Między
małym a dużym
Możesz
zastanawiać się drogi czytelniku, jak wyglądała moja codzienność na statku
kosmicznym. Otóż to bardzo proste, wyobraźmy sobie, że wstajesz rano, jesz
śniadanie i udajesz się gdziekolwiek (może to być miejsce pracy, zajęć czy
szkoła) – nietrudno to sobie wyobrazić. Po powrocie z gdziekolwiek, oddajesz
się lenistwu, bądź przygotowaniu na kolejną wyprawę do gdziekolwiek. Później
zasypiasz zmęczony tym wszystkim, co w twoim mniemaniu było konstruktywnie
zagospodarowanym czasem. W tym schemacie zakładam brak rodziny i innych
destabilizatorów percepcji postrzegania świata, bo przecież na Astro ciężko o
inne istoty niż ja sam. Tak wyglądała właśnie moja rutyna poprzeplatana
większymi, bądź mniejszymi periodami wolności od działań w owym gdziekolwiek. Ostatnio,
jak mogłem przekonać się na własnej skórze, rutyna opisywania poleconych mi
obiektów i zjawisk została zaburzona, a moje losy jeszcze raz miały stać się
nieodgadnione.
Życie
w kosmosie, a dokładniej na moim statku, wygląda trochę inaczej niż na statkach
poruszających się po powierzchni planety. Moja maszyna to standardowy model
badawczy SB - 3 z tym, że mój przyjaciel Cassini (pisałem już o nim wcześniej,
obecnie jest Odkrywcą) wyposażył go w kilka urządzeń, które zapewniają mi m.in.
brak możliwości przechwycenia przez patrole z Ziemi, zwiększenie prędkości czy rejestrowanie
i przetwarzanie uniwersalnych sygnałów Schumanna i przekazów typu „echo”. Co do
reszty ulepszeń, nie będę się wdawał w szczegóły, gdyż jest to temat raczej dla
technika niż podróżnika. Muszę jednak zaznaczyć, że Cassini dużo potrafił,
zanim odmęty kosmosu wciągnęły go do reszty. Biedak.
Sygnał
Schumanna, o którym była mowa, to „bicie serca planety”, a dokładniej jej
wyładowania elektryczne plus aktywność ogromnych gwiazd, które wspólnie tworzą
rezonans wpływający na żyjące na nich organizmy. Wraz ze zmianami jakie zaszły
na Ziemi po wojnach, które wywołały osłabnięcie pola magnetycznego, rezonans
zwiększył się powodując, że wiele osób umierało na zawał serca w młodym wieku.
To zabawne, że ludzie wykańczając Ziemię, muszą wiedzieć, że planeta także
wykańcza ich samych. Po tylu tysiącach lat przyszedł czas na zemstę? Każdy
organizm, który nie będzie potrafił dostosować się do tych warunków zginie –
tak przed wojnami głosili naukowcy z Wszechorganizacji. Wszyscy myśleli, że
kiedy zaczną umierać pszczoły, niedługo przyjdzie pora na gatunek ludzi. Nic
bardziej błędnego. Teraz już wiemy, że ludzie są jak karaluchy i bardzo trudno
się ich pozbyć.
Przekazy
„echo”, opisywane fachowo jako Ηχώ to
przekazy wszystkich obiektów w kosmosie dysponujących nadajnikami fal
dwudziestojednocentymetrowych (emitowane przez atomy chłodnego wodoru), wysłane
w nieokreślonym czasie. Przekazy „echo” mogą pochodzić sprzed kilku minut, choć
równie dobrze także sprzed kilku lat. Różne obiekty w kosmosie są w stanie
odbijać, a nawet przechwytywać i odbijać te przekazy. Do perfekcji opanowała to
Chimera, zwodząca Astronautów niczym syrena, która wabi żeglarzy i niszczy ich
statki. Możliwe, że przelatując niedaleko Ziemi dotarł do mnie właśnie taki
przekaz i w szczątkowej formie wyświetlił się na prompterze w moim statku. Nie
byłem jednak tego całkowicie pewien.
Jak
już wspomniałem, życie na statku to zupełnie coś innego niż życie na Ziemi
jakie znałem wcześniej. Tutaj nie ma pojęć takich, jak naturalny sen czy
regularne odżywianie stałymi potrawami. Słowa „odpoczynek” i „praca” niekiedy splatają
się w jedno. Będąc Astronautą nie sposób jest żyć tak jak Ci, którzy resztkami
sił walczą o swój byt na Ziemi. Mój fach bowiem specjalizuje się tym, że każda
godzina pracy to badanie zarówno siebie, jak i wszechświata. Siebie badasz
nieprzymusowo, sprawdzając to, jak długo wytrzymasz bez hibernacji, czy
przeżyjesz skomplikowane manewry między asteroidami i nie popadniesz w obłęd
wlepiając wzrok przez cały czas w prompter. No i zawsze możesz coś spieprzyć
przy przyjmowaniu substancji stymulujących, a od tego jeden krok do stania się
Odkrywcą. Wszechświat jest inny niż ty, badasz go powoli z precyzją
zegarmistrza, nie możesz wyłączać swojej czujności, bo każda chwila nieuwagi
może zakończyć się śmiercią, albo nawet czymś znacznie gorszym.
Bycie
Astronautą w rzeczywistości to ciężka praca, lecz jest jeszcze bardziej
niebezpieczna dla kogoś takiego jak ja, dla osoby, która bada miejsca oraz
zjawiska i musi kontynuować dalszą podróż bez zatracania się w nich. Badanie
zawsze było pracą, lecz od pewnego czasu stało się również walką, starciem w
którym testujesz swoją wytrzymałość, a dokładniej organizm i psychikę. Kosmos
wielu z nas pomieszał zmysły, ale ja staram się być wytrwały i uporczywie dążę
do tego, co ukochałem. Jestem między małym a dużym. Między małym krokiem i
dużym wyzwaniem i czuję to gdzieś z tył głowy.
Mars
to było nic w porównaniu do tego, z czym przyjdzie mi się zmierzyć na planecie
Olbrzymie, to przeczucie nie pozwala mi się zrelaksować. Jestem chyba troszkę
szalony, bo tak naprawdę uwielbiam wyzwania i wszelkie nowości. Słyszałem
bardzo wiele od Astronautów, którym udało się „wylądować” na Jowiszu, lecz
chciałem na własnej skórze przekonać się, jak to jest być w ramionach olbrzyma.
Moje serce bije bardzo szybko.
Antycyklony
Jowisz niesie burzę i deszcze. Jest
w stanie jedną myślą przesłonić niebo i spowodować, że każdy z astronomów oraz
nawigatorów poczuje się jak zagubione dziecko. Jowisz miota piorunami i
tornadami w tych, którzy nie oddali mu właściwej czci, spuszcza burzę na osoby bezczeszczące
jego tereny. Od pewnego
czasu Versor skłania wszystkich do ucieczki i pozostaje bezlitosny i mściwy.
Ostatni
zapis w dzienniku Astronauty, który opuścił Jowisza i zamienił się w Odkrywcę
Lądowanie
na Jowiszu to nic prostego, szczególnie, że statek musi „zawiesić się” w jego
atmosferze, bo nie ma tam żadnego litego podłoża, na którym można by osiąść. Muszę
stwierdzić, że szczerze nienawidzę tego procesu. Zawsze to samo, nawet kiedy wszystko
oddaję autopilotowi - wstrząsy, ból wnętrzności, zmiany ciśnienia, a czasami
nawet niekontrolowane oddawanie moczu. No ale, po kilku chwilach wstrząsów i lekkich
objawach choroby kesonowej, jestem cały i zdrowy, a to liczy się najbardziej.
- Niebezpieczeństwo.
Zwiększona częstotliwość występowania antycyklonów do 10 kilometrów od strefy
zawieszenia – melduje komputer pokładowy metalicznym głosem.
- W razie
przechyleń stabilizuj kurs do pierwotnego miejsca – mówię, mając nadzieję, że
zjawiska atmosferyczne, których co prawda jeszcze nie dostrzegam, nie zdążą
dotrzeć do statku w czasie trwania mojego badania.
Antycyklony,
coś czego nigdy nie widziałem na żywo. Teraz, kiedy udało mi się wylądować na
tej najbardziej niestabilnej z planet, miałem w głowie wyraźniejszy obraz tych
zjawisk. Ogromne, kształtem przypominające hydrę wiry wyglądają oszałamiająco. To
jakby obserwować wiele tornad na raz, które splatają się i łączą, a następnie
znikają, to jak wiry powstające w dziurawej wanny pełnej wody. Dla Astronauty i
jego statku antycyklony są niesamowicie niebezpieczne.
Czy
warto było w ogóle tu lądować? Coraz więcej pytań może zaprzątać mój umysł,
nawet w takich chwilach jak ta, kiedy nie powinno się liczyć nic więcej poza priorytetem
misji. Coś jednak zdecydowanie było nie tak. Dlaczego do mecha-diabła w ogóle
udało mi się wylądować na Saturnie? Przecież ta planeta jest lżejsza od wody.
Zapętlam się w rozmyślaniach jak wsiowy głupek zupełnie zapominając o
nowoczesnych technologiach, które sprawiły, że już dawno zrównaliśmy się z
mitologicznymi bytami. Zdecydowanie powinienem udać się na dłuższą hibernację.
Nie było już przecież przestrzeni, których nie sposób było przekroczyć. No
chyba, że wpadało się w miejsca spaczone przez Chimerę. Tam nawet najwytrwalszy
i najbardziej doświadczony Astronauta czy zmieniony Odkrywca nie mógł być
niczego pewien. Są miejsca w kosmosie, o których nawet ja wolałem nie myśleć.
Przed
wyjściem ze statku wystarczyło mi zaledwie kilka minut, żeby dostosować swoje
płuca do atmosfery. Pomimo nowoczesnego kombinezonu, którego zalety wcześniej
przedstawiałem, byłem zawsze przezorny i starałem się żeby zachowana została
równowaga z planetą. Może to czytelnikowi wydać się dość zabawne, bądź
przesądne, ale zawsze, gdy lądowałem na planecie, która była nsamniej stabilna,
hartowałem swój organizm eterem. Niewielkie dawki dla rozprężenia i pozbycia
się dysharmonii. Innych mógłby zwalić on z nóg, ale na mój organizm w takim
"klimacie" miał jak najbardziej pożądane działania.
Gdy
wypiąłem się z Astro i dosłownie wyfrunąłem z kabiny poczułem się dziwnie,
jakby ogarniał mnie metafizyczny strach, czy art-groza. Zdecydowanie coś było
nie tak. Ktoś coś spieprzył i nie przesłał dokładnych danych misji, a może
nawet to nie był sygnał z Ziemi tylko błędne „echo”. Z drugiej strony „uspokajałem
się” faktem, że nie przypominam sobie, aby ktokolwiek podchodził do lądowania
na Jowiszu podczas występowania tak licznych antycyklonów. Mogę być pierwszym,
który rzuci wyzwanie gigantowi. Skoro moja maszyna bez najmniejszych problemów zawiesiła
się w atmosferze planety, to szczęście jeszcze mi sprzyjało. Fart znaczył tyle,
że oprócz mgły która przesłaniała mi cały widok w promieniu kilku kilometrów (w tym antycyklony
szalejące w oddali), czułem, że moja stopa dotknęła twardego podłoża. Jakże to
możliwe? Może mam nieszczelny skafander i nawdychałem się tego świństwa
atmosferycznego? Przecież ta planet to nic więcej jak mieszanina gazów
morderczych dla człowieka, mogłoby się przecież zdarzyć, że mój skafander nie
do końca przefiltrował otaczające mnie pierwiastki... Sam już nie wiem, pora
skupić się na misji, bo coś chyba wymyka się spod kontroli.
Zapomniałbym
dodać, że aby ułatwić swoją nawigację po obszarze, na którym wylądowałem musiałem
skonstruować dmuchawy z pokładowego odkurzacza do resztek. Teraz gdy miałem
moją "dmuchawę", z łatwością mogłem poruszać się w wybranym kierunku.
Oby tylko te przeklęte wiry nie poszły w moją stronę.Powracając do planety,
muszę stwierdzić, że nie było łatwo się po niej poruszać, nawet pomimo faktu,
że moje stopy co jakiś czas dotykały jakiegoś podłoża. To było dla mnie dziwne
i niezrozumiałe, bo przecież wszystko było tu dalekie od twardości. Oczywiście pobrałem
próbki gruntu przy użyciu przepuszczalnościomierza PDPK 3000, jednak w
styku z materiałem detektor zaczął wariować i pokazywać odczyt świadczący o
obecności wielu bardzo różnych substancji na raz.
Po kilku minutach przebijania się przed siebie
przez mgłę przy użyciu prowizorycznego urządzenia, natrafiłem na coś bardzo
dziwnego. Mgła rozwiała się na chwilę ukazując moim oczom widok niesamowity,
hipnotyczny i potęgujący mój wewnętrzny strach. W oddali szalały zjawiska, o
których inni mogli dowiedzieć się tylko za pomocą programów, jednak przede mną widok
był o wiele bardziej petryfikujący. Powierzchnia, która przyprawiła mój sprzęt
o zawrót kabli ukazała się w pełnej krasie. Był to rozległy obszar kolorem
przypominający połączenie wielu znanych mi minerałów, teraz jednak
przypominający bardziej amalgamat. Patrzyłem na powierzchnię przenosząc swój
wzrok dalej i dalej.
-
Niech mnie kosmos pochłonie – mówię oddychając ciężko, a eter, który wcześniej
przyjąłem na dobre ulatnia się z mojego organizmu ustępując miejsca adrenalinie.
-
Astro, namierz mnie i kieruj się w moją stronę – wydaję polecenie do mojego
statku i przysiadam na chwilę odkładając dmuchawę nie wierząc własnym oczom.
To co widzę
kilka metrów dalej to dziesiątki ciał Odkrywców porozrzucanych w nieładzie, jakby
przyklejonych do powierzchni, niedaleko czegoś, co przypominać może organiczną
śluzę. Wstaję i walcząc z przerażeniem podlatuję bliżej. Istoty zostały żywcem
obdarte ze swoich skafandrów, które łączyły się bezpośrednio z organizmem. Na
niektórych szczątkach, pozostały jeszcze resztki minerałów, które dany osobnik kolekcjonował
na sobie i w sobie. Ostrożnie poruszam się między nimi dostrzegając
zdeformowane kończyny pokryte szczątkami różnych substancji. Niebieski beryl
mieni się jeszcze na jakimś rozprutym korpusie, niektóre czaszki pokrywają
resztki litowych hełmów. Golemy, których pobratymcy uratowali mi skórę na
Marsie zjednali się ze wszechświatem. Zastanawiam się, co i jak dawno temu
mogło ich tak urządzić. Może zostali pochłonięci przez jeden z antycyklonów i
wielką siłą wtopieni w to dziwne podłoże? Ale co na Heliosa robi tu ten właz?
Powolutku
przemieszczam się w stronę dziwnej śluzy. Uruchomiłem latarkę przy hełmie
skafandra i teraz lepiej widzę, co znajduje się kilka metrów przede mną. Gdy
tylko kierują snop światła na organiczną śluzę, ta jakby zbija się w sobie i
krzepnie.
- To dziwne –
myślę i przygaszam latarkę, śluza na powrót „wiotczeje”.
- A więc tak! –
mówię już na głos i wyłączam latarkę całkowicie.
Jest bardzo
ciemno, pomimo faktu, że wylądowałem tu za dnia mgłą która otacza dalsze
przestrzenie skutecznie ogranicza blask gwiazd i nie daje możliwości
pochwycenia promieni słońca. Ze śluzy uderza jakieś dziwne ciepło, które
rozpoznawane jest automatycznie przez detektory w moim kombinezonie. Powoli
podchodzę jeszcze bliżej i nieumyślnie kopie fragment hełmu Odkrywcy prosto na
właz. Ten otwiera się i łapczywie
pochłania brom.
- Mam cię! –
myślę z triumfem.