Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

czwartek, 20 października 2011

Moskwa, Moskwa, Moskwa... cz. I - początek

Świat jest otwarty. Bariery w przemieszczaniu się i podróżowaniu są tworzone tylko i wyłącznie przez ludzi.  Do "hamulców" zwiedzania skurczonego świata zaliczyć możemy ceny biletów, oraz koszty (każde inne) przekroczenia granic, lub dystansu. Po uiszczeniu kosztów przebycia dystansu (w moim przypadku samolot, pociągu i innych środków komunikacji wewnątrzmiejskiej) postanowiłem odwiedzić Moskwę - serce Rosji, nieodżałowanego sąsiada Polski. Gdyż jak na razie wszystkie wyjazdy kierowałem w stronę zachodniej hemisfery.

Samo przygotowanie do wyjazdu nie było proste, działając zasadą "coś za coś" musiałem poświęcić opłatę za dwa miesiące studiów (zadłużając się tym samym u siostry), które chomikowałem z zeszłego stypendium, na rzecz biletów i kieszonkowego do Moskwy. Warto jednak było, mój drogi czytelniku. Niestety jak to w każdej podróży bywa, również i w "wycieczce" na seminarium naukowe (organizowane przez Collegium Civitas, czyli uczelnie mojego drugiego kierunku i PICREADY Creative Diplomacy ze strony Rosyjskiej) w Moskwie łatwo zebrać się nie było. Zmieniały się bowiem ciągle kwestie organizacyjne, dotyczące wiz, środków dojazdu i odjazdu, składu grupy; techniczne, dotyczące kształtu, języka i długości naszych prezentacji; oraz ostatecznie kwestie osobiste, gdyż nie czułem się najlepiej tuż przed wyjazdem i szczerze powiedziawszy miałem dziesiątki innych spraw do załatwienia (standard chaosu). No ale się udało i dopięliśmy wraz z grupą wszystko na ostatni guzik, choć z początku myślałem że nie damy rady. Uznałem wtedy, że synergia sprawia, że niemożliwe staje się możliwe.

Jakby szybciej

Spakowane walizki, wyjeżdżamy Ja i Sabina (tłumaczka "so called"). Nowy terminal, ładny, europejski poziom, "na bogato". Spotykamy tam dwóch znajomych z grupy (Kuba i Konrad) wszyscy gotowi, ostatnie słowa przed odlotem. Ceremonia odprawiania, skan bagażu, skan ciała i ducha przezornego Polaka. Na bezcłówce drobne zakupy, litr whiskey na dzień przylotu, jakieś słodycze, trochę trzeba poczekać na start. Samolot rosyjskiego Aeroflotu, drobny miks z miejscami, lecimy. Rollercoaster mode, flaki do góry, stabilizacja pułapu, serwis daje napój, a dalej jednorazowe posiłki, jednorazowi znajomi  dookoła (oprócz znajomych stałych obok mnie). No i lądujemy i zwalniamy. Dwie godziny lotu - mijają jednak cztery godziny od startu. Dylatacja czasu? Raczej strefa czasowa napędza małego jet laga.

Rozpoczynają się umiejętności Sabiny (choć ogółem angielski też działa - nie zawsze, nie wszędzie) kupujemy bilety na pociąg relacji lotnisko-Dworzec Białoruski (Aeroekspres). Pociąg pusty, atmosfera luzu, czerń dystansu Szeremietiewo - Centrum macha nam zza okien. 

Stop. Nie najlepiej, bo ostatni pociąg, który złapaliśmy ("elektriczka") nie zgrywa się z ostatnim metrem, którym mieliśmy dotrzeć do hostelu, gdzie była reszta naszej grupy. Nocleg hostelowy był konieczny, gdyż wszystko zaczynało się od doby hotelowej w niedziele, a my byliśmy w centrum w sobotę - trzeba było gdzieś przenocować żeby nie zamarznąć ( 1 stopień pana Celcjusza dawał w kość). Taksiarze od lotniska  aż do Dworca Białoruskiego mówią, że już wszystko odjechało i musimy skorzystać z ich usług (tłumaczenie Sabiny) tworząc atmosferę końca komunikacji jako takiej z całą Moskwą. Kuba i Konrad powoli się łamią, ja troszkę mniej. Taksiarz chce 1000 rubli (ok 100zł), mówimy mu żeby się gonił, bo możemy tylko za 500 pojechać (Sabina tłumaczy że jesteśmy z biednego kraju i nie mamy kasy, bla bla bla), on mówi że za mało, to windujemy do 800, on że nie - to my się z nim żegnamy. Odchodzimy, on łapie nas i mówi że ok. Ładujemy walich wsiadamy do nowej-starej Wołgi, w środku wali benzyną.

Jedziemy po ulicach Moskwy, która wita nas neonami, drogimi sklepami, szerokie, sześciopasmowe drogi w jedną i drugą stronę w nocy pozwalają nam się prześlizgnąć bez większych problemów (w tygodniu nawet o tak późnych godzinach drogi są zatkane, ale o tym o wiele później). Jedziemy i jeździmy, wpadamy w boczne uliczki i ostatecznie odnajdujemy hostel "Buddy Bear". Kierowca dostaje bonusa w wysokości 100 rubli (do teraz nie wiem dlaczego), dzwonimy pod nr domofonu wyznaczony w koordynatach, które wydrukowałem wcześniej. Wchodzimy piąte piętro jakiegoś obskurnego budynku. W środku jednak ładnie i ciepło, więc płacimy kasę za jedną noc i rozdzielamy się na pokoje. Do naszej grupy w pokoju dziesięcioosobowym (zostało tam jedno wolne miejsce) dołącza Kuba, ja Sabina i Konrad idziemy do ósemki z jakimiś obcymi ludźmi. W "świetlicy" telewizor nadaje "Hanibala" z ruskim dubbingiem - tragedia (tak we wszystkich filmach). Jest nawet wi-fi więc na Facebooku piszę, że żyje. W sali z telewizorem różne nacje - Rosjanie, Ukraińcy, jacyś Azjaci (Japonia, czy Chiny?) i my - wymiana ciekawych spojrzeń, przyjazna atmosfera. Chcemy rozpijać Whiskey z bezcłowego, właściciel mówi, że nie można. Szkoda, bo alkohol mnie uspokaja czasami. Kończymy więc Cole i spodziewając się fajerwerków dnia następnego, zmęczeni wszystkim co się stało i co ma się stać idziemy spać do swoich pokojów . 

CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz