Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

wtorek, 10 czerwca 2014

Kartka z zagubionego dziennika kapitana E.

Ochotnica, 09.06.1909

Poniedziałek (z echem soboty i niedzieli)

Mówi się, a czasami nawet przyjmuje jako prawdę niezmienną, że w każdym miejscu, w którym byliśmy zostawiamy cząstkę siebie. Osobiście nazywam to tworzeniem swojej historii, pisaniem niematerialnej powieści, która jest unikatowa, bo zawsze indywidualna i nie do powielenia. Jeżeli w istocie tak jest, to moja historia w niejednym wątku wraca do gór, a ja sam zostawiam w tym miejscu spory kawałek siebie. To nie żaden folklor, to także nie  wstęp do opowiadania, czy początek przewodnika turystycznego. Piszę o tym co piękne w naszym kraju i w nas samych - w ludziach, których spotkałem i górach, gdzie lubię wracać.

Wypadałoby, żebym w tym miejscu zrobił małą dygresję, ot, zwykłe wtrącenie, które zmienia jednak perspektywę spoglądania na fragment mojego dziennika. Otóż zapomniałem napomknąć na fakt, że działam, piszę i żyję inspirowany przeżyciami oraz istotami, które spotykam na kolejnych stronach swojej niematerialnej powieści. W górach spędziłem setki tygodni i zapewne spędzę tam jeszcze dużą część swojego życia. Czuję to podskórnie, dlatego to właśnie góry są ogromnym natchnieniem dla kolejnych zdań w tych zapiskach. 

***

Od czasu, gdy wszystko się porozmywało i posypało, a plany, które miały być niezmienne, jak wytyczne konstrukcji jakiejś maszyny, poszły w niwecz, musiałem zdecydować, czy chcę dalej biec, czy może lepiej będzie się zatrzymać w miejscu, odpocząć i zapuścić korzenie. Wybrałem pierwszą opcję i w zasadzie nigdy na poważnie nie myślałem o tym, że kiedykolwiek mógłbym przestać biec! Tak dużo jest do przeżycia, nawet, kiedy niektóre wspomnienia związane z miejscami, rzeczami, a nawet zawarte w znajomych ludziach aktywują się z tył głowy i kotłują się wściekle, jak bestie piekielne. Nie zamierzałem marnować czasu w pudełku zapałek, w środku betonowej dżungli, obok metropolii mrówek. Trzeba biec i oddychać pełnią płuc, dopóki szansa trwa.

Gdy jadę autobusem w radiu leci "Ready or not" Fugees'ów. Mam nadzieję, że na kolejny dzień ja będę "ready". 

Na początku maja zaczęły dzwonić telefony, przychodzić wiadomości i dosłownie dotykać mnie informacje związane z pewną okolicznością w życiu wielu ludzi. Ślub, to powód całego zamieszania, w które wpadałem i nadal wpadam, choć na szczęście wychodzę z tych wydarzeń bez szwanku. Jednak ze względu na te śluby i wesela musiałem powiedzieć "adieu!" do wolnych weekendów i pożegnać się z odpoczywaniem biernym. W zasadzie dobrze, bo nie lubię siedzieć w miejscu i lepiej spotkać się z ludźmi, być z nimi, rozmawiać, uśmiechać się, a czasami wspólnie pobyć smutnym. Wiesz, drogi czytelniku, po prostu wspólnie spędzać chwile. Taki to cudowny banał. Wszystkie momenty zostają w mojej głowie na zawsze - nie wiem czy to przekleństwo czy wręcz przeciwnie.

Pisałem o ślubach, no tak, nazbierało się ich trochę, ale najbardziej w głowie utkwił mi ten ostatni. Sam jestem samotnym wędrowcem i nic takiego nie planuję w najbliższym czasie, więc ze względu na miejsce i okoliczności, takie wydarzenie zafascynowało mnie dogłębnie. To niesamowite, jak dużo doświadczenia płynie z innych ludzi, gdy tylko i wyłącznie się z nimi przebywa.

Tak też było w, nazwijmy to, okolicach Krynicy Zdrój (jeździłem po różnych mniejszych miejscowościach, ciężko wszystkie wymieniać). Tam też podczas mojego intensywnego wyjazdu spotkałem bardzo wiele różnych osób. Niektóre z nich zaczynały swoje przygody (emigracja, pierwsza praca, pierwszy związek), inni mieli bardziej przyziemne priorytety (byt i rodzina), a jeszcze inni poddali się fali, która zabrała ich w inną stronę, niż sami by sobie tego życzyli. Wszystkich jednak szanuję tak samo. Wiele osób z mniejszych miejscowości emigruje, bądź ucieka. Młodzi bywają w częstym ruchu, starsi osiedli i przyzwyczaili się do codzienności. Podczas swojego wyjazdu nie raz słyszałem "w Polsce nie ma fachowców". To poniekąd prawda, bo wyjechali "za chlebem" do państw, gdzie praca daje możliwość lepszego życia. 

Komunikacja z rejonem, gdzie się udawałem jest bardzo słaba. Na samą podróż w dwie strony straciłem 23 godziny, można wliczyć w ten czas około 8 przesiadek i sporo straconych nerwów, bo na niektóre autobusy musiałem biec z wypełnionym po brzegi plecakiem. No i jeszcze, wyprzedzając fakty, czas pożegnania podczas drugiego dnia wesela, gdy gospodarze chcieli mi wręczyć ciasta i butelkę weselnej wódki. Gest jak najbardziej miły, ale ten wikt nie przetrwałby niestety dziesięciogodzinnej podróży. Wielogodzinne wyprawy potrafią ściąć moją krew i sprowadzić ją do konsystencji galaretki.

Picie i zabawy weselne w okolicach Krynicy to jest coś, czego mieszczuch nie doświadcza na co dzień. Wódka leje się strumieniami, a człowiek w inny sposób pojmuje odpoczywanie. Muszę się przyznać, że przez te ostatnie dni nie spałem zbyt długo i to chyba górskie powietrze sprawiło, że miałem siły na wszystko oraz nie padłem na gębę. Ale powracając do wątku, nie wiedziałem, że kiedyś znajdę się na góralskim weselu, gdzie zabawa odbywa się w remizie, chłopczyk niesie za parą święty obrazek, a pan młody musi prosić o błogosławieństwo rodziców panny młodej. Tak samo z pieśniami, jakże poruszająca jest góralska muzyka. Nawet ja, człowiek małej wiary, gdy usłyszałem skrzypce, wiolonczelę oraz góralskie gwizdy rozpłynąłem się w nutach, rozmarzyłem. 

Wesele trwało dwa dni. A może i trzy? W zasadzie nie wiem kiedy się zaczęło i skończyło, ale odniosłem wrażenie, że mogło trwać nawet i 2 tygodnie, bo czas płynął inaczej. No i ci ludzie! Krewcy górale, honorowi i pamiętni, nie lubiący gwałtownych zmian mieszkańcy wyżyn. To oni pokazali mi, że nawet człowiek taki jak ja (utożsamiany z Warszawiakiem, wyróżniający się wyglądem) jeżeli tylko chce może być jednym z nich. Może to ze względu na moje korzenie? A, zapomniałem powiedzieć, że większość osób na weselu, to była moja rodzina od strony matki. Tamte strony mają to do siebie, że chyba każdy zna każdego i wszyscy są z jakiejś rodziny, którą ktoś zna. 

Na weselu przystojni mężczyźni, dobrze zbudowane "chłopy", którzy nie boją się ciężkiej pracy, a życie chwytają za mordę. I piękne dziewczyny oraz kobiety, o których mógłbym pisać w nieskończoność. Zgrabne, długonogie, z niesamowitą iskrą w oczach. Tamtejsze niewiasty sprawiły, że chłopak z bloków zapominał o toksynach miasta. Tak, tak, mój drogi czytelniku i myślę, że jak będę na tyle zdecydowany, żeby się wiązać z kimś na stałe, to będzie właśnie góralka. I pal licho, że pójdę w ślady ojca, jeżeli znajdę tam ją, "tą jedyną".
Marzenia.

Co do samego miejsca w którym przebywałem, to jego obraz mógłby się znaleźć na niejednej pocztówce. Czyste i słoneczne niebo, drewniane domki rozsiane po górach, gdzieniegdzie spokojna krowa i pies przy budzie. Co za sielskie widoki, trzeba było tam być, pooddychać czystym powietrzem. A z daleka od miast nie ma krzykliwych supermarketów, zgiełku tłumu i gonitwy za bliżej nieokreślonym czymś. Tylko spokój.

 Teraz dostrzegam przepaść między centrum a peryferiami Polski, lukę niemożliwą do zasypania. Centrum, leży dosłownie w centrum kraju. Jest rozwinięte, bogate i rozreklamowane.W centrum-centrum ludzie nie mają na nic czasu, wolą się wtopić w świat wirtualny, zajmować swoim nosem i wyśmiewać się ze słoików i wieśniaków. Tam spleen tkwi w znanych pubach, modnych klubach, a nawet w brudnym powietrzu. Centrum i peryferia dzieli mentalność mieszkańców, podejście do innego człowieka i sposób życia. Coraz bardziej oba miejsca łączą wykwity kultury konsumpcji - przeklęte galerie handlowe, supermarkety i nastawienie na zysk. Krewkość i tradycja kontra pieniądze i spleen. W Krynicy (a także innych miastach poza Centrum) widziałem blizny cywilizacji. Przejawiały się w obecności klubów go-go, gdzie przed ich wejściem młode i nie do końca pewne swojego losu dziewczyny z różowymi parasolami namawiały samotnych mężczyzn, żeby skorzystały z usług domu uciech. Tak bardzo się boję, że wszyscy zostaniemy skonsumowani w ten okropny sposób.

***

To co zapamiętałem wklepuję do komputera z zeszytu w kratkę. Ów zeszyt oraz długopis i butelkę wody kupiłem w kiosku w Nowym Sączu na przystanku autobusowym, gdzie czekałem na kolejny autobus, tym razem do Krakowa. Słońce piecze mocno, ale się nie poddaję, bo chcę wrócić do domu, do mojego miasta bloków, gdzie nie ma gór, nie ma pięknych pieśni i brakuje mi czystego powietrza. Dobrze, że z dala od centrum jest inaczej, że jest miejsce, do którego chcę wracać, choćby nawet dlatego, żeby odświeżyć wszystkie wspomnienia schowane gdzieś w głowie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz