Wy śmiertelnicy jesteście jedynie cieniami i pyłem.
Przekaz echo przechwycony z Melpomene, statku-widmo, data nieznana
Człowiek jest z natury istotą ciekawską, a owa chęć poznawania nowych przestrzeni nieraz ściągnęła już na nasze głowy szereg nieszczęść. Wystarczy przywołać chęć poznania efektów broni chemicznej i jądrowej, wiedzę na temat tego, co dzieje się z człowiekiem w skrajnych warunkach, czy w końcu wypuszczanie nas, Astronautów w niebezpieczne misje. Jednak tylko odważne (lub szalone) jednostki wprowadziły innowacje i pokazały świtu, że odkrywanie nieznanych płaszczyzn może być konstruktywne i potrafi wpisać do kart historii najważniejsze ze słów - przełom.
Jako wytrwały Astronauta i niestrudzony badacz, mając w głowię ten pozytywniejszy scenariusz, nie mogłem zastanawiać się ani chwili dłużej. Bo co jest ciekawszego od wchodzenia w nieznane obszary? Co podnosi ciśnienie krwi bardziej niż emocje związane z przecieraniem szlaków? Na pewno nie sztuczne substancje, stymulowanie emocji za pomocą urządzeń czy wspomnienia odkopywane z niepamięci. Osobiście nazywam to szaleństwem zuchwałych.
- Muszę tam wejść – mówię do siebie i walczę ze strachem przed wszystkim i powoli nachylam się nad otworem odkładając na bok urządzenie, które pozwalało mi się poruszać.
Czuje jak coś mnie wzywa. Zapominam o pięknym Marsie, o rozprutych Odkrywcach i o strzępkach przeszłości pielęgnowanych od lat. Zatracam się i powoli wślizguje się w ciemny otwór, który przed chwilą roztworzył się przede mną. Przypomina mi się co mówił mi jeden z nauczycieli historii kosmosu: „Zło najczęściej kryje się w mroku”. Ale w tym momencie mrok wydawał mi się szalenie ciekawy i godny zwiedzania.
Wnętrze miejsca, do którego się przedostałem podobne było do jaskini i w zasadzie oprócz tego opalizującego połysku nie wydawało się niczym nadzwyczajnym, dla osób, które uprzednio zwiedzały tunele na księżycach głównych planet. Ot, zwykła jaskinia, jak te na Ziemi powstałe na skutek wiecznych odwiertów i szukania surowców przez najgorsze na świecie istoty nie potrafiące gospodarować swoim środowiskiem. Problem w tym, że ta jaskinia znajdowała się na planecie, która zrobiona była z mieszaniny gazów! Sensory w moim kombinezonie, tak samo jak większość przyrządów, zupełnie zwariowały, nic się nie zgadzało, a sygnał Astro w chwili przejścia przez otwór był praktycznie zerowy. Nie mogę się poddać w tak ważnej chwili. Brnę do przodu i czuje się, jak jeden z Pionierów, bardzo nielicznej grupy Astronautów, którzy poświęcili swoje życie dla poznania niezbadanych przestrzeni kosmosu.
Kilka pierwszych kroków.
Kilkanaście dalszych.
Kilkadziesiąt ostatnich.
Kiedy wszedłem w głąb tego dziwnego miejsca, przez ciemne jak hades mroki nie przebijała się nawet moja lampa zamontowana przy głowie. Musiałem nie zauważyć, że powierzchnia, po której stąpałem kończy się. A może tuż pode mną coś właśnie się rozwarło? W tym ostatnim z kroków jedyne co pamiętam, to jakbym spadał przez chmury. Czy ja jestem skończonym samobójcą? Co myślałem wchodząc do tego miejsca, przecież można było zebrać próbki i zrobić badania na zewnątrz. Przeklęty eter już prawie przestał działać i to może dlatego zaczęło ogarniać mnie to dziwne zwątpienie w powodzenie powrotu na statek. Jako ludzie jesteśmy strasznie naiwni i nawet pomimo poczucia swojej wyższości popełniamy głupie błędy.
Nie byłoby nic dziwnego w moim spadaniu (wiedziałem, że musi się kiedyś skończyć wiadomym skutkiem), gdyby nie to że w pewnym momencie wcale nie uderzyłem z całym impetem w skałę i nie połamałem sobie wszystkiego, co było możliwe do połamania przy takim upadku. Wpadłem na coś co przypominać mogło wielką poduszkę zrobioną z dziwnej galaretowatej substancji w kolorze zjełczałego budyniu. Ledwo udało mi się wydostać z tego czegoś i stanąć na nogi.
Obraz wnętrza miejsca, w którym się znalazłem sprawił, że ryknąłem na całe gardło, niepohamowanym okrzykiem przerażenia, które zapewne towarzyszyło w przeszłości wszystkim prabraciom, którzy widzieli najstraszniejsze okropności unikatowe dla swoich czasów. Teraz wiedziałem, że mój koniec to kwestia chwili.
Ukazał mi się widok przerażający i paraliżujący moje myśli, mógłbym tutaj wymyślić dziesiątki innych przymiotników, które nie oddałyby zapewne strachu petryfikującego całe moje ciało i rozszarpującego moją duszę. W komnacie wyrytej w skale znajdowało się pomieszczenie. W pomieszczeniu znajdowały się istoty wystające ze ścian. Z istot emanowało przerażenie, które czułem. Były one wpół żywe, wpół martwe, a z każdej z nich odprowadzone były rurki i przewody, które prowadziły do istoty, w obliczu której blakły nieumarłe szczątki. To pozostało z zagubionych pokryte było galaretowatą substancją, na którą wylądowałem. Wiedziałem, że ze ścian sterczą Odkrywcy, Astronauci, a raczej ich animowane truchła pozbawione kombinezonów lub skóry i sam nie wiem co. Wszyscy wtopieni w jakimś strasznym procesie, albo w rytuale w to miejsce. Niektórzy machali spazmatycznie tym, co wystawało ze skały, jeszcze inni wydawali dźwięki, które najwytrwalszym Astronautom zmroziłyby krew w żyłach, pozostała część po prostu zwisała nieruchomo od czasu do czasu drgając delikatnie.
Przysiadłem z przerażenia i pomimo braku łączności wklepałem na podręcznym ekranie dotykowym sygnał S.O.S. z najwyższym priorytetem, który Astro miał wysyłać na najdłuższych falach w przestrzeń kosmiczną. Wiedziałem jednak, że przy antycyklonach i ścianach zrobionych z nieznanych mi minerałów, takie kroki są czystą i nic nie wartą formalnością. Byłem zgubiony, bo znalazłem się na statku Chimery, który stworzony był ze wszystkiego, co bestia przyswoiła bądź opętała przez swoją odwieczną podróż w przestrzeni – stąd jego nadnaturalny kolor.
- Naiwniaku, przecież na Jowiszu nie ma stałej materii – pomyślałem bezsilnie, bo dałem się nabrać w pułapkę, jak uczniak.
Chciałem uciekać, pobrać próbki, dobić konające truchła, zrobić cokolwiek, ale „to” nagle zaczęło funkcjonować pompując ze zdwojoną siłą w swoje wnętrze substancje z udręczonych. Zacząłem płakać ze strachu, bo pomimo, że znałem tylko legendy, potrafiłem rozpoznać Chimerę. Istotę, czy też istoty, o ile w ogóle nazwać można było tak przedziwne kształty z niekrytych skórą tkanek. przypominały pękające mięśnie, które wiły się, jak dżdżownice w kałuży, wydając z siebie dźwięki, tak bardzo odmienne od wszystkiego co usłyszałem na ziemi. Moje serce zamarło.
Z legend , które słyszałem od osób zaprzyjaźnionych z Odkrywcami (a więc półszalonych) Astronautów słyszałem, że Chimera rzadko zabija swoje ofiary bezpośrednio, woli popychać je do samobójstwa lub torturować tak długo, jak jest to tylko możliwe. Jej ulubioną ścieżką działania jest czatowanie niedaleko osad, gdzie znajduje się jakieś życie i doprowadzenie jej mieszkań do obłędu, a następnie samounicestwienia. Czytałem kiedyś w jednej z książek w bibliotece Ostatnich Zbiorów na Ziemi zarezerwowanej tylko dla adiunktów, którzy mieli zostać wysłani w kosmos na długie lata, że Chimera lubi rozmawiać ze swoimi ofiarami – schlebia im, szydzi, zastrasza i łamie ich psychicznie. Ten potwór potrafi przez dekady siedzieć gdzieś, gdzie nie dociera światło i czekać na swoje ofiary. Na głupców takich, jak ja.
Kiedy pomyślałem o ucieczce, miriady dźwięków - od pisku, po niskie szumy i wycie – zalały moją głowę. Padłem na kolana i trzymałem się z całej siły za hełm licząc na to, że zdołam zagłuszyć ten przerażający dźwięk. Chimera uformowała się w coś, co wyglądało, jak wyciągnięty ze skorupy ślimak z dziwnymi odnóżami, przypominającymi macki, kończyny pająka i coś jakby ropiejące dziecięce rączki. Wiła się w oszalale, jak w transie, wydając setki odgłosów. W kolejnej sekundzie odłączyła się od wszystkich rurek prowadzących do nieszczęsnych bytów. Pomimo tego, że to coś nie miało oczu czułem, że patrzy na mnie. Przemówiła, a jej głos brzmiał dźwiękiem wszystkich zagubionych w galaktyce.
- Istoto pierwszego rzędu – głos monstrum sprawił, że zwymiotowałem do środka skafandra. – Nie mieliśmy gości od dekad, żywiliśmy się tylko wyrzutkami, a teraz spotykamy jednego z synów małp.
- No już zabij mnie – szepczę, bo nie spodziewam się innego końca, zabrnąwszy jak nowicjusz wprost w paszczę potwora. Jestem taki głupi i naiwny.
- Zabić Cię? Czy istota pierwszego rzędu zna tylko taki tryb opuszczania formy stałej? – Chimera krzyczy teraz głosami wszystkich moich bliskich z ziemi.
Próbuję zaaplikować sobie śmiertelną dawkę jakiejś substancji z podręcznego przybornika, ale Chimera jest szybsza. W ułamku sekundy ten pozornie niezręczny ślimak znajduje się metr ode mnie i oplata moje ręce.
- Uczynię twoje wnętrze pyłem kosmosu – szepcze głosem dziewczyny, którą zostawiłem na Ziemi.
I wnika w mój kombinezon, przez skórę opanowuje kości i mięśnie. Z mojego hełmu znika przesłona. Czuje jeszcze, że żyję, ale wszystko mi mówi, że to nie potrwa długo. Rozpoczynają się przyspieszone skutki choroby wysokościowej, moja głowa promienieje od bólu, zaczynam wymiotować. Skóra mrowi mnie tak, jakby ktoś powoli sypał na nią słony, palący piasek, wszystko dookoła się kręci. Widzę już coraz mniej, bo obraz zawęża mi się od braku tlenu, miotają mnie konwulsje. Chimera oplata mnie w całości. Bije od niej czysta nienawiść. Czuję, że rozpoczyna się najgorsza część niedotlenienia – kwasica. Wszystko we mnie zaczyna się rozrywać, a ból jest nie do opisania. Chciałbym odłączyć się od galaktyki.
Na chwilę przed zniknięciem świadomości powracają do mnie wspomnienia. Widzę jak w zwolnionym tempie idę z moją dziewczyną za rękę przez jedne ze sztucznych parków na wygenerowanych naturalnych rubieżach Ziemi. Ona uśmiecha się i mówi coś niezrozumiale. Wiatr powoli rozwiewa jej piękne włosy. Obraz się zmienia. Widzę moją matkę, która czyta mi książkę z biblioteki Ostatnich Zbiorów na Ziemi. Powoli porusza ustami, wpaja mi odwieczne prawdy o kosmosie. Mówi o wielkim wybuchu, o słońcu o legendarnym Pogromcy. Później widzę siebie, z daleka, jak odlatuję z Ziemi i niknę w mrokach kosmosu. Jak spadająca gwiazda.
Jak w sali kinowej na Ziemi, ujrzałem niewielki czarny punkt na środku białej przestrzeni. Czarny punkt zdawał się trwać przez dobre kilka sekund na swoim miejscu, aż do chwili, gdy w zupełnie niespodziewany dla mnie sposób eksplodował z takim hukiem, że na chwilę zacząłem oddychać, a przynajmniej tak mi się wydawało. Obrazy zaczęły zmieniać się w niesamowicie szybkim tempie, tak, że nawet jakby zwolnić je setki razy nie zdołałbym wszystkiego pojąć. Kombinacje świateł przekazywane bezpośrednio do mojego wnętrza pokazywał jakieś dziwne procesy i zajścia, już nie na białym, ale teraz na czarnym tle. W pewnej chwili uchwyciłem wzrokiem znany mi obraz. Krzyknąłem jakby w myślach. I możesz wierzyć lub nie drogi czytelniku, ale zauważyłem wtedy coś bardzo mi bliskiego i znanego, co wydawało się coś znaczyć pośrodku czarnego ekranu. Przy zatrzymaniu z łatwością mogłem wskazać bardzo wiele ciał niebieskich. Mogłem wskazać układ planety i gwiazdy, a dalej układ słoneczny. To był prapoczątek.
* * *
Tysiąc myśl na centymetr kwadratowy mojego mózgu sprawia, że topnieją lodowce na krańcu wszechświata. Przebijam się przez ściany braku świadomości.
- Ockną się, więc żyje – powiedział pewnie męski głos.
- O Boże, ale mówił Pan… - drugi damski głos miesza w sobie odcienie rozpaczy i radości.
- Mówiłem, mówiłem. Miał szczęście gnoj… to znaczy chłopak – kontynuuje bas-baryton. - Przeważnie tacy jak on po takiej kawalkadzie chemii trafiają w jedno miejsce i wcale nie jest to pierwsza liga koszykówki.
- Biedny, dobrze, że pogotowie przyjechało tak szybko – drugi głos ciągle łka. – A Mil się obudził.
- Kto? – dziwi się głos numer jeden.
- No, ten drugi, co leżał w swoich wymiocinach i nie czuliście pulsu – damski głos smutnieje.
- A, drugi kosmonauta… Wszystko okaże się przez tą noc. Nasz toksykolog robi co w jego mocy, więc zobaczymy. – kontynuuje mężczyzna – Mówimy na niego Pogromca, bo niejednego ciekawskiego substancji wyciągnął z odmętów otchłani.
- Och doktorze Cassini, nie wiem jak panu dziękować – rozkleja się pierwszy głos.
- Niech pani skupi się na swoim dzieciaku, to nie trzeba będzie w przyszłości wpompowywać w niego ponownie tych wszystkich odtrutek. Chodźmy teraz, dajmy mu odpocząć. – mówi lekarz i razem z kobietą oddalają się.
Leżę na łóżku podpięty do kilku rurek i o dziwo mam wszystkie kończyny. Co prawda nie udusiłem się, ale czuje jakby rozpoczynały się pierwsze objawy kwasicy, a głowa pęka mi jak na największym kacu. Zupełnie nic z tego nie rozumiem. Pamiętam wszystko, ale tak, jakby to było co najmniej 10 lat temu. Kosmos, Astro, Mars, Chimera, białe tło i co dalej? Pamiętam to, tak, jak przez mgłę, ale jednak. Chyba nie chciałem wiedzieć, co się stanie dalej. Nie chcę nawet rozmyślać na tym, jak daleko jest to "dalej". Myślę, że w jakimś stopniu udało mi się wykonać misję. Wyrwałem się Chimerze. Otwieram oczy szeroko i widzę całą aparaturę, która mnie otacza, nie mam pojęcia do czego służą maszyny i ich pokrętła oraz co w tej chwili wpompowują mi do żył. To dziwne, bo czuje się trochę jak przyłączony do Astro, tylko nie mogę wydawać poleceń.
Uśmiecham się szeroko i przez szpitalne okno widzę, że księżyc świeci bardzo mocno, tak samo jak gwiazdy.
- Doktor Cassini – mówię i uśmiecham się do siebie – doprawdy bardzo ciekawe.
KONIEC
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz