Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

niedziela, 16 listopada 2014

Poprzez ściany - część VI

Dzień dobry w tym bardzo ważnym czasie! Ze względu na ciszę wyborczą, nie mogę zbyt wiele pisać o polityce i wyborach, w których służy mi czynne prawo wyborcze. Niemniej, prezentuje Ci drogi czytelniku po dłuższej przerwie wynikającej z prowadzenia kampanii, kolejną część przygód Astronauty w powieści "Poprzez ściany". Ze względu na zmianę bloga, nie będą to już kartki przeniesione z formatu .pdf, a lity tekst. Miłej lektury podróżniku.


Między małym a dużym

Możesz zastanawiać się drogi czytelniku, jak wyglądała moja codzienność na statku kosmicznym. Otóż to bardzo proste, wyobraźmy sobie, że wstajesz rano, jesz śniadanie i udajesz się gdziekolwiek (może to być miejsce pracy, zajęć czy szkoła) – nietrudno to sobie wyobrazić. Po powrocie z gdziekolwiek, oddajesz się lenistwu, bądź przygotowaniu na kolejną wyprawę do gdziekolwiek. Później zasypiasz zmęczony tym wszystkim, co w twoim mniemaniu było konstruktywnie zagospodarowanym czasem. W tym schemacie zakładam brak rodziny i innych destabilizatorów percepcji postrzegania świata, bo przecież na Astro ciężko o inne istoty niż ja sam. Tak wyglądała właśnie moja rutyna poprzeplatana większymi, bądź mniejszymi periodami wolności od działań w owym gdziekolwiek. Ostatnio, jak mogłem przekonać się na własnej skórze, rutyna opisywania poleconych mi obiektów i zjawisk została zaburzona, a moje losy jeszcze raz miały stać się nieodgadnione.

Życie w kosmosie, a dokładniej na moim statku, wygląda trochę inaczej niż na statkach poruszających się po powierzchni planety. Moja maszyna to standardowy model badawczy SB - 3 z tym, że mój przyjaciel Cassini (pisałem już o nim wcześniej, obecnie jest Odkrywcą) wyposażył go w kilka urządzeń, które zapewniają mi m.in. brak możliwości przechwycenia przez patrole z Ziemi, zwiększenie prędkości czy rejestrowanie i przetwarzanie uniwersalnych sygnałów Schumanna i przekazów typu „echo”. Co do reszty ulepszeń, nie będę się wdawał w szczegóły, gdyż jest to temat raczej dla technika niż podróżnika. Muszę jednak zaznaczyć, że Cassini dużo potrafił, zanim odmęty kosmosu wciągnęły go do reszty. Biedak.

Sygnał Schumanna, o którym była mowa, to „bicie serca planety”, a dokładniej jej wyładowania elektryczne plus aktywność ogromnych gwiazd, które wspólnie tworzą rezonans wpływający na żyjące na nich organizmy. Wraz ze zmianami jakie zaszły na Ziemi po wojnach, które wywołały osłabnięcie pola magnetycznego, rezonans zwiększył się powodując, że wiele osób umierało na zawał serca w młodym wieku. To zabawne, że ludzie wykańczając Ziemię, muszą wiedzieć, że planeta także wykańcza ich samych. Po tylu tysiącach lat przyszedł czas na zemstę? Każdy organizm, który nie będzie potrafił dostosować się do tych warunków zginie – tak przed wojnami głosili naukowcy z Wszechorganizacji. Wszyscy myśleli, że kiedy zaczną umierać pszczoły, niedługo przyjdzie pora na gatunek ludzi. Nic bardziej błędnego. Teraz już wiemy, że ludzie są jak karaluchy i bardzo trudno się ich pozbyć.

Przekazy „echo”, opisywane fachowo jako Ηχώ to przekazy wszystkich obiektów w kosmosie dysponujących nadajnikami fal dwudziestojednocentymetrowych (emitowane przez atomy chłodnego wodoru), wysłane w nieokreślonym czasie. Przekazy „echo” mogą pochodzić sprzed kilku minut, choć równie dobrze także sprzed kilku lat. Różne obiekty w kosmosie są w stanie odbijać, a nawet przechwytywać i odbijać te przekazy. Do perfekcji opanowała to Chimera, zwodząca Astronautów niczym syrena, która wabi żeglarzy i niszczy ich statki. Możliwe, że przelatując niedaleko Ziemi dotarł do mnie właśnie taki przekaz i w szczątkowej formie wyświetlił się na prompterze w moim statku. Nie byłem jednak tego całkowicie pewien.

Jak już wspomniałem, życie na statku to zupełnie coś innego niż życie na Ziemi jakie znałem wcześniej. Tutaj nie ma pojęć takich, jak naturalny sen czy regularne odżywianie stałymi potrawami. Słowa „odpoczynek” i „praca” niekiedy splatają się w jedno. Będąc Astronautą nie sposób jest żyć tak jak Ci, którzy resztkami sił walczą o swój byt na Ziemi. Mój fach bowiem specjalizuje się tym, że każda godzina pracy to badanie zarówno siebie, jak i wszechświata. Siebie badasz nieprzymusowo, sprawdzając to, jak długo wytrzymasz bez hibernacji, czy przeżyjesz skomplikowane manewry między asteroidami i nie popadniesz w obłęd wlepiając wzrok przez cały czas w prompter. No i zawsze możesz coś spieprzyć przy przyjmowaniu substancji stymulujących, a od tego jeden krok do stania się Odkrywcą. Wszechświat jest inny niż ty, badasz go powoli z precyzją zegarmistrza, nie możesz wyłączać swojej czujności, bo każda chwila nieuwagi może zakończyć się śmiercią, albo nawet czymś znacznie gorszym.

Bycie Astronautą w rzeczywistości to ciężka praca, lecz jest jeszcze bardziej niebezpieczna dla kogoś takiego jak ja, dla osoby, która bada miejsca oraz zjawiska i musi kontynuować dalszą podróż bez zatracania się w nich. Badanie zawsze było pracą, lecz od pewnego czasu stało się również walką, starciem w którym testujesz swoją wytrzymałość, a dokładniej organizm i psychikę. Kosmos wielu z nas pomieszał zmysły, ale ja staram się być wytrwały i uporczywie dążę do tego, co ukochałem. Jestem między małym a dużym. Między małym krokiem i dużym wyzwaniem i czuję to gdzieś z tył głowy.

Mars to było nic w porównaniu do tego, z czym przyjdzie mi się zmierzyć na planecie Olbrzymie, to przeczucie nie pozwala mi się zrelaksować. Jestem chyba troszkę szalony, bo tak naprawdę uwielbiam wyzwania i wszelkie nowości. Słyszałem bardzo wiele od Astronautów, którym udało się „wylądować” na Jowiszu, lecz chciałem na własnej skórze przekonać się, jak to jest być w ramionach olbrzyma. Moje serce bije bardzo szybko.

Antycyklony

Jowisz niesie burzę i deszcze. Jest w stanie jedną myślą przesłonić niebo i spowodować, że każdy z astronomów oraz nawigatorów poczuje się jak zagubione dziecko. Jowisz miota piorunami i tornadami w tych, którzy nie oddali mu właściwej czci, spuszcza burzę na osoby bezczeszczące jego tereny. Od pewnego czasu Versor skłania wszystkich do ucieczki i pozostaje bezlitosny i mściwy.

Ostatni zapis w dzienniku Astronauty, który opuścił Jowisza i zamienił się w Odkrywcę



Lądowanie na Jowiszu to nic prostego, szczególnie, że statek musi „zawiesić się” w jego atmosferze, bo nie ma tam żadnego litego podłoża, na którym można by osiąść. Muszę stwierdzić, że szczerze nienawidzę tego procesu. Zawsze to samo, nawet kiedy wszystko oddaję autopilotowi - wstrząsy, ból wnętrzności, zmiany ciśnienia, a czasami nawet niekontrolowane oddawanie moczu. No ale, po kilku chwilach wstrząsów i lekkich objawach choroby kesonowej, jestem cały i zdrowy, a to liczy się najbardziej.

- Niebezpieczeństwo. Zwiększona częstotliwość występowania antycyklonów do 10 kilometrów od strefy zawieszenia – melduje komputer pokładowy metalicznym głosem.

- W razie przechyleń stabilizuj kurs do pierwotnego miejsca – mówię, mając nadzieję, że zjawiska atmosferyczne, których co prawda jeszcze nie dostrzegam, nie zdążą dotrzeć do statku w czasie trwania mojego badania.

Antycyklony, coś czego nigdy nie widziałem na żywo. Teraz, kiedy udało mi się wylądować na tej najbardziej niestabilnej z planet, miałem w głowie wyraźniejszy obraz tych zjawisk. Ogromne, kształtem przypominające hydrę wiry wyglądają oszałamiająco. To jakby obserwować wiele tornad na raz, które splatają się i łączą, a następnie znikają, to jak wiry powstające w dziurawej wanny pełnej wody. Dla Astronauty i jego statku antycyklony są niesamowicie niebezpieczne.

Czy warto było w ogóle tu lądować? Coraz więcej pytań może zaprzątać mój umysł, nawet w takich chwilach jak ta, kiedy nie powinno się liczyć nic więcej poza priorytetem misji. Coś jednak zdecydowanie było nie tak. Dlaczego do mecha-diabła w ogóle udało mi się wylądować na Saturnie? Przecież ta planeta jest lżejsza od wody. Zapętlam się w rozmyślaniach jak wsiowy głupek zupełnie zapominając o nowoczesnych technologiach, które sprawiły, że już dawno zrównaliśmy się z mitologicznymi bytami. Zdecydowanie powinienem udać się na dłuższą hibernację. Nie było już przecież przestrzeni, których nie sposób było przekroczyć. No chyba, że wpadało się w miejsca spaczone przez Chimerę. Tam nawet najwytrwalszy i najbardziej doświadczony Astronauta czy zmieniony Odkrywca nie mógł być niczego pewien. Są miejsca w kosmosie, o których nawet ja wolałem nie myśleć.

Przed wyjściem ze statku wystarczyło mi zaledwie kilka minut, żeby dostosować swoje płuca do atmosfery. Pomimo nowoczesnego kombinezonu, którego zalety wcześniej przedstawiałem, byłem zawsze przezorny i starałem się żeby zachowana została równowaga z planetą. Może to czytelnikowi wydać się dość zabawne, bądź przesądne, ale zawsze, gdy lądowałem na planecie, która była nsamniej stabilna, hartowałem swój organizm eterem. Niewielkie dawki dla rozprężenia i pozbycia się dysharmonii. Innych mógłby zwalić on z nóg, ale na mój organizm w takim "klimacie" miał jak najbardziej pożądane działania.

Gdy wypiąłem się z Astro i dosłownie wyfrunąłem z kabiny poczułem się dziwnie, jakby ogarniał mnie metafizyczny strach, czy art-groza. Zdecydowanie coś było nie tak. Ktoś coś spieprzył i nie przesłał dokładnych danych misji, a może nawet to nie był sygnał z Ziemi tylko błędne „echo”. Z drugiej strony „uspokajałem się” faktem, że nie przypominam sobie, aby ktokolwiek podchodził do lądowania na Jowiszu podczas występowania tak licznych antycyklonów. Mogę być pierwszym, który rzuci wyzwanie gigantowi. Skoro moja maszyna bez najmniejszych problemów zawiesiła się w atmosferze planety, to szczęście jeszcze mi sprzyjało. Fart znaczył tyle, że oprócz mgły która przesłaniała mi cały widok  w promieniu kilku kilometrów (w tym antycyklony szalejące w oddali), czułem, że moja stopa dotknęła twardego podłoża. Jakże to możliwe? Może mam nieszczelny skafander i nawdychałem się tego świństwa atmosferycznego? Przecież ta planet to nic więcej jak mieszanina gazów morderczych dla człowieka, mogłoby się przecież zdarzyć, że mój skafander nie do końca przefiltrował otaczające mnie pierwiastki... Sam już nie wiem, pora skupić się na misji, bo coś chyba wymyka się spod kontroli.

Zapomniałbym dodać, że aby ułatwić swoją nawigację po obszarze, na którym wylądowałem musiałem skonstruować dmuchawy z pokładowego odkurzacza do resztek. Teraz gdy miałem moją "dmuchawę", z łatwością mogłem poruszać się w wybranym kierunku. Oby tylko te przeklęte wiry nie poszły w moją stronę.Powracając do planety, muszę stwierdzić, że nie było łatwo się po niej poruszać, nawet pomimo faktu, że moje stopy co jakiś czas dotykały jakiegoś podłoża. To było dla mnie dziwne i niezrozumiałe, bo przecież wszystko było tu dalekie od twardości. Oczywiście pobrałem próbki gruntu przy użyciu przepuszczalnościomierza  PDPK 3000, jednak w styku z materiałem detektor zaczął wariować i pokazywać odczyt świadczący o obecności wielu bardzo różnych substancji na raz.

 Po kilku minutach przebijania się przed siebie przez mgłę przy użyciu prowizorycznego urządzenia, natrafiłem na coś bardzo dziwnego. Mgła rozwiała się na chwilę ukazując moim oczom widok niesamowity, hipnotyczny i potęgujący mój wewnętrzny strach. W oddali szalały zjawiska, o których inni mogli dowiedzieć się tylko za pomocą programów, jednak przede mną widok był o wiele bardziej petryfikujący. Powierzchnia, która przyprawiła mój sprzęt o zawrót kabli ukazała się w pełnej krasie. Był to rozległy obszar kolorem przypominający połączenie wielu znanych mi minerałów, teraz jednak przypominający bardziej amalgamat. Patrzyłem na powierzchnię przenosząc swój wzrok dalej i dalej.

- Niech mnie kosmos pochłonie – mówię oddychając ciężko, a eter, który wcześniej przyjąłem na dobre ulatnia się z mojego organizmu ustępując miejsca adrenalinie.

- Astro, namierz mnie i kieruj się w moją stronę – wydaję polecenie do mojego statku i przysiadam na chwilę odkładając dmuchawę nie wierząc własnym oczom.

To co widzę kilka metrów dalej to dziesiątki ciał Odkrywców porozrzucanych w nieładzie, jakby przyklejonych do powierzchni, niedaleko czegoś, co przypominać może organiczną śluzę. Wstaję i walcząc z przerażeniem podlatuję bliżej. Istoty zostały żywcem obdarte ze swoich skafandrów, które łączyły się bezpośrednio z organizmem. Na niektórych szczątkach, pozostały jeszcze resztki minerałów, które dany osobnik kolekcjonował na sobie i w sobie. Ostrożnie poruszam się między nimi dostrzegając zdeformowane kończyny pokryte szczątkami różnych substancji. Niebieski beryl mieni się jeszcze na jakimś rozprutym korpusie, niektóre czaszki pokrywają resztki litowych hełmów. Golemy, których pobratymcy uratowali mi skórę na Marsie zjednali się ze wszechświatem. Zastanawiam się, co i jak dawno temu mogło ich tak urządzić. Może zostali pochłonięci przez jeden z antycyklonów i wielką siłą wtopieni w to dziwne podłoże? Ale co na Heliosa robi tu ten właz?

Powolutku przemieszczam się w stronę dziwnej śluzy. Uruchomiłem latarkę przy hełmie skafandra i teraz lepiej widzę, co znajduje się kilka metrów przede mną. Gdy tylko kierują snop światła na organiczną śluzę, ta jakby zbija się w sobie i krzepnie.

- To dziwne – myślę i przygaszam latarkę, śluza na powrót „wiotczeje”.

- A więc tak! – mówię już na głos i wyłączam latarkę całkowicie.

Jest bardzo ciemno, pomimo faktu, że wylądowałem tu za dnia mgłą która otacza dalsze przestrzenie skutecznie ogranicza blask gwiazd i nie daje możliwości pochwycenia promieni słońca. Ze śluzy uderza jakieś dziwne ciepło, które rozpoznawane jest automatycznie przez detektory w moim kombinezonie. Powoli podchodzę jeszcze bliżej i nieumyślnie kopie fragment hełmu Odkrywcy prosto na właz. Ten otwiera się i łapczywie  pochłania brom.


- Mam cię! – myślę z triumfem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz