Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

piątek, 27 maja 2011

Nieskończona historia cz. 3

W dniu wizyty prezydenta USA Baracka Obamy, oraz w czasie gdy weekend zapowiada się deszczowo, ja zachęcam was do dalszej lektury dzieła mojego dziadka.



(...) zawarciu związku małżeńskiego Stanisław Kopeć (bo tak nazywał się ukochany) przeniósł się do Techniku Budowlanego w Warszawie, bo nie wypadało, aby mąż uczęszczał do szkoły, w której uczy jego żona. Ślub Józefy Wróbel i Stanisława Kopeć odbył się w Kościele św. Michała w Łazach, a przyjęcie miało miejsce w Rokitnie Szlacheckim.
Babcia Franciszka i moja mama odwiedziły ciotkę Józefę po urodzeniu dziecka. Mama po narodzinach Włodzimierza (syna cioci) przebywała u siostry Józefy dwa tygodnie, pomagając jej w pracach domowych, po czym wróciła z Warszawy do domu pociągiem pośpiesznym. Pociągi zatrzymywały się wtedy w Łazach ze względu na wymianę trakcji elektrycznej na parową. Między stacją Zawiercie, a stacją Łazy nastąpił wypadek kolejowy, na sąsiednim torze z pociągu towarowego oderwały się drzwi od wagonu i wpadły do przedziału, w którym była maja mama. W tym wypadku zginęły cztery osoby, w tym jedno dziecko, były też osoby ranne, między innymi moja mama. W szpitalu w Zawierciu przebywała prawie miesiąc, ze względu na obrażenia jakie odniosła tego nieszczęśliwego dnia. Wraz z zaistniała sytuacją rodzinną zmuszony byłem przerwać pracę w Zakładach Ogniotrwałych w Rogożniku i wracać do domu. Mama po powrocie do domu długo nie mogła dojść dopełnij sprawności psychicznej i fizycznej.
Ciotka Józefa często odwiedzała swoich rodziców. Nierzadko zostawiała syna na parę dni u swojej mamy, lub u siostry w Bytomiu, z powodu, że podjęła studia magisterskie na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Szwagier Witek, który posiadał samochód odwoził czasami ciotkę Józefę do Krakowa.
Wakacje wujostwo spędzali w Rokitnie Szlacheckim. Na spotkaniu rodzinnym dostałem propozycję, abym zamieszkał u ciotki w Pruszkowie (na co wyraziłem zgodę).
Do Pruszkowa przybyłem pod koniec lipca 1955 r. Zamieszkałem u wujostwa w domu przy ulicy Komorowskiej 19. Mieszkanie nie miało żadnych wygód, wodę donosiliśmy ze studni, która mieściła się około 50 metrów od domu, ubikacja i komórka z drewnem na opał znajdowały się na zewnątrz budynku. Spanie miałem zapewnione w kuchni na „amerykance”, którą na noc musiałem rozkładać, ponieważ za dnia służyła jako siedzenie. Ciotka z mężem i synem Włodkiem spali w pokoju.
Pierwszego sierpnia rozpocząłem prace w Spółdzielczych Zakładach Stolarskich w Warszawie przy ulicy Tarczyńskiej, jako pomocnik stolarza. W tych zakładach produkowaliśmy kioski dla potrzeb Przedsiębiorstwa Prasy i Książki „Ruch”. Pracę rozpoczynałem o godzinie 7.00, aby zdążyć na czas musiałem wstawać o godzinie 5:00. Do pracy dojeżdżałem kolejką WKD (Warszawska Kolej Dojazdowa), a do samej kolejki chodziłem na skróty tj. koło piekarni Pietruszki, następnie obok hotelu robotniczego. Między ul. Polną a Żwirową była ścieżka, która przebiegała przez pole uprawne. Właścicielka pola często z motyką w ręku ścigała przechodniów, ale to nic nie pomagało, ludzie dalej chodzili tą ścieżka. Przy ulicy Żwirowej stało kilka domów, jeden z domów posiadał ganek, a na ganku często grano na akordeonie, nieraz przystanąłem posłuchać muzyki. Pewnego dnia w sobotę, lub niedziele, idąc do kolejki przystanąłem jak zwykle posłuchać muzyki. Z ganku wydobywała się melodia „Szła dzieweczka do laseczka”. Przystanąłem i zobaczyłem, że na akordeonie gra piękna dziewczyna. Okazało się, że ta dziewczyna z akordeonem mieszkała w tym domu. Ona właśnie została później moją żoną.
Pałac Kultury i Nauki oddano do użytku 22 lipca 1955 r. W tym czasie odbywał się Zlot Młodzieży Polskiej (ZMP), która brała udział w obchodach oddania Pałacu Kultury i Nauki w posiadanie narodu polskiego. W sierpniu rozpoczął się Światowy Zjazd Młodzieży i Studentów, z tej okazji odbywały się różnego rodzaju imprezy. Najbliżej mieliśmy na Plac Defilad, tańczyło się tam gdzie tylko było można. Raz nie zdążyłem na kolejkę do Pruszkowa z powodu braku miejsc. Pojechałem kolejka do Warszawy Włochy, a następnie samochodem wojskowym do Pruszkowa. W domu byłem o godzinie 1:00. Trochę mi się dostało za to spóźnienie, bo wróciłem strasznie późno, a rano musiałem wstać o 5:00. Po powrocie z pracy chodziłem z Włodkiem do parku Kościuszki na spacery. Pewnego pogodnego dnia ciotka ubrała Włodka na biało i poszliśmy do parku. Obok miejsca w które się udaliśmy, była rozlewnia wody sodowej, dlatego wokół było pełno wody. Włodzimierz wyrwał się i pobiegł prosto w kałuże, przy okazji przewrócił się brudząc ubranko. Szybko go rozebrałem i umyłem pod kranem, a ubranie suszyłem na słońcu. Po powrocie do domu, ciotka trochę na mnie nakrzyczała i od tego zdarzenia już więcej nie poszedłem z Włodkiem na spacer.
Drugą wpadkę miałem, jak ciotka z wujkiem pojechali na przyjęcie do znajomych, zostawiając nas samych w domu, nie zabierając kluczy od mieszkania. Po przyjeździe tak mocno spaliśmy, że nie mogli nas dobudzić, aby ktoś otworzył im drzwi. Wujek musiał przystawić drabinę do okna, aby dostać się do mieszkania. Mieli nauczkę, aby zabierać klucze ze sobą.
Po zakończeniu Światowego Zjazdu Młodzieży i Studentów, zostałem przeniesiony do Zakładu Stolarskiego na ulicę Bonifraterską, koło stadionu Polonia. Mieliśmy dużo pracy, bo zwoziliśmy z całej Warszawy do zakładu wszelkie element drewniane z dekoracji, które były wykorzystywane do produkcji kiosków.
Zapisałem się na kursy kreśleń technicznych, które odbywały się trzy razy w tygodniu w godzinach wieczornych na ulicy Przemyskiej. Do domu wracałem wtedy około godziny 22.00. Kurs ten ukończyłem w czerwcu 1956 r. Zarobionymi pieniędzmi musiałem pokryć wydatki na wikt i opierunek, bilety na obuwie i odzież, lecz niestety na inne rzeczy mi już nie starczyło.
Letnią porą chodziłem na różne imprezy, przeważnie na stadion „Znicz”. Sąsiad z parteru- Mąka, był bramkarzem w klubowej drużynie, załatwiał mi więc wejście gratis. Ja też chciałem zapisać się do sekcji piłki nożnej, lecz ciotka mi na to nie zezwoliła. Po meczu chodziliśmy na różne zabawy, które odbywały się obok stadionu. Razem z Mąką, na stancji mieszkał Stefan, z którym chodziliśmy na zabawy do remizy strażackiej w Nowej Wsi. Chodziłem też na wieczorki taneczne organizowane u mechaników, albo w elektrowni na ul. Waryńskiego, tam było dość niebezpiecznie, ponieważ chodziło tam dużo chłopaków ze Żbikowa, którzy nie cieszyli się dobrą opinią. Na zabawy chodziłem tamtejszego czasu z kolegą Krzyśkiem, który mieszkał u swej ciotki na ulicy Ołówkowej. Uczniowie ze szkoły, w której uczyła ciotka, często organizowali wyjazdy do teatru, lub kina w Warszawie. Często z nimi jeździłem, a w kinie, czy w teatrze zawsze miałem miejsce koło tej samej dziewczyny. Zorientowałem się, że takie „usadzanie” jest celowe. Moje domysły potwierdziły się, kiedy na prywatce sylwestrowej, na którą zabrała mnie ciotka, posadzono minie przy stole razem z tą samom dziewczyną, ponieważ dobrze tańczyła, ale nie była w moim guście, zresztą nie myślałem o małżeństwie. Więcej się już nie spotykaliśmy. Zauważyłem ją ponownie po 10 latach w szpitalu w Tworkach, kiedy byłem na prześwietleniu u szwagra Jurka. Śmialiśmy się, że ciotce nie udało się nas zeswatać.
W czerwcu 1956 roku po wręczeniu dyplomów ukończenia Kursu Kreśleń Technicznych odbyło się uroczyste zakończenie. Wróciłem do domu o godzinie 23.00, a ciotka z wujkiem zrobili mi wielką awanturę. Ciotka Józefa zaczęła mnie bić mokrym ręcznikiem, a wujek trzymał mnie za włosy. Wyrwałem się wujkowi i spadłem ze schodów, zostawiają mu w ręce garść moich włosów. W obawie, że nie wrócę do domu, wybiegli za mną na ulicę. Biegłem ulicą Komorowska przez kilka minut, kiedy ochłonąłem, przeczekałem do rana na stacji w Komorowe. Pierwszą kolejką udałem się do Warszawy na ulicę Bonifraterską do Zakładów Stolarskich. Przenocowałem kilka dni u kolegi w hotelu robotniczym obok stadionu Polonia i po załatwieniu formalności z rozwiązaniem pracy powróciłem w rodzinne strony do Rokitna Szlacheckiego. W dalszym ciągu byłem zameldowany w Pruszkowie przy ul. Komorowskiej ponieważ cioci potrzebny był mój meldunek, aby otrzymać szybciej większe mieszkanie, które otrzymała w końcu na Święto Rewolucji Październikowej w bloku przy ulicy 17-go stycznia w Pruszkowie.
Powrót do domu
Rodzice byli bardzo zadowoleni, że powróciłem do domu cały i zdrowy. Pomagałem rodzicom w gospodarstwie, z czego rodzina była bardzo zadowolona. Ponieważ w Warszawie pracowałem przy budowie kiosków postanowiłem przy wejściu do domu przybudować ganek. Budowa ganku podobnego do krużganku, który był w budynku przy ul. Żwirowej 5, zajęła mi prawie dwa miesiące. Przetrwał on prawie 20 lat. W czasie wolnym lubiłem chodzić z tatą w „górki’ na jurę, gdzie zbieraliśmy zioła lecznicze takie jak dziurawiec, głóg, podbiał, skrzyp i inne zioła, np. Kobylak dobry był na biegunkę. Zbierałyśmy też orzechy laskowe, poziomki, oraz wszystko co było jadalne. Tata opowiadał mi swoje wspomnienia, kiedy jako młody chłopiec wchodził na topole, która rośnie do dzisiejszego dnia na najwyższym szczycie Góry Chełm. W pogodne dni można z niej zobaczyć zarysy Krakowa.
Zaprowadziłem tatę tam, gdzie urządzaliśmy zimowa porą skoki narciarskie i opowiedziałem o tym jak się wywróciłem i połamałem narty, tata pokiwał tylko głową i powiedział, że jak był młody to tez jeździł na nartach zrobionych z klepek z beczki po śledziach. Wracając do domu po drodze wstępowaliśmy do młynarza, który miał młyn na rzece Mitrędze, później po wykąpaniu się w stawie młynarza wracaliśmy do domu na posiłek. Do młynarza woziliśmy furmanką zboże na przemiał, tata mielił zboże, a ja z zaciekawieniem patrzyłem na 25 koło młyńskie, zastanawiając się nad moją przyszłości.
Lubiłem chodzić z mamą na grzyby do lasu za Górą Chełm. Najłatwiej było znaleźć kurki, natomiast najtrudniej smardze, które bardzo mi smakowały, lecz trudno było je zauważyć, bo zlewały się z otoczeniem. Mama mówiła: „Tadek minąłeś smardza”. Jak się później okazało, wykryto u mnie daltonizm i niektóre kolory mi się zlewały np. brunatny z szarym dlatego nie widziałem owych smardzów, bo były koloru brunatnego. Letnią porą były organizowane w Rokitnie rożne imprezy, między innymi zabawy taneczne w Ochotniczej Straży Pożarnej, które miały miejsce na placu w szkole, lub nad stawem w Smużku. Po jednej takiej zabawie zginął mój kolega- popełnił samobójstwo wieszając się na strychu. Powodem samobójstwa był (wydany przez rodziców) zakaz pójścia na zabawę z dziewczyną, w której był zakochany. Rodzice sami wybierali kolegów i koleżanki, z którymi wolno mu było się przyjaźnić. Przeżywał również depresję z powodu swego imienia- Sulpiciusz. Nadano mu pseudonim o nieprzyzwoitym brzmieniu- „Sól...da”, co bardzo go denerwowało. Sulpiciusz był synem siostry Witka Bialika, męża ciotki Marysi. Na znak żałoby na jakiś czas zaprzestano organizować zabaw tanecznych w Rokitnie Szlacheckim.
W tym samym roku zginął tragicznie Zdzisław Miśkiewicz, mój kolega z ławy szkolnej. Jako jedynak, miał wszystko co chciał, ożenił się mając 19 lat i na prezent ślubny od rodziców dostał motocykl marki MZ (produkcji niemieckiej). W niecały miesiąc po ślubie, Dzidek wracając z pracy motocyklem uderzył w drzewo, ponosząc śmierć na miejscu, a pasażer, który siedział na tylnym siedzeniu, wyszedł z wypadku bez żadnych obrażeń.
Marzeniem każdego młodego człowieka było posiadanie motocykla, dlatego Liga Obrony Kraju zorganizowała w Rokitnie Szlacheckim kurs prawa jazdy na pojazdy jednośladowe. Prawie wszyscy młodzi ludzie chodzili na te kursy. Ja również zapisałem się na owy kurs, który ukończyłem z wynikiem pomyślnym. Nabycie motoru graniczyło wtedy z cudem, gdyż motory były na talony. Talon na motocykl marki WFM dostał mój tata, ponieważ nie zalegał z obowiązkowymi dostawami żywca, mleka i ziemiopłodów. Nie nacieszyłem się długo motocyklem, który miałem od ojca, ponieważ rodzice sprzedali motor, obawiając się, że jeżdżąc na motorze mogę ulec wypadkowi.
Mój kuzyn Marian Bialik (brat Witka) w wieku dwudziestu lat, jadąc motorem ścieżka do Ogrodzenia w lesie koło Fugasuwki, uderzył głowa w sosnę ponosząc śmierć na miejscu. W miejscowości Trzebyczka, w której mieszkał mój kolega Marian Siewnik zdarzył się tragiczny wypadek dwaj młodzi ludzie jadąc na motorze z nadmierną szybkością wpadli na parkan. Jeden zginął na miejscu przebity sztachetą na wylot, a drugi zmarł w szpitalu w wielkich męczarniach. Czyli jednak rodzice jednak mięli rację sprzedając maszynę.
Pieniądze ze sprzedanego motoru były potrzebne na wesele mojej siostry, która w wkrótce miała wyjść za mąż. Po trzech zapowiedziach siostra wzięła ślub z Jerzym Kozłem w kościele św. Michała w Łazach. Był wtedy taki zwyczaj, że parze młodej do ołtarza towarzyszył orszak z drużby. Druhnę wybierał sobie drużba, jako że byłem w orszaku wybrałem za druhnę koleżankę, która pracowała razem z siostrą, niestety, rodzice nie zgodzili się i musiałem drużbować ze starszą o 10 lat kuzynką. Przyjęcie weselne odbyło się w naszym domu. W pokoju odbywała się zabawa, tańce miały miejsce w kuchni i na ganku. Zapytałem wtedy kuzynkę, dlaczego zgodziła się drużbować ze mną, powiedziała mi, że jak by odmówiła, to jej rodzina nie przyszła by na wesele, lecz nie miała żadnej pretensji że z nią nie tańczyłem.
Zbliżała się zima, zacząłem rozglądać się za praca. Za namową siostry i szwagra Jurka, poszedłem do pracy w P.K.P. Pracę na kolei rozpocząłem 7-go stycznia 1957 r. w Wagonowni Katowice Bogucice, jako ślusarz przy naprawie wagonów osobowych. Do pracy dojeżdżałem codziennie wychodząc z domu o godzinie 5 rano. Szedłem trzy kilometry do stacji Łazy, aby zdążyć na pociąg o godzinie 6:15 jadący do Katowic. Do domu wracałem na godzinę 18:00. Po miesiącu pracy zostałem przeniesiony do obsługi pociągów pasażerskich, gdzie praca odbywała się w turnusie po 12 godzin. W wagonowni pracowało wielu kolegów z Rokitna i okolic, jeden z nich mieszkał w osadzie Trzebyczka, nazywał się Marian Siewnik pracowałem z nim do czasu pójścia do wojska.
W wakacje obsługiwałem wagon socjalny, którym młodzież ze szkół kolejowych jeździła na wycieczki. Najwięcej wyjazdów organizowano w Beskid Śląski, tam gdzie były domy wczasowe, lub wczasy wagonowe.
Powołanie do wojska
Zbliżał się październik. W miesiąc poboru do wojska, prawie wszyscy koledzy dostali karty wcielenia do jednostek. Marian Siewnik do WOP, Ryszard Balik do WSW, Władek Sadowisk do lotnictwa. Nie czekając na wezwanie udałem się do Komendy Uzupełnień Wojskowych w Zawierciu prosząc o przydział do wojska do tej samej jednostki co służył mój tata tj. do Lublińca, lub do Tarnowskich Gór do wojsk kolejowych, albo do Kompani Honorowej w Warszawie. Dostałem jednak skierowanie do jednostki wojskowej mieszczącej się na Helu. W jednostce miałem zgłosić się 10-tego listopada 1957 r. Pod koniec października po załatwieniu formalności związanych pójściem do wojska, dostaliśmy odprawy pieniężne w wysokości jednomiesięcznego zarobku, była to zachęta, żeby po wojsku wrócić do Wagonowni. W moje imieniny zorganizowałem wieczór pożegnalny, na który zaprosiłem koleżanki i kolegów. Były toast i życzenia szybkiego powrotu do cywila. Tata się śmiał, że na bramie jednostki wisi napis: „Witamy Was”, a po przekroczeniu bramy „Mamy Was”. Nadszedł czas odjazdu, mama odprowadziła mnie na dworzec, żegnając mnie płakała, widocznie przypomniała sobie jak żegnała tatę przed wojną.
Do jednostki przybyłem w wyznaczonym terminie. Na początku zostałem ostrzyżony „na zero”, oraz przydzielono mi umundurowanie, z tymi czynnościami nie miałem żadnych problemów ponieważ miałem już pewne doświadczenia w tym zakresie (Służba w S.P., przebywanie w internacie, oraz „szkoła życia” u ciotki)
Po dwumiesięcznym okresie rekruckim, podczas którego odbywały się intensywne ćwiczenia, miała miejsce przysięga, na którą przyjechał mój tata. Tekst Przysięgi musieliśmy znać na pomięć. Początek zaczynał się od słów: „Ja Obywatel Polski Ludowej stojąc w szeregach Ludowego Wojska Polskiego przysięgam uroczyście być jej wierny i strzec jej granic do utraty sił”.
Po uroczystym obiedzie odbyła się zabawa taneczna, a do kolegów na przysięgę przyjechały siostry lub narzeczone, było również kilku, do których przyjechały żony.
Dowódca mojej jednostki był starym „frontowcem”, wraz z tatą znaleźli wspólny temat wojskowy. Po przysiędze zaczęły się normalne zajęcia, nadszedł czas na pierwsze ostre strzelanie z dział. Strzelaliśmy wtedy z dział o kalibrze 110 mm, najpierw do okrętów oraz samolotów zrobionych z makiet, później do celów nadbrzeżnych (zrobionych również z makiet). Podczas strzelania dowódca działa zalecił otwieranie ust w celu wyrównania ciśnienia. Po tych ćwiczeniach tydzień nic nie słyszałem. Było to związane z hukiem przy wystrzale, gdyż strzelaliśmy jednocześnie z czterech dział, po wojskowemu taka ilość nazywa się bateria. Środa była dniem gazowym, cały dzień chodziliśmy do pobudki po capstrzyku z maskami przeciwgazowymi i gdy zawyła syrena, znaczyło że jest alarm gazowy i trzeba założyć maskę. Gdy syrena zawyła dwa razy znaczyło, że alarm odwołano. W czerwcu 1958 r. z rozkazu Dowódcy Jednostki Artylerii Nadbrzeżnej zostałem przeniesiony do kwatermistrzostwa w Komendzie Portu Wojennego Hel na stanowisko pisarza żywnościowego. Domyślałem się, że przyczyną przeniesienia była rozmowa taty z dowódcą podczas przysięgi. Moim obowiązkiem było wtedy wypisywanie asygnat na prowiant dla jednostek pływających i jednostek lądowych, jak również układanie jadłospisów co dekadę z podziałem na jednostki pływające i lądowe. Na podstawie tych jadłospisów i ilości marynarzy w danym dniu na jednostce, wypisywaliśmy asygnaty do magazynów, marynarze na łodziach podwodnych dodatkowo codziennie dostawali tabliczkę czekolady, oraz butelkę wina raz na miesiąc. Każdy marynarz palący, czy nie dostawał paczkę papierosów Albatros, które były w opakowaniu wodoszczelnym i w zanurzeniu w wodzie morskiej mogły przebywać przez parę dni. Ministerstwo Obrony Narodowej organizowało ćwiczenia na lądzie i morzu w ramach Układu Warszawskiego. W czasie ćwiczeń żywność pakowaliśmy w pojemniki i motorówkami dostarczaliśmy na poszczególne jednostki pływające. Okręty i łodzie podwodne nie mogły wchodzić do portu.
Urlop siedmiodniowy otrzymałem w październiku. Dwa dni musiałem przeznaczyć na podróż. Trafiłem na odpust w parafii św. Michała w Łazach i spotkałem się z kolegami, którzy
byli w wojsku i przyjechali na urlop lub przepustkę. Młody rocznik przybył pod koniec października, starszy został zwolniony z obierania ziemniaków, oraz sprzątania placu przed koszarami.
Zbliżał się koniec roku 1958. Z kilkoma kolegami, którzy odbywali służbę wojskową na Helu, (a mieszkali na Półwyspie helskim) zorganizowaliśmy wyjazd na zabawę sylwestrową do Klubu Rybka w Władysławowie. Jeden z kolegów był synem rybaka, więc jego tata przypłyną po nas kutrem rybackim zabierając nas z naszej jednostki wraz z orkiestrą, która grała do tańca na tej zabawie. Rano rozbawieni przypłynęliśmy kutrem na Hel do portu rybackiego.
Czas wojsku mijał powoli, a im bliżej było do cywila, tym bardziej się wydłużał. Zaczęliśmy odliczanie w różnej postaci np. ile zjemy obiadów, a ile kolacji. Nadszedł oczekiwany z utęsknieniem ostatni dzień w wojsku. Obiad pożegnalny mięliśmy wspólnie z Dowództwem Jednostki. Tradycyjnie po obiedzie rzuciliśmy łyżki w kąt, które dyżurny musiał później pozbierać.
Dwóch kolegów ożeniło się z dziewczynami z Kaszub i pozostało na Helu. Jeden z moich znajomych pozostawił dziewczynę z dzieckiem, nie przyznając się, że jest jego ojcem. Dziewczyna z dzieckiem na ręku, przyszła do koszar i wskazała na ojca dziecka żądając jego adresu. Dowódca jednostki podał adres domniemanego ojca, wówczas żołnierz potwierdził, że jest ojcem tego dziecka i powiedział, że się z nią ożeni. Wszyscy zebrani na placu apelowym zaczęli bić brawo.
Rano 10 października 1959 r. o godzinie 9:00 jako cywile w wojskowych mundurach (mundury oprócz pasów i orzełków dostawaliśmy na własność) lub ubraniach cywilnych odpłynęliśmy z Helu okrętem wojennym do Gdyni. Dalej rozjeżdżaliśmy się pociągami lub PKS-em w rodzinne strony
Powrót z wojska do cywila
Powróciłem do domu po dwuletniej nieobecności, rodzice tak jak zawsze ucieszyli się z mojego powrotu. Siostra wyprowadziła się do domu teściów w Łazach przy ulicy Okrzei. Odwiedziłem siostrę i zobaczyłem siostrzeńca Zbyszka, który się urodził kiedy przebywałem w wojsku. Siostra wspomogła mnie finansowo nie żądając zwrotu pieniędzy. Gotówka przydały się, bo za te pieniądze zorganizowałem imieniny, na które oprócz rodziny zaprosiłem kolegów, między innymi: Mariana Siewnika, Władka Sadowskiego, Rysika Bialika, którzy też wrócili do cywila, zaprosiłem również Ryśka Golę, który nie był w wojsku. Czesław Gibas przebywający w tym czasie na służbie, przyjechał na przepustkę. Niektórzy koledzy przyprowadzili swoje dziewczyny, Stanisław Kocur przyszedł ze swoją siostrą Aliną. Mama z siostrą stryjeczną Janiną, śpiewały piosenki ludowe. Przypomniała mi się wtedy dziewczyna z Pruszkowa, która w ganku przy ulicy Żwirowej 5 grała na akordeonie „Szła dzieweczka do laseczka do zielonego..”.
Poprosiłem, aby mama z Janiną w duecie zaśpiewały mi tą piosenkę, przy akompaniamencie akordeonu. Śpiewały bardzo ładnie wszyscy krzyczeli „bis!”. Bisowały kilka razy, mama mówiła do mnie „Oj! Tadek chyba się zakochałeś !”, ja nic nie mówiąc tylko się uśmiechnąłem.
Zastanawialiśmy gdzie iść do pracy. Ryszard Gola wybrał zawód nauczyciela i razem z żona pracowali w szkole. Ryszard Bialik i Czesław Gibas wstąpili do Milicji Obywatelskiej, a Stanisław Kocur odrabiał wojsko w kopalni, natomiast później wstąpił na kolej. Pracę w wagonowni Katowice podjąłem 1 listopada 1959 roku. Z Marianem Siewnikiem obsługiwaliśmy wagon ogrzewczy, który parą ogrzewał wagony w pociągach dalekobieżnych. Przeważnie jeździliśmy do Krakowa lub Łodzi. Marian często jeździł do swojej narzeczonej, którą zapoznał będąc w wojsku w Dusznikach. Prosił mnie, abym brał jego dyżury w zastępstwie. Bywało tak, że jeździłem na trzy dyżury bez przerwy. Była to bardzo opłacalna praca, gdyż mogłem pozwolić sobie na kupno odzieży, pomóc rodzicom i odłożyć na książeczkę P.K.O.
Zbliżał się Sylwester 1959, Marian zachęcał mnie, abym z nim pojechał na Sylwestra do Dusznik, mama natomiast chciała żebym poszedł z Aliną i siostrą Stanisława Kocur do Domu Kolejarza w Łazach. Nie miałem sprecyzowanego stanowiska co do tej sprawy. Miałem swoją tajemnice, którą podzieliłem się ze swoją siostrą. Dała mi dobrą radę, abym wybrał tą dziewczynę, która bliska jest memu sercu.
Powrót z wojska do cywila
Powróciłem do domu po dwuletniej nieobecności, rodzice tak jak zawsze ucieszyli się z mojego powrotu. Siostra wyprowadziła się do domu teściów w Łazach przy ulicy Okrzei. Odwiedziłem siostrę i zobaczyłem siostrzeńca Zbyszka, który się urodził kiedy przebywałem w wojsku. Siostra wspomogła mnie finansowo nie żądając zwrotu pieniędzy. Gotówka przydały się, bo za te pieniądze zorganizowałem imieniny, na które oprócz rodziny zaprosiłem kolegów, między innymi: Mariana Siewnika, Władka Sadowskiego, Rysika Bialika, którzy też wrócili do cywila, zaprosiłem również Ryśka Golę, który nie był w wojsku. Czesław Gibas przebywający w tym czasie na służbie, przyjechał na przepustkę. Niektórzy koledzy przyprowadzili swoje dziewczyny, Stanisław Kocur przyszedł ze swoją siostrą Aliną. Mama z siostrą stryjeczną Janiną, śpiewały piosenki ludowe. Przypomniała mi się wtedy dziewczyna z Pruszkowa, która w ganku przy ulicy Żwirowej 5 grała na akordeonie „Szła dzieweczka do laseczka do zielonego..”.
Poprosiłem, aby mama z Janiną w duecie zaśpiewały mi tą piosenkę, przy akompaniamencie akordeonu. Śpiewały bardzo ładnie wszyscy krzyczeli „bis!”. Bisowały kilka razy, mama mówiła do mnie „Oj! Tadek chyba się zakochałeś !”, ja nic nie mówiąc tylko się uśmiechnąłem.
Zastanawialiśmy gdzie iść do pracy. Ryszard Gola wybrał zawód nauczyciela i razem z żona pracowali w szkole. Ryszard Bialik i Czesław Gibas wstąpili do Milicji Obywatelskiej, a Stanisław Kocur odrabiał wojsko w kopalni, natomiast później wstąpił na kolej. Pracę w wagonowni Katowice podjąłem 1 listopada 1959 roku. Z Marianem Siewnikiem obsługiwaliśmy wagon ogrzewczy, który parą ogrzewał wagony w pociągach dalekobieżnych. Przeważnie jeździliśmy do Krakowa lub Łodzi. Marian często jeździł do swojej narzeczonej, którą zapoznał będąc w wojsku w Dusznikach. Prosił mnie, abym brał jego dyżury w zastępstwie. Bywało tak, że jeździłem na trzy dyżury bez przerwy. Była to bardzo opłacalna praca, gdyż mogłem pozwolić sobie na kupno odzieży, pomóc rodzicom i odłożyć na książeczkę P.K.O.
Zbliżał się Sylwester 1959, Marian zachęcał mnie, abym z nim pojechał na Sylwestra do Dusznik, mama natomiast chciała żebym poszedł z Aliną i siostrą Stanisława Kocur do Domu Kolejarza w Łazach. Nie miałem sprecyzowanego stanowiska co do tej sprawy. Miałem swoją tajemnice, którą podzieliłem się ze swoją siostrą. Dała mi dobrą radę, abym wybrał tą dziewczynę, która bliska jest memu sercu.(cdn.)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz