, mój drogi czytelniku? Ponad połowa Polaków odczuwa chęć wprowadzenia zmian w swoim pożyciu i eksperymentuje: "trójkąt" a może spotkanie dla "swingersów" niejeden odpowie "czemu nie". Nawet stare dobre pornole wracają do łask! Dla 40  proc. naszych krajan to własnie pornografia odgrywa znaczącą rolę w nadawaniu szybszego tempa ich życiu seksualnemu. Z tego co wyczytałem również cały "dowcipny" (podzielcie to na dwa wyrazy) sprzęt cieszy się coraz większa popularnością (11 proc. mówi że to ich kręci).
    Tak więc nie ma się co krępować i dać wodze swoim fantazjom byle tylko niczego sobie nie zepsuć i nie pokiereszować i zrazić do siebie partnerki/partnera. Sam wyznaję zasadę: "Znając funkcjonowanie środków antykoncepcyjnych, życie uczy mnie reszty" i chyba przespałem większość lekcji do wychowania w rodzinie uznając, że chyba już to wszystko wiem, a treści  prezentowane na zajęciach były co najmniej popieprzone. Tobie drogi czytelniku serdecznie życzę, abyś pokazał swojej partnerce/partnerowi póki ten dzień się jeszcze nie skończył co to znaczy być wyzwolonym. Jak to pisał Adam Mickiewicz pod koniec "Pana Tadeusza" - Kochajmy się! (ciekawe co poeta miał na myśli).

piątek, 10 lutego 2012

Ofiary nowej jakości

     "Zima jest to musi być zimno." Ten patetyczny slogan uderza wprost w mój czuły punkt, w moje lipcowe wnętrze, ale nie paraliżuje i nie odbiera resztek zapału. Nie jestem jednak całkowicie załamany z powodu zimy czy mrozu, ale wolałbym żeby już powoli robiło się ciepło, również w komentarzach medialnych jak i życzliwości naszych krajan.

     Obecne czasy pokazują wiele zależności, które można ławo wykryć i opisać, a do tego wystarczy tylko odrobina chęci. U siebie zauważyłem pierwsze objawy strachu przed nadchodzącymi zadaniami do wykonania. Dwie prace dyplomowe konferencja międzynarodowa i dwie krajowe, organizacja tego i owego, pisanie bloga, czytanie książek, prasy itp. i mógłbym jeszcze powymieniać, ale po co.Nie będzie tu użalania się nad czymkolwiek, pora twórczości i działań przypada bowiem na czas, kiedy nie tylko ja, ale również Ty mój czytelniku, jesteśmy w stanie osiągnąć zamierzone cele. Złapać boga za palec i pokazać że się da.

     Mała Madzia stała się najciekawszym tematem czwartej władzy (mediów). To dla mnie strasznie smutne, bo już widać jak załącza się społeczna niechęć i serwilizm w stosunku do plotek i pomówień. Każdy nagle wie jak było naprawdę, każdy obarcza matkę za jej winy i śmierć dziecka, ale nie każdy potrafi zdać sobie sprawę z tego jak nieprzewidywalnie działa matka po śmierci własnego dziecka, które przypadkowo straciło przez nią życie. To musi być głęboki szok. Ale w czasach  wyjałowienia uczuciowego nie ma miejsca na smutek i doraźną pomoc rodzinie (tak jak to działało kiedyś). Młode małżeństwo traktowane jest jak banda morderców, która co najmniej z pomocą złych sił doprowadziła do śmierci Madzi. Trochę to kuje w oczy, że ciągle głośno przez tą sprawę o Rutkowskim, samozwańczym detektywie-renegacie. Nie pozwala mi znaleźć jakiegoś rozładowania wewnętrznego nagonka internetowa widniejąca w komentarzach na portalach społecznościowych, blogach i forach dotyczących matki i ojca dziecka, ludzie potrafią bowiem wykpić dziś wszystko, od śmierci dziecka po prezydenta kraju (choć jemu czasami się należy). Boli również stwierdzenie Pana Prezesa, w którym zakłada, że pomimo tego, że Służby Bezpieczeństwa były złe, to jednak dobrze radziły sobie z takimi problemami. Obłęd i szaleństwo nie są już domeną tylko wariatów.

     Ktoś wie co to są Falklandy? Ktoś coś słyszał na historii, coś tam się nasuwa na myśl, ale nikt do końca nie jest w stanie ująć problemu prawda? Niestety nie dowiemy się o tym z oficjalnych przekazów medialnych. A na tej wysepce niedaleko Argentyny, gdzie podczas rządów "żelaznej Thatcher" była wojna źle się dzieje. Pali się flagi brytyjskie i brzydko mówi o Anglikach. Wykryto tam bowiem złoża błękitnego złota w płynie - ropy. I już argentyńscy oburzeni przywracają animozje sprzed wielu, wielu lat (i słusznie) o zajęty w walce zbrojnej teren. Cameron broni się, mówiąc, że kolejne starcia byłyby wyrażaniem agresji i kolonializmu ze strony Argentyńczyków. Jakoś jednak nie mogę sobie przypomnieć, żeby Argentyna miała jakieś terytoria zamorskie. A Wielka Brytania? Ho, ho to chyba nawet kiedyś z tego słynęła: od "perły w koronie" czyli Indii przez Kanadę po kraj Aborygenów, kangurów i bumerangów czyli Australię. Przygadał więc kocioł garnkowi. Obecnie Falklandy po wcześniejszym zajęciu i skolonizowaniu przez Brytyjczyków (jeszcze w XVIII wieku) i pomocy marynarki USA w celu odbicia ich od argentyńskich więźniów, którzy opanowali te tereny w 1821, są terytorium zamorskim Wielkiej Brytanii. I na nic błagania Argentyńczyków, że mają oni bliżej i zajmowali je przez kilka miesięcy w 1985. Silny może więcej.

sobota, 4 lutego 2012

Symulanci

            To co mnie otacza jest największą inspiracją. Nie sposób nie zauważyć, że kiedy dzieje się coś ciekawego wszyscy na to patrzą, kiedy gra dobra muzyka, tańczymy do jej rytmu, a gdy wszyscy krzyczą nie wypada przecież milczeć. Nazwijmy to synergią, która tworzy nowe ruchy trendy i subkultury. Tak będzie dobrze. Jednak jest jeszcze druga twarz tego zjawiska - może to być również owczy pęd i konformizm, zjawiska powszechne ale nie piękne. Niektórzy potrafią robić coś jeszcze, choć w zależności od celu przybiera "to" inną formę i intensywność. Symulowanie stało się ucieczką od normalności i współdziałania, zarówno tego dobrego jak i jałowego.
            Wszystko zdawałoby się w porządku, gdyby nie fakt, że nawet go nie dotknął. Nie jestem fanem piłki nożnej, ale kiedy już oglądam mecze piłkarskie, widzę piękny teatr aktorów za kilkanaście (albo kilkadziesiąt) milionów euro. Im wytrawniejsi gracze tym bardziej pokazowe symulacje. Ile w tym artyzmu i wyuczenia! Bo żeby tak pięknie upaść i wymusić to trzeba umieć. Ból malujący się na twarzach symulantów sportowych jest prawie realny. Prawie. Jednak  to co skłania mnie do pisania o symulowaniu to nie piłka nożna, a pewna, nazwijmy to, "niezgrabna" sytuacja z życia wzięta.
            Kiedy mój tatko chciał podnieść czajnik, to coś mu strzeliło w krzyżu (bywa, może czajnik był pełny, choć tego nie wiem). Głowa rodziny chodziła więc przygarbiona i z bólem w krzyżu, który wspólnie nazwaliśmy "jak ze śrubokrętem w plecach". Dlatego też "przyszła pora na doktora". Po zdobyciu numerka i odstaniu swojego w kolejce, tatko doczłapał do gabinetu pana Pigułki. Jednak ten stwierdził, że jego pacjent a mój ojciec, to symulant i że nie jest w stanie mu pomóc. Dodał również, aby spróbował "u innych". Do prawdy, bystrzak z niego, gdyż swój werdykt nie omieszkał umieścić w oficjalnych papierach ojca, co na pewno nie polepszy jego ścieżki kariery w zakładzie pracy. Na szczęście, kiedy mowa o wymiarze zdrowia, po wizycie u drugiego pana Pigułki, udało się załatwić zwolnienie i "coś tam zaradzić". Winszuje doktorowi nr 1 za ekspercką diagnozę a tacie za wytrwałość i stalowe nerwy.
            Teraz coś bardziej mrocznego. Choć przez długi czas myślałem, że Polska to całkiem przeciętny kraj pod względem przestępstw (w skali światowej oczywiście), muszę przyznać drogi czytelniku, że zostałem niemile oszukany. Kiedy usłyszałem o "porwaniu" małej Magdy w Sosnowcu miałem w swoim dedukcyjnym umyśle ( czytaj: "pomyślałem sobie") kilka scenariuszy, choć oczywiście wcześniej byłem bardzo zdziwiony, że ktoś porywa dzieci w naszym spokojnym kraju. Bo przecież tutaj jest spokojnie, tutaj jest niezmiennie. Scenariusz nr 1 - matka symuluje porwanie, aby wyłudzić kasę, dlatego dziecko "porywa" któryś z jej znajomych, maluch odnajduje sie, jest ok. Scenariusz nr 2 - dziecko zostaje porwane dla zagranicznych, kasiastych nowych rodziców, którzy nie mogą mieć własnego, dalej ze względu na to, że nie da się znaleźć małego dziecka za granicą (gdyż takowe niewiele się różni od innych) trop się urywa, sprawa bez rozwiązania. Scenariusz nr 3 - matka zabija dziecko, przyczyn mogą być setki od psychicznych defektów po brak środków do życia, tak więc scenariusz mroczny, ale prawdziwy. Jednak żaden z nich się nie sprawdził, bo mała Magda wypadła matce z kocyka i roztrzaskała sobie głowę o jeszcze nie wiadomo co i gdzie. I właśnie w tym momencie zastanawia mnie jedno - jak bardzo ta wersja jest prawdziwa (bo matce nie wierze od momentu, gdy nie chciała pokazać twarzy). Więc wiele pytań: jak bardzo trzeba być niezręcznym, aby upuścić dziecko? po co kobieta je w ogóle niosła, czy nie miała wózka albo nosidła? Jak bardzo trzeba być "zszokowanym" aby porzucić ciało dziecka pod niedaleko torów kolejowych i przysypać je śniegiem i gruzem? No i jak bardzo wyprzeć myśl o śmierci dziecka i wymyśleć "nieznanego porywacza", aby zaangażować setki ludzi i dziesiątki instytucji? I co kurwa mać robi w całej sprawie robi Rutkowski? (myślałem, że albo zajął się polityką, albo siedzi w więzieniu za machlojki pieniężne). Do prawdy "Mad world".

            Jak dowiodły fakty, symulowanie jest niszczące zarówno dla jakości konkretnego obszaru (piłka nożna), pojedynczych osób o to pomówionych (mój ojciec)  i całego społeczeństwa (sprawa małej Magdy). Postarajmy się więc wszyscy - ja, ty drogi czytelniku i cała reszta - mieć tyle oleju w głowie, aby płakać i cierpieć tylko wtedy kiedy jest taka potrzeba. Nigdy częściej, nigdy rzadziej.