Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

poniedziałek, 17 maja 2010

Na zachodzie bez zmian. Münster?


Witam wszystkich, którzy czytają i czekają, albo czekają i czytają. Wróciłem z Munster. Tydzień temu... Ale cały chaos, który zwalił mi się na łeb po przyjeździe sprawił, że piszę dopiero teraz. Po pierwsze, po powrocie dowiedziałem się, że mój dziadek będzie miał bajpasy (babcia, kiedy jeszcze dobrze nie zdążyłem się rozpakować wpadła do domu i lamentowała z tego powodu...), po drugie moich starych nie było (i jeszcze nie ma) bo wyjechali na 2 tyg. ( a to oznacza ostre tango i powrót uzależnień alkoholowych) i po trzecie armagedon egzaminów, prac do oddania i kolosów. W skrócie urwanie dupy. No ale przecież nie będę pisał jak było po powrocie. Napisze o tym, jak przebiegał mój krótki, bo zaledwie pięciodniowy pobyt w Munster, oraz to czego się dowiedziałem nauczyłem .
***
Nieludzka godzina na start podróży już poprzedniego dnia uświadomiła mi, że się raczej nie wyśpię. Musiałem wstać o 4:00, gdyż o 6:00 miałem "zbiórkę" na centralnym z ludźmi, którzy razem ze mną jechali na konferencje. Tak więc jak za każdym razem, kiedy mam wstać rano nie mogłem zasnąć i tyle się wyspałem. Trudno. Wychodząc z domu minąłem moją sąsiadkę-pijaczkę z parteru. Ku mojemu zniesmaczeniu długiej podkoszulce i w samych gaciach ( błe ) wypuszczała swoje wyliniałe psy. Widok Pruszkowa nigdy nie należał do najpiękniejszych, szczególnie z rana, kiedy nie wszystko w człowieku działa jak trzeba. Moje miasto jak zwykle zachwyciło mnie widokiem psiego gówna walającego się na chodnikach, butelek po każdym rodzaju alkoholu, oraz pełnych i od dawna nie opróżnianych przydrożnych śmietników. Co równie obrzydzające, nieopodal ponurej ulicy, która prowadzi mnie przez całe moje życie na stacje zaobserwowałem zdechłego jeża. To już coś, mały znak.
Pomijając wiele mniej ważnych faktów, niewyspany i zmęczony z dziwnymi objawami niepokoju wbiłem się wraz z moimi nowo i dawno poznanymi znajomymi do pociągu, który miał nas dowieźć do Berlina, gdzie miałem miałem jedną z dwóch przesiadek. Droga mijała bardzo szybko, może było to  zasługą szybkiej kolei Deutsche Bahn, która od Berlina (po przesiadce z pociągu z Wawy) woziła nasze tyłki aż do Munster. Tak jak obszary przygraniczne nie różniły się ani trochę od Polski, tak im bliżej zachodniej granicy (Munster jest ze 100 km od Holandii) robiło się coraz bardziej "zachodnio". Nie wspominając już o świetnym stanie pociągów - 270 km/h prędkości i wygodny przeznaczony dla podróżujących skład. No i brak  opóźnienia i fakt, że udało się nam ułożyć wielokondygnacyjny domek z kart w pociągu który pędził ponad ćwierć tysiąca kilometrów na godzinę.

Po kilkunastu godzinach jazdy jesteśmy w Munster! No i się bardzo cieszę, bo podróżowanie z przesiadkami przez cały dzień do najlepszych pomysłów nie należy. Juz na stacji wita nas grupa Niemców. Chłopak imieniem Manuel, który miał nas zawieść do ośrodka pobytu (dopiero później zapamiętałem wszystkie imiona) pyta się nas, czy wolimy rozmawiać po niemiecku czy po angielski. Po sekundzie namysłu zgodnie odpowiedzieliśmy (ja i Michał, Hubert jakoś nic nie powiedział), że po angielsku. Język ten towarzyszył nam przez cały pobyt, gdyż uświadomiłem sobie, że niemiecki mam na poziomie "mierny" i bez praktyki każdy język zanika. No trudno, ale przecież angielski to lingua franca i Niemcy znają go bardzo dobrze (uwierzcie lub nie).
Dojechaliśmy  miejsca zakwaterowania, jeżeli tak można nazwać Franz Hitze Haus - ośrodek katolicki. Niech was nie zmylą pozory, ten ośrodek okazał się być pięknym budynkiem, równie genialnie wyposażonym, z przepięknymi widokami z okien, nie wspominając już o wielu salach konferencyjnych, 2 windach (miał 2 piętra) i innych wygodach. U nas ośrodki w stylu "katolickie coś tam, coś tam" to raczej lipa, gdzie na wstępie witają cię zakonnice i księża, a zza ściany dobiega cię odgłos mszy, albo co gorsza radia Maryja. FHH był na poziomie 4 gwiazdkowego hotelu dla owieczek które zeszły z drogi Pana. Czyli świetnie się tam odnalazłem.

Pierwszego dnia (poniedziałek - dzień przyjazdu), zmordowani jak szpadle po budowie okopów zostaliśmy zaproszeni na "zapoznanie się" z Niemcami - naszymi rówieśnikami - odpowiedzialnymi za "opiekę" nad nami, oraz jak się później dowiedzieliśmy współpanelistami. Po krótkim zapoznaniu (przed całą grupą...) dowiedziałem się kilku rzeczy o Weronice (osobie z którą miałem "się zapoznać") i "zaprezentowałem ją" po niemiecku przed grupą. Taki zabieg powtórzył każdy obecny na sali.
 Później biegiem na kolacje (nic nie zjadłem bo doskwierał mi w brzuchu jeszcze szok kulturowy, o czym później) a tam już 90% po angielsku i 10 % po niemiecku. Gadałem z nowo zapoznanymi ludźmi (Surah- Pakistanka o arabskiej urodzie, Weronika - j.w. , oraz Simon - zajebisty gość). Jak to przy kolacji, po tym jak trochę odpocząłem, język mi się rozwinął i gadaliśmy sporo czasu prawie o wszystkim. Zapomniałbym wspomnieć, że po kolacji pojechaliśmy do jakiegoś lokalnego supersamu po wódę, aby bliżej zapoznać się z Niemcami w" naszym" stylu (Polish style). Po powrocie, ogarnięciu się itp. ruszyłem do pokoju niżej, gdzie zdążyło się już zbiec całe towarzystwo - zarówno nasza grupa (prawie cała) i sporo Niemców. W naszej grupie nie tylko ja zasysałem z niemieckim, dziewczyny (oprócz Moniki) reprezentowały zbliżony poziom, ale co warto wspomnieć było też wiele osób, które po niemiecku mówiły tak jak po polsku, a może lepiej? To właśnie dzięki nim dawaliśmy rade "zwiedzając" Munster. 
Po spożyciu i niekończących się rozmowach o wszystkim (dowiedziałem się, że Niemiec którego poznałem ma naprawdę gorącą mamę :D), udaliśmy się w rozproszonych grupach na miasto w celach rekreacyjnych (party). Poszedłem w grupie Niemców, co stanowiło dodatkową przeszkodę w poruszaniu się powrotnym. Tak więc po kilkunastominutowym spacerze trafiliśmy do jakiejś niemieckiej spelunki, którą po prostu pokochałem. Amerykańska i niemiecka muza i naprawdę barowy klimat ( kolesie na stołach, piwo się leje, tańce itp.) sprawiły, że pokochałem niemiecki klimat imprezowania (no, może nie pokochałem a bardzo polubiłem). Wróciłem do FHH razem z ludźmi z mojej grupy, których nomen omen spotkałem wcześniej w niemieckiej spelunce. 
Po 3 czy 4 relaksujących godzinach snu zostałem obudzony przez Michała tekstem "Edzie idziemy bez Ciebie". Po takiej informacji byłem w stroju po 20 sekundach i z opuchniętą głową udałem się na wielkie "zwiedzanie". 
Najpierw niemiecka szkoła wyższa (bardziej praktyczna niż teoretyczna jak wytłumaczyła mi Weronika) - Fachhochschule - którą zwiedziliśmy od jadalni po sale wykładową, oraz posłuchaliśmy tam połowy wykładu z ekonomi (o popycie i podaży) na jednej ze świetnie "osprzętowanych" sal wykładowych. Co można powiedzieć więcej o Fachhochschule? Naprawdę genialny budynek, student, który tam wchodzi czuje przyjazną atmosferę i ma wszystko na miejscu, zajęcia prowadzone w danej sali opatrzone są info. o przedmiocie, oraz posiadają zdjęcie wykładowcy (z imieniem i nazwiskiem) obok. Ułatwia życie prawda? No, ale oczywiście wiele polskich uczelni nie odbiegało daleko od standardów szkoły w Munster, którą przyszło mi zwiedzać. Taka przyjazna szkoła, dziwnie to brzmi ale to prawda. Socjal, który tak bardzo rozwinął się w Niemczech sprawił, że bogate państwo funduje swoim obywatelom bardzo dużo udogodnień i dzięki temu tym ludziom  chce się uczyć i pracować. Co mnie uderzyło to stan oświaty i infrastruktury, który oceniam na 6.
Gdy wyszedłem z pociągu, uderzył mnie syndrom Polaka za granicą, albo nawet "polactwa" (nie wiązać z książką Ziemkiewicza!), gdyż to co zobaczyłem zatkało mi japę. Ulice jak stoły do ping-ponga, wszędzie ścieżki rowerowe, światła na przejściach i .... setki tysięcy rowerów.

 Któryś z niemieckich znajomych powiedział, że na każdego mieszkańca Munster przypadają 3 rowery! A ja tak bardzo lubię "rowerować" (samą jazdę i mój rower ) i dlatego stan "dróg dla rowerów" wywołał u mnie taki pozytywny szok. Co więcej trawniki wyglądały jak pola golfowe a podczas 5 dni pobytu zauważyłem 2 (słownie: "dwie) butelki poza śmietnikiem(niemcy wszystko sortują i tylko 4 % śmieci trafia na wysypiska). A właśnie, psich gówien tam się również nie uświadczy, bo świadomość społeczna jest na takim poziomie, że to co jest wszystkich wcale nie musi oznaczać że jest nikogo.
Jednak po pewnym czasie "otrząsnąłem się" z udogodnień miasta (powoli się przyzwyczajałem, chyba), kiedy przyszło mi uczestniczyć (tutaj jeszcze biernie) w trwającym 7,5 h panelu dyskusyjnym na temat "Was ist der Social?" (co to jest socjalizm/opieka socjalna). Męcząca sprawa uwierzcie mi. Mięliśmy prezentacje na przemian z niemieckimi grupami, a tematy (nasze i Niemców) były identyczne, coś w rodzaju dwóch punktów patrzenia na ten sam temat. Po każdym z 4 tematów (dwa kolejne, w tym jeden mój zostały na następny dzień) następowała dość długa dyskusja, a w ramach uznania po każdej prezentacji zamiast klaskać,  "pukaliśmy" w blat stołu (ciekawy zwyczaj). 
Niemcy byli naprawdę dobrze przygotowani do swoich wystąpień, a ich prezentacje nauczyły mnie tego, że w power poincie można zaskoczyć słuchających (prosty schemat z jasno nakreślonymi hasłami, oraz podsumowaniem) i sprawić, że ktoś będzie zainteresowany tym co mówisz. Tego samego dnia  kiedy były prezentacje  (to już środa), Simon powiedział mi, że środa to dzień wielkiej imprezy studenckiej - biersberg (czy jakoś tak) - czyli "piwo i szczyt", jak uda Ci się zalać pałę w środku tygodnia i dalej funkcjonować to osiągasz szczyt (to chyba powinno się stać moim motto na każdy z 7 dni tygodnia). W każdym razie po panelu o socjalizmie wybyliśmy na miasto w celu zakupu alkoholu. W jakimś lokalnym sklepie znaleźliśmy skrzynkę piwa za 4 € (!@#$%^&*$^&*-szok) + doliczana do wszelkiej maści butelek kaucja. Tak więc po nabyciu 3 skrzynek, dwóch win i czegoś tam jeszcze dowlekliśmy się do FHH, gdzie w sali konferencyjnej sami zorganizowaliśmy sobie młodzieżowe chlanie. Muzyka leciała z laptopa, chłopaki grali w piłkę na Xbox 360, podłączonym do rzutnika jednym słowem czad.
Po opróżnieniu 3 skrzynek piwa i kilkunastu butelek luzem (piliśmy je z Niemcami ok 2 h)  postanowiliśmy, że idziemy do klubu nazwanego "Black sheep". Klub genialny, wejście za free, w miarę tani alkohol, ładne dziewczyny, wiele "sal tematycznych" (ad muzyki), ogólnie świetnie i przyjaźnie. Utknąłem wtedy na jakiś czas w sali rock/metal, gdzie typ grał na elektroakustyku i śpiewał znane piosenki w wersji unplugged, do tego barman zza baru co jakiś czas wtórował mu elektrykiem - naprawdę nieźle to wyglądało. Szkoda, że w naszych klubach w większości puszczają "techno-wpierdol", a muzyka rokowa, czy metalowa to towar deficytowy.
Kilka godzin spędziłem na wtapianiu się w klimat, gadaniu z Ralfem i Manuelem o wszystkim, aby później nieświadomie się zgubić. No, ale nie było problemu bo pomimo tego, że klub był spory to znajomi (Niemcy, czy Polacy) sami mnie odnajdywali. Kiedy pierwszy raz tamtego wieczoru spojrzałem na zegarek spadło na mnie dziwne uczucie, że się nie wyśpię po raz kolejny. Opuściłem klub z Ralfem ok godziny 4:15. Gdzieś po drodze skoczyliśmy kupić kebab (w Munster w tych godzinach wszystkie kebab-bary i tego typu restauracje działają jak o 12:00 normalnego dania).
Muszę wspomnieć, że cały wyjazd fundowany był przez Niemców, a dokładniej przez instytut Erharda, tak więc hotel za free, żarcie za free, imprezy i alkohol prawie za free - to rozumiem, tak można spędzać kilka dni maja. Powracając jednak do drogi "z powrotem". Ralf zafundował mi kebab z makaronem ("a co tam kurwa, wszystkiego trzeba spróbować") i ruszyliśmy na przystanek autobusowy.  Wcześniej jednak ludzie z grupy pomieszali numerki do szatni i wziąłem kurtkę kumpla, przeświadczony, że on weźmie moją i wymienimy się w ośrodku (a w swojej kurtce miałem klucz do pokoju).
Wraz z zasadą "po alkoholu człowiek rozmowniejszy" gadałem z Ralfem o życiu. Tak po prostu, konfrontacja: Pruszków i Munster. Mogło by się wydawać, że dzieli nas przepaść, ale tak naprawdę znajdowaliśmy coraz więcej wspólnych mianowników. Kupujemy w takich samych masowych sklepach z ciuchami (np. H&M, C&A), nie mamy kasy na wszystko co chcielibyśmy kupić, słuchamy podobnej muzy, męczymy się wstawaniem na kacu i pracami do szkoły, oraz zawsze chcemy dalej i szybciej. Przepaść się zmieszała, lecz ciągle czułem  to dziwne polactwo (którego Martin kazał mi się wyzbyć i myśleć normalnie) i naszą martyrologię, która jest produktem na eksport, naszą marką.
Autobus dawno, dawno temu spieprzył nam z przystanku, więc trzeba było wziąć taxi. Ralf zamówił jedną ze stojących niedaleko. Wsiedliśmy, jedziemy, jedziemy, jedziemy, Ralf zaczyna gadać z taksiarzem i nagle jakaś sprzeczka, taksiarz zaciąga ręczny, wychodzi i otwiera Ralfowi drzwi (znaczy się mamy spierdalać). Po niemiecku mało zrozumiałem ze sprzeczki, ale mój znajomy wytłumaczył mi, że taksiarz chciał doliczyć kupę kasy, za to aby dowieźć mnie do FHH, a Ralf chciał zapłacić, kiedy sam będzie wysiadał, czyli w miejscu w którym stanęliśmy. No i dobra jesteśmy w środku gdzieś tam. No ale daleko nie było, więc zostałem poinstruowany jak wrócić do ośrodka (łatwizna). Podziękowałem więc Ralfowi za wszystko, uścisnąłem go w stylu "niedźwiedź"  i ruszyłem do mojego katolickiego ośrodka zakwaterowania.
Doszedłem bez problemu, no ale trudności pojawiły się później. "Nie-mam-kurwa-klucza", no tak bo jak w cudzej kurtce miałby być mój klucz. Drzwi zamknięte, portiera nie ma - nie wejdę nawet do budynku... "Dobra śpię na ławce albo przechodzę przez żywopłot". Oba pomysły maksymalnie do dupy. Pierwszy - Niemcy w Munster nawet na czerwonym nie przechodzili jak nic nie jechało, a co by było gdyby jakiś patrol (choć widziałem tylko jeden radiowóz w całym mieście) mnie zgarnął? Słaba reklama dla kraju, no i przesrane od "supervisorów". No to droga na skróty: wszędzie albo mur, albo owy nieszczęsny żywopłot - dupa nie przeskoczę. Podchodzę do głównych drzwi i myślę: "Pora użyć siły", mocne odciągnięcie skrzydeł automatycznych drzwi sprawiło, że po niewielkim rozchyleniu otworzyły się same (tak samo zresztą jak i następne). I kto jest niezły? Nieważne. Nie miałem klucza, ale nie przeszkadzało mi to w bębnieniu drzwi mojego pokoju licząc na to, że otworzy mi mój współlokator. Tak też się stało. Później na kilka sekund udałem się do pokoju Tomka, który jak mniemałem powinien mieć moją kurtkę. No a tu dupa, kurtki z kluczem nie ma, bo Tomek powiedział do szatniarza, że to nie była jego kurtka (myśląc że jego zgubili, dali komuś innemu) i wytoczy im sprawę itp. No, ale w ramach rekompensaty zadeklarował się że pojedzie ze mną i ją odzyska, więc nie byłem nawet trochę zdenerwowany. Powracając do sprawy snu, to zostało mi wtedy jakieś 2 może 2,5 h relaksu. No bo przecież oprócz wieczornych imprez robiliśmy bardzo, bardzo dużo i byłem na nogach od jakiejś 7  rano do 2-4 w nocy. Jestem robotem - to pewne.

Następnego dnia rano przeprowadzka do innego ośrodka - domu młodzieżowego. Z kacem, bólem głowy, który zadowoliłby trzy osoby, spakowałem cały majdan i wraz z grupą udałem się do nowego lokalu, który de facto był równie przyzwoity jak poprzedni (no może trochę mniej). Tegoż właśnie dnia miałem do zaprezentowania swój referat (wrzucam do linków) i referat, który miałem przygotować wspólnie z Niemcami (byłem w grupie z dwiema Niemkami i jedną koleżanką z kraju). Co do tego referatu "wspólnego" to nie było tak, że nic nie zrobiliśmy i dostaliśmy gotowe "coś" od Niemców do przeczytania. Dzień wcześniej wraz z Surah (Niemka z Pakistanu, nosiła nawet czador w wersji "light") zrobiliśmy burzę mózgów i wymyśliliśmy kilkanaście argumentów za tezą, czy powinno się stosować płace minimalne w Niemczech. Na początku, jak jeszcze przydzielano tematy, myślałem że umrę, bo tak naprawdę nie wiem nawet jak sytuacja płac minimalnych wygląda w Polsce, nie wspominając już o Niemczech! No ale ku mojemu zdziwieniu, jakoś daliśmy rade "coś" wspólnie napisać.
Moja prezencja (ta z którą przyjechałem do Munster) była ostatnia, prezentowałem ją wspólnie z Michałem, oczywiście jeżeli czytanie z kartki można nazwać prezentacją... Jakoś gównianie się czułem podczas mojego "wystąpienia", bo nie wiedziałem, czy tekst który mam jest poprawny gramatycznie i czy dobrze wymawiam poszczególne wyrazy. No ale jakoś to poszło, przeczytałem-wydukałem, a paneliści z obu krajów nie parsknęli śmiechem, wiec moja misja była spełniona. Później pytałem się ludzi jak im się podobała moja prezentacja (ja określałem ją mianem "total dizaster"), a oni ku mojemu zdziwieniu mówili, że była spoko. Dopytywałem się jeszcze, czy nie mówią tego z litości, czy współczucia dla umiejętności językowych - oni zaprzeczyli. Punkt dla mnie. Potem moja druga prezentacja, która na nieszczęście była pierwsza w serii "prezentacje Polsko-Niemieckie", no to ciach i koniec - nie było źle. Wszystko odhaczone w harmonogramie. Można wracać.
Na kolacje pożegnalną, którą spędziliśmy w pubie faworyzującym lokalny klub piłkarski, zjedliśmy sporo mięsiwa i frytek, popijając wszystko hektolitrami piwa. 

Zapomniałbym o sprawie kurtki. Tak więc, Weronika również zaproponowała mi pomoc w odzyskaniu okrycia wierzchniego. Udaliśmy się jej samochodem wraz z Tomkiem do "Czarnej owcy", dwójka moich znajomych zagadała z szatniarzem i po kilkunastu minutach poszukiwań w dziesiątkach innych zostawionych części garderoby, udało mi się znaleźć moją kurtkę (obarczoną bagażem doświadczeń). Wielkie dzięki dla szatniarza, Weroniki i  Tomka i wracamy. Już myślałem, że położę się o normalnej godzinie (dochodziła 23:30), a tu niespodzianka. Wpadają chłopaki i mówią, że robimy pożegnalny wieczór (zakrapiany alkoholem, rzecz jasna), a że ja nie należę do tych asertywnych, w tej kwestii musiałem przytaknąć. No i tak znowu, rozmowy, picie, karty, wymiana e-maili, oraz kont na facebook'u itp. Spiliśmy Niemców, a sam wróciłem zmordowany do pokoju i zasnąłem w kilka sekund (ok 2:30).
Pobudka przed 7, zbierać rzeczy i spieprzać na pociąg. Mało czasu, mało czasu. Zdążyłem wchłonąć jedną połówkę bułki (na nic innego nie miałem czasu) na szczęście dziewczyny zrobiły kanapki w stołówce i nie umarłem z głodu w drodze powrotnej. W biegu zapakowaliśmy bagaże do samochodów, później zapakowaliśmy swoje dupy do innych samochodów i migiem na stacje. Wszystko w czasie, daliśmy rade, żegnamy się z Niemcami, zarówno z młodymi, jak i profesorami odpowiedzialnymi za "rozkład zajęć" i całą konferencje. Siedzimy w pociągu, jedziemy, szybko, bez przeszkód i opóźnień, a za oknami niknie Munster, nikną setki rowerów i niknie to jak bardzo bym chciał, żeby u nas też tak było. Aufwiedersehen Munster.

1 komentarz:

  1. Na prawdę fajnie napisane. Super spostrzeżenia! ^^ A To Fachhochschule (w Münster, czy gdziekolwiek) to alternatywa dla tych, którzy nie uczęszczali do Gymnasium. Czyli np. są po Realschule. Trochę szkoda że zanim jeszcze pójdą do tej szkoły, nie mają za wiele do powiedzenia o jej wyborze. W wieku około 10 lat o dziecku decydują bardziej rodzice. Właśnie wtedy zapada decyzja, czy będzie się miało jakiekolwiek szanse na Uniwerek. Trochę paradoksalne, ale spójrz też na obowiązek służby wojskowej (tudzież służby zastępczej) i jego różne aspekty w Niemczech. To też się mieści w temacie socjału oraz odgrywa pewną rolę w relacjach międzynarodowych Niemiec. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń