Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

sobota, 31 marca 2012

Piwo, frytki, czekolada

    To już mój kolejny wyjazd z serii "jestem tutaj kilka dni". Tym razem los skierował mnie do domniemanej "stolicy" Unii Europejskiej - Brukseli. Kiedy piszę tą wiadomość (w pierwotnej wersji) zachodzące słońce oświetla mój notes i stolik w pokoju w Brukselskim hotelu Villa Royale. Możesz zastanawiać się drogi czytelniku, dlaczego właśnie notes, a więc dlatego, że nie mogłem odzyskać netbook'a zostawionego w innym pokoju, stąd powrót do pisarskich korzeni. Wszystko zapisywane w starym stylu: długopisem na kartce, bez zbędnych słów, gdyż męczy się ręka i szkoda papieru.

* * *
    Po osiemnastogodzinnej jeździe autokarami najwyższego standardu, wysiadając staram się wyprostować szyję i rozruszać kości, ale organizm odmawia mi posłuszeństwa. Czyżby coś się popsuło? Nigdy nie lubiłem jeździć autokarami, gdyż ciężko jest znaleźć odpowiednią pozycję do snu, a człowiek po wielu godzinach podróży jest potwornie zmęczony i apatyczny. Gdy dojeżdżamy na miejsce, po trzech godzinach snu w warunkach siedzącego skrępowania, kręci mi się w głowie i nie do końca wiem gdzie jestem. Kilka głębszych oddechów odświeża mi myśli. Dojechaliśmy do hotelu lokalizującego się niedaleko centrum miasta, dlatego wszędzie jest stamtąd blisko, niestety grafik napięty jak struna fortepianu no i niestety już w samym dniu przyjazdu rozrywkowe żądze wzięły górę. No to zaczynamy.

    Całą historię trzeba chyba zacząć od tego, że Bruksela (a raczej całą Belgia) znana jest z kilku rzeczy. Dla nieobeznanych są to trzy produkty wymienione w tytule. Dla tych, którzy orientują się troszkę bardziej, będzie to dodatkowo fakt, że Belgia jest siedzibą instytucji Unijnych, krajem wewnętrzne podzielonym (region Flamandzki, Region Waloński i Region Brukselski) i do niedawna nie posiadającym uformowanego rządu (przez około dwa i pół roku!). Samo miasto jest dostosowane zarówno dla poważnych urzędników jak i spragnionej rozrywki młodzieży. Nie są to jednak jedyne pojęcia, o których będę pisał, bo szkoda papieru i wszystko można odnaleźć w Internecie. Będzie to zatem raport wydarzeń, które przeżyłem będąc w Brukseli. Szkoda, że tylko kilkadziesiąt godzin, ale myślę, że i tak "dałem radę" ze wszystkim. Warto również wspomnieć, że do stolicy Belgii dostałem się dzięki inicjatywie europosła Rafała Trzaskowskiego, z którym wcześniej miałem przyjemność wielokrotnie widzieć się i rozmawiać w przeszłości. Jak ustaliłem, każdy poseł do Parlamentu Europejskiego ma możliwość zaproszenia do 120 osób rocznie (wszystko sponsoruje PE), ale polskim politykom raczej nie w głowie takie inicjatywy i domniemam również, że większości się po prostu nie chce bądź nie potrafią (szczególnie Ci z prawej strony sceny politycznej w kraju). Grupa, która została zaproszona przez posła PO liczyła około 30 osób. Byli to ludzie z różnych uczelni (UŁ, CC, APS, AON i inne), miejsc i okazji, odnaleźli się również głuchoniemi z migającą opiekunką i tłumaczką. Przekrój ludzi od A do Z.

     Pierwszego dnia wydaje mi się, że omija mnie wiele historii opowiadanych przez przewodnika. Nic nie mogę na to począć - umysł ma swoje ograniczenia i nie zastąpię zmęczenia i braku snu dawką informacji o belgijskim rynku, ogromnych siedzibach ówczesnych gildii zajmujących najokazalsze kamienice i statuetce sikającego chłopca i dziewczynki (doprawdy dziwny fetysz), które został wyniesiony prawie do rangi symbolu miasta i przekłute w suweniry.Po intensywnym zwiedzaniu pora na pierwszy posiłek - uroczystą kolację w konkretnej restauracji. W lokalu, a dokładniej greckiej restauracji spotykamy Rafała Trzaskowskiego, który znalazł czas, aby zamienić z nami parę słów i spróbować kulinarnych specjałów. 
sikający chłopiec
sikająca dziewczynka

     Michał, którego wcześniej nie znałem, a który tak samo jak ja jest studentem Collegium Civitas, okazuje się równym gościem i ogłasza chęć spożycia spirytualiów w przydrożnych pijalniach. Co godne odnotowania, pokój w którym jesteśmy zameldowani jest wstanie wykańczania, więc zanim wprowadzimy się na dobre Pan Majster informuje nas po rosyjsku ("każdy Polak zna rosyjski"), że potrzebuje jeszcze godziny, aby poodkręcać to i owo i zabrać z pokoju swój sprzęt monterski. Do osobliwości należało światło na fotokomórkę w łazience, które wytrzymywało zaledwie kilka sekund bez większego ruchu osoby znajdującej się w środku. Dlatego, kiedy ktoś zasiadał bezczynnie na "tronie" światło gasło, sam (co musiało wyglądać niecodziennie) wielokrotnie musiałem machać obiema rękami aby oświetlić pomieszczenie. Tak samo było w kwestii przebywania pod prysznicem - co jakiś czas światło gasło, a ja musiałem wychylać się zza szklanego parawanu i machać w stronę sedesu, albo tańczyć Makarenę. Obłęd. 
     Perspektywa snu oddala się, a alkoholizm okolicznościowy wygrywa. Po kolacji, na której zaserwowano nam greckie specjały, w gronie znajomych udajemy się dokończyć krajową wodę z jęczmienia wydobytą zbóż. Wódka wypita w miejscu, "gdzie spotyka się młodzież i palacze ganji" przywraca smak ojczyzny i przesłania perspektywę doświadczenia następnego dnia w sposób bezinwazyjny. 

     Dzień drugi. Budzik zrywa mnie z mętnej drzemki po czterech godzinach ciężkiego snu, a to stanowczo nie odnawia moich sił witalnych. Kiedy wstaję z łóżka mam wrażenie, że spadam w przepaść niemocy cielesnej i umysłowej (podobnie jak w Moskwie!), ale na szczęście nauczony doświadczeniem wiem, że mogę wygrać z tym stanem. Przedział czasu zajętego na ten dzień to od godz. 8 do 16, czyli osiem godzin walki z echem dnia poprzedniego. Na dzień dobry kierujemy się do Parlamentu Europejskiego, który wcześniej oglądałem jedynie w TV i Internecie. Kompleks budynków robi wrażenie - "szklane domy". Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia... Raz tam, raz tu i tak z jednego miejsca biegniemy do drugiego, a głowa nie pozwala mi odpocząć. Parlamentarium usytuowane niedaleko PE to świetne miejsce. Na prawdę genialne, bo oferuje połączenie historii ogólnej z informacjami na temat rozwoju PE. To łatwa wiedza w formie instant, w Polsce tylko Centrum Nauki Kopernik oferuje taką opcję, ale to ciągle za mało, potrzeba nam więcej takich miejsc dla wszystkich.

Ja/ Shakespeare w Parlamentarium

     Za mało czasu, za dużo rzeczy do zobaczenia, przeczytania i wysłuchania. Później spotykamy się z Leszkiem Gasiem odpowiedzialnym za Wycieczki i Seminaria w UE. Zdobywam sporo nowych informacji. Po kilku chwilach po raz kolejny dociera europoseł Trzaskowski, ale ze względu na ograniczony czas nie zostaje z nami dłużej niż kilkanaście minut. Korzystając z okazji  zadaje mu kilka pytań dotyczących działania PE. Kilka chwil później po wizycie w sali plenarnej PE, po oficjalnym głosowaniu "w sprawie...", obserwujemy spotkanie na temat raportu, którego nazwy nie pamiętam. Akurat wypowiada się Migalski z PJN, jednak bez kontekstu nie jestem w stanie określić trafności jego stanowiska. W okół nas zmęczone wycieczki z Niemiec i Włoch udają że słuchają tłumaczeń wypowiedzi europosłów na słuchawkach. Następnie udajemy się do parlamentarnej stołówki. Czas na każdy element grafiku  jest starannie odmierzony i wyliczony, no ale z tego co odczułem tak trzeba działać w Brukseli.


spotkanie z Leszkiem Gasiem

Sala plenarna Parlamentu Europejskiego


     Prawie biegiem kierujemy się do Stałego Przedstawicielstwa RP przy UE. Jest to nowy ładny budynek, w którym radca prawny pełniący obecnie rolę koordynatora prac Stałego Przedstawicielstwa (zapomniałem nazwiska) mówi nam wiele rzeczy na temat działalności tej instytucji spełniając funkcję edukacyjno-ludyczną. Sporo wiedzy płynie do głowy przez uszy. Po kilkudziesięciu minutach zmieniamy pomieszczenie i udajemy się na wizytę u Advisor'a Parlamentu Europejskiego w Radzie Spraw Zagranicznych, dyskusja po angielsku. Zadaję pani Advisor pytanie, czy PE utrzymuje kontakty (jakiekolwiek) z Koreą Północną, a kiedy dowiaduje się, że nie otrzymuje pytam o Partnerstwo Wschodnie. Z tego co do mnie dociera, Białoruś jest wielkim nieobecnym szczytów PW i że będzie akceptowana jako partner do rozmów dopiero, gdy w wyborach demokratycznych wyłoni nowy rząd. Kiedy to nastąpi nie wie nikt. Proces Partnerstwa Wschodniego trwa jednak dalej i jest dynamiczny, ale bez głównego zainteresowanego - Białorusi. Taka trochę "sztuka dla sztuki".

    Rozpoczyna się czas wolny. Kupujemy bilet wielostronny i jedziemy metrem kilkanaście stacji do Atomium. Pewnie zastanawiasz się drogi czytelniku co to takiego. Atomium to budynek będący powiększoną o 165 miliardów razy cząstką żelaza. Piękne, wieloczęściowe miejsce oferujące ogrom ciekawych historii i eksponatów z Expo, które odbyło się niegdyś w Brukseli, niestety za mało czasu. Docieramy tam 30 minut przed zamknięciem. Zwiedzanie w biegu trochę rozbija nasz rytm i deformuje wrażenia estetyczne, ale udaje się przynajmniej zobaczyć wszystko.Czas wolny trwa dalej, a dalsze plany podobne do tych z dnia wcześniejszego.
przed Atomium
windą w górę
"kwasowe schody" w dół
zapisując treści
     Rajd po centrum, zakupy czekolady, wina i piwa dla znajomych i donatorów mojego wyjazdu. Wieczorem dopada mnie brak tchu, w knajpie zamawiam lokalne frytki wielości palców dziecka a do tego spektrum sosów - to dobra podstawa pod procentowe szaleństwo. W barze o dźwięcznej nazwie "Rafael" spisuję treści wyjazdu w notesie, a "wypity alkohol uderza w tętnice" i coraz trudnej się myśli. Przy głębokim oddechu płuca wypełniają się knajpianą atmosferą. Przepłukuje gardło lokalnym Grinbergerem i zamierzam zrobić jeszcze więcej niż pozwala mi na to wolumen sił. W Brukseli staje się bardziej spamiętywaczem historii niż blogopisarzem. Taki los, nie można ciągle biec w jednym kierunku, bo inaczej człowiekowi wypadnie z rąk wena. 
    
    Powątpiewałbym w jakikolwiek sukces intelektualny odniesiony tego wieczora. Po kilkunastu minutach spaceru trafiamy do sławnego i rozreklamowanego klubu/pubu "Delirium Tremens", czyli z łaciny majaczenie alkoholowe. Ten klub został umieszczony w księdze rekordów Guinnessa za serwowanie największej liczby gatunków piwa na świecie. Warto dodać, że w Delirium panuje totalny chaos. Ledwo odnajdujemy wolny stolik, a kolejka po alkohol zatrzymuje mnie przy ladzie na co najmniej kilkanaście minut. Barmani uwijają się jak w ulu, na przemian myjąc kufle i napełniając je złocistym trunkiem. Wszystkiemu towarzyszy głośna muzyka, harmider rozmów i odgłosy tłuczone szkła. Jestem w niebie, zamawiam dwa litrowe trunki, najmocniejsze jakie są. Po czym okazuj się, że nie ma już kufli o takim litrażu! Po tym jak wyczekałem swoją kolej na zakup piwa i dowiedziałem się że nie ma już litrowych kufli, a za dwulitrowe trzeba zapłacić kaucję (15 euro!), decyduje się na cztery pintowe napoje i przeciskam się do zaklepanego stolika. W ciągu dwóch godzin mój portfel staje się lżejszy o 30 euro.

pierwsza tura picia

Delirium Tremens (zdjęcie z sieci, bo kiedy my tam byliśmy nie dało się przejść)
    Dalej już wszystko popłynęło. W pamięci pozostają jakieś dziwne urywki tego co już się wydarzyło. Np. kiedy wynoszę z klubu kufel piwa za pazuchą twierdząc, że to "na drogę powrotną" albo jak będąc w hotelu dziwie się, że o 4.30 nikt nie ma ochoty na dalsze eskapady. No i jeszcze drobny incydent, w którym kładę się na łóżku stojącym na korytarzu i odmawiam jakiejkolwiek współpracy.
    Obłęd wywołany zbyt dużą ilością napojów wyskokowych tłumi receptory słuchowe moje i mojego współlokatora. Budzik ustawiony na 7.00 albo nie zadziałał lub też żaden z nas go nie usłyszał (tego nie wie nikt). Jak dla mnie, kiedy odzyskałem przytomność, ciągle był środek nocy, a mogło być to spowodowane zaciągniętymi na okna zasłonami i zapachem kapcia w naszym pokoju. Michał w celu odzyskania resztek siebie dokonuje ustnego zwrotu w toalecie, a ja staram się przypomnieć sobie o co w tym wszystkich chodzi i gdzie jestem.
    W związku z tym , że czas wydawania śniadań upłynął już dawno, udaje się nam otrzymać zaledwie dwie kanapki z serem i po szklance soku, wynikające z dobrego serca obsługi hotelu. Dobre i to! Czas log out'u zbliża się nieuchronnie, nie ma chwil na na pakowanie się i zakupy. Rozwiązuje te problemy na dwa sposoby:

  1. Wszystko wrzucam do walizy i dokonuje "ugniatania kapusty" na moich ubraniach. Walizka wytrzymuje - pakowanie ekspresowe uznaję za udane.
  2. W lokalnym Carrefourze Express zamiast przemyślanych zakupów souvenirów i produktów spożywczych wrzucam do koszyka kilka puszek i butelek piwa  oraz dwa litry napoju "7 UP". Grunt to się nie odwodnić. Dla spokojniejszego sumienia w koszyku lądują trzy croissanty, które nie wytrzymały w autobusie 40 minut jazdy i zostały wchłonięte szybciej niż otworzyłem pierwsze piwo.


* * *
    18 godzin to zwiastun nudy i walki z przemęczeniem. Wracamy do Polski, a w głowie pozostaje głuche echo tego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich 100 godzin. Mam czas by być a nie być na czas, tego się trzymam i to mnie napędza. Kiedyś tam jeszcze wrócę, tego jestem pewien. Ojczyzna wita mnie chłodem i deszczem brzydkiego poranka stolicy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz