(...)łóżka, wszystko mnie bardzo bolało, nie mogłem chodzić, a do szkoły poszedłem po dwóch miesiącach (ale zaległości w nauce szybko nadrobiłem). Po latach, podczas prześwietlenia kręgosłupa okazało się, że w wyniku tego upadku miałem uszkodzone dolne kręgi.
Lata szkolne
Do szkoły podstawowej zacząłem uczęszczać od września 1945 roku. Po nabyciu zeszytów za kilka jajek, oraz ołówka i gumki w sklepie u Walentego Wróbla, zostałem przyjęty do klasy początkowej. W klasie znajdowały się dzieci od 7 do 12 lat. Po półrocznym nauczaniu zostaliśmy zakwalifikowani do różnych klas, ponieważ umiałem czytać i pisać znalazłem się w drugiej klasie. W klasach oprócz ławek i tablicy znajdowało się godło państwa i krzyż. Przed rozpoczęciem i zakończenie nauki każdego dnia odmawialiśmy modlitwę. Raz w tygodniu mieliśmy naukę religii, oraz przygotowania do pierwszej komunii. Religii nauczał ksiądz, który przyjeżdżał na rowerze z Łaz.
Pierwszą Komunię Świętą przyjąłem w Kościele parafialnym pod wezwaniem św. Michała w Łazach. Mama z tego powodu, że przestąpiłem do Pierwszej Komunii upiekła placek. Dostałem wtedy również prezent od matki chrzestnej, a ciotka Mania dała mi rower. Tak długo jeździłem, że zjeżdżając z górki ścieżką w stronę Łaz najechałem na kołek i z przedniego koła zrobiła się ósemka. W wielkim strachu podprowadziłem rower pod dom i oparłem go o ścianę. Uszkodzony jednoślad zobaczyła ciotka Mania, powiedziała: „Masz szczęście, że to Twoje święto”.
W trzeciej klasie zniesiono nauczanie religii w szkole. Zdjęto krzyże w klasach, a w ich miejsce powieszono portrety prezydenta Bieruta i premiera Cyrankiewicz, oraz wodza Związku Radzieckiego- Stalina. Na lekcji rysunków rysowaliśmy portret Stalina, nauczyciel od rysunków i kierownik szkoły oceniali pracę. Moja wypadła najlepiej. Kolega z klasy Jan Dylkowski opowiedział to swemu ojcu, który był dyrektorem zakładów ogniotrwałych w Łazach. Na Dzień „Dziadka Mroza” w Ludowcu (Dom Kultury) w Łazach za zajęcie I –go miejsca z rysunków dostałem w nagrodę dużą paczkę ze słodyczami, oraz książki. Na jednej z lekcji rysowaliśmy zwierzęta prehistoryczne. Ja narysowałem mamuta, kolega z klasy podejrzewał mnie, że przekalkowałem z książki, ja ze złości pobiłem go, za co od kierownika Żmudzki dostałem pięć „kijów” na tyłek.
Śpiewu uczyła nas Starsza Pani -„Babuleńka”, która nauczyła nas śpiewać piosenki pt. „Była babuleńka z rodu bogatego”. Od pierwszej do siódmej klasy uczyła tylko tej piosenki, dlatego nazwano ją Babuleńką. Zapamiętałem ją na długie lata, ponieważ za byle jakie przewinienie dostawaliśmy od niej „łapy”. Polegało to na tym, że uderzała z całej siły liniałem w otwartą dłoń, a po kilku uderzeniach puchły dłonie. Dlatego nie popracowała w naszej szkole zbyt długo.
Poza lekcjami wolny czas spędzaliśmy grając w szmaciankę, oraz bawiąc się w wojsko. Robiliśmy podchody, polegały one na tym, że w kamieniołomie rozpalaliśmy ognisko i wrzucaliśmy do niego pociski karabinowe, które po rozgrzaniu wybuchały. Tyle musiało być wybuchów, ile było pocisków. Jeden uczeń ze starszej klasy odpalił granat w ubikacji szkolnej, która znajdowała się poza budynkiem szkolnym. Wybuch granatu oderwał mu rękę, oraz zniszczył ubikację. Rannego wieziono furmanką 7 kilometrów do szpitala w Zawierciu, w którym uratowano mu życie. Od czasu tego nieszczęśliwego wypadku nie bawiliśmy się w podchody.
Wymyślaliśmy różne gry między innymi ściganie się z kółkiem. Wyścig polegał na tym, że po zdobyciu obręczy (wziętej z koła od roweru) i dopasowanie do niej odpowiedniego patyka popychając obręcz pędziło się co sił w nogach do mety. Zwycięzca otrzymywał fajerkę (krążek od płyty kuchennej). Większa średnica koła dawała większą szybkość, dlatego za dwie mniejsze fajerki można było dostać jedną większą obręcz. Organizowaliśmy wyścigi z fajerkami, do fajerki trzeba było mieć odpowiedni popychacz najlepiej do tego celu nadawał się pogrzebacz. Graliśmy również w grę zwaną „zbukiem” polegającą na tym, że na polu wyznaczano bramkę, a w środku wbijano palik zwany „zbukiem”, którego z boku bramki pilnował bramkarz. Wszyscy zawodnicy biorący udział w grze byli wyposażeni w laski i kolejno z odległości około 20 metrów celowali w palik. Po jego wybiciu wszyscy musieli przebiec na drugą stronę bramki i znaleźć swoją laskę, w tym czasie bramkarz musiał szybko wstawić palik „zbuka” między bramkę i pilnować go, a kogo dotknął laską i wybił palik ten zostawał bramkarzem i gra rozpoczynała się od nowa. Była to ciekawa gra, bo można było grać gdziekolwiek z nieograniczoną ilością zawodników (najmniej dwóch).
Zimową porą uprawiliśmy sporty zimowe. Koło studni była ślizgawka, z której zjeżdżaliśmy na różne sposoby: na sankach, na pupie i na stojąco na łyżwach własnej produkcji. Do butów zwanymi drewniakami (bo podeszwy miały drewniane) na środku mocowaliśmy pałąki od wiadra, które nadawały kierunek jazdy. Najdalszą odległość, którą można było osiągnąć na sankach to 200 metrów. Była to niebezpieczna jazda, bo zdarzały się przypadki, że sankami najeżdżano na starszych ludzi. Starsi koledzy zjeżdżali na dużych saniach, a organizowali je następująco: duże sanie konne ustawiano na górze drogi koło szewca Czyraka, naprzeciwko studni, następnie na czole sań siadało kilkunastu chłopców, którzy za pomocą łyżew nadawali kierunek sań. Do sań wsiadało tyle osób ile się dało, z tył popychacze rozpędzali sanie, następnie wskakiwali do nich. Sanie pędziły z zawrotną szybkością zatrzymując się na końcu drogi. Miałem przyjemność jechać takimi saniami i ponieważ była to jazda niebezpieczna zakazano nam jeździć na dużych saniach.
Czwartą klasę rozpocząłem w szkole podstawowej w miejscowości Sucha Góra koło Tarnowskich Gór. W tej szkole ciotka Józefa była nauczycielką. Dostała mieszkanie służbowe, które składało się z dwóch pokoi i kuchni. Ubikacja była poza budynkiem. Ciotka bała się sama mieszkać i uzgodniła z rodzicami, że zamieszkam u niej, tak też się stało. Oprócz nauki do moich obowiązków należało: rąbanie drzewa na podpałkę, noszenie węgla dla nas i sąsiadki-staruszki. W okresie zimy palenie w piecach kaflowych, codzienne mycie podłogi w kuchni, a raz w tygodniu w pokojach. Rano chodziłem do piekarni po pieczywo. Piekarz dodatkowo dodawał mi dwie bułki, które zjadałem po drodze do domu. W dowód wdzięczności pomagałem synowi piekarza w nauce ( bo najgorzej szło mu z języka rosyjskiego).
Ponieważ wcześniej wracałem, że szkoły musiałem przygotować obiad. Któregoś dnia ciotka poleciła mi, abym przygotował na obiad kładzione kluski, przekazując przepis, abym rozrobił ciasto i łyżką kładł je na wodę. Nie powiedziała, że woda powinna się gotować. Ugotowała się jedna wielka kluska, którą później pokroiliśmy i okraszone masłem zjedliśmy ze smakiem.
W sobotę po zajęciach szkolnych jeździłem do rodziców po prowiant, a w niedziele po południu wracałem pociągiem do Tarnowskich Gór. Z plecakiem o ciężarze 20 kg, po 4-ro kilometrowym marszu, przychodziłem bardzo zmęczony, ale nigdy nie narzekałem. Szkoła otrzymywała z „UNRY ”paczki, w których znajdowały się przybory szkolne, orzeszki ziemne, oraz słodycze. Brałem wtedy udział w komisji, która przydzielała każdemu po równo.
Letnią porą graliśmy (jako trampkarze) w piłkę nożną. Grałem wówczas w ataku razem z Zygfrydem Sołtysikiem- późniejszym piłkarzem Górnika Zabrze i reprezentantem Polski. Na Olimpiadzie Polska zdobyła złoty medal olimpijski. Sołtysik był w tym czasie najlepszym rozgrywającym w Polsce.
Jeździliśmy ze szkołą na basen do Bytomia. Miałem możliwość odwiedzić wtedy ciotkę Marysię, która mieszkała blisko pływalni. W owym czasie chodziliśmy po lekcjach na stawy, a właściwie na wyrąbiska po dolomitach, które były zlane wodą i co za tym idzie były bardzo głębokie. Raz ciotka przyłapała mnie na kąpaniu się w tym wyrobisku. Zawałowa mile, żebym wyszedł z wody. Po wyjściu z wyrąbiska dostałem tęgie lanie paskiem od moich spodni i miałem czerwone pręgi na plecach i pośladkach (tak, że przez kilka dni nie mogłem usiąść na tyłku).
Pewnego popołudnia wybraliśmy się do kamieniołomów na jazdę na wózkach do przewożenia kamieni. Kilkunastu kolegów wsiadło na wózek. Jeden z kolegów nazywał się Alfred Kubica i usiadł z przodu na zderzaku. Wózek koleba uderzył w drugi wózek, łamiąc Alfredowi nogę z przemieszczeniem. Zorganizowałem natychmiastową pomoc, usztywniając nogę deską i z kolegą Frankiem Janem (reszta kolegów uciekła w popłochu nie przyznając się do udziału w tej tragicznej zabawie) z wielkim trudem dowlekliśmy Alfreda do jego rodziców, którzy mieszkali blisko mojego domu. Alfred pół roku przebywał w szpitalu, jego rodzice bardzo mnie polubili i często prosili, abym odwiedzał Alfreda, co czyniłem z wielką ochotą. Ciotka o wszystkim się dowiedziała i znów zostałem skarcony, zamknęła mnie w komórce na węgiel. Po wydostaniu się przez okienko uciekłem do rodziców. Po tygodniu tata pod przymusem zawiózł mnie do Suchej Góry.
Moje warunki bytowe od tego momentu poprawiły się i nie musiałem myć codziennie podłogi, a ciotka zaprzestała stosowania różnych kar (między innymi kar cielesnych). W jesienne wieczory za zezwoleniem ciotki zbieraliśmy się w naszym mieszkaniu i urządzaliśmy rożne zabawy, między innymi w chowanego, lub w pomidora. Przed powrotem ciotki ze szkoły w Tarnowskich Górach w mieszkaniu już nikt nie przebywał. Lubiłem też puszczać bąka na chodniku, lub na asfaltowej ulicy. Tata Janka Franka wytoczył nam dwa bączki z aluminium, był to stożek o wysokości 10 cm, którego nawijało się na sznurek i szybkim ruchem puszczało się w ruch, następnie podcinało się go batem, ponieważ bączek miał wycięte poziome otwory i przy wirowaniu buczał.
W zimowe dni, gdy lód był na stawach, jeździliśmy na łyżwach. Wtedy znów tata Janka Franka obdarował mnie prezentem, dał mi prawdziwe łyżwy, które przykręciłem do butów. Po paru wywrotkach szybko nauczyłem się jeździć. Próbowałem nawet jeździć figurowo, a niektóre ewolucje nawet mi się udawały np. przekładanie nogami.
Ciotka po zajęciach w szkole uczęszczała do wieczorowej Szkoły Pedagogicznej w Tarnowskich Górach. Po jej ukończeniu została skierowana na studia do Poznania. Po dwóch latach (pobytu w niewoli u ciotki) powróciłem w rodzinne strony.
Rok szkolny 1950/1951 rozpocząłem jako uczeń szóstej klasy Szkoły Podstawowej w Rokitnie Szlacheckim. W szkole panowała zaostrzona dyscyplina, którą wprowadził kierownik szkoły, pan Żmudka. Uczniowie od pierwszej do siódmej klasy musieli mieć głowy ostrzyżone, aż do gołej skóry. Raz w tygodniu higienistka sprawdzała czystość, kiedy znalazła wszy lub gnidy, wtedy uczeń szedł do odkażania, bo zdarzały się nawet takie przypadki (ale tylko u dziewczyn, bo chłopców nie zanotowano). Uczniowie ze szkoły w Rokitnie byli rozpoznawalni w okolicy z powodu strzyżenia „na glacę”.
Obchodziliśmy różne rocznice, np. takie jak Rocznica Rewolucji Październikowej. Z tej okazji odbywały się akademie, na których każda klasa musiała ułożyć jakiś program. Nasza klasa śpiewała Międzynarodówkę. Pierwszego Maja udawaliśmy się do Łaz na pochód pierwszomajowy, a po pochodzie były organizowane międzyszkolne zawody sportowe. Ja grałem w piłkę nożną. Dziewczyny z naszej szkoły grały w siatkówkę, raz na zawodach zajęły pierwsze miejsce, co dawało im udział w grze na szczeblu powiatowym. Po rozgrywkach bez względu na pogodę rozpoczynaliśmy sezon kąpielowy, szliśmy nad staw i kolejno zanurzaliśmy się w wodzie, a kto tego nie zrobił nie miał prawa kąpać się w stawie lub rzekach na naszym terenie. Pod koniec roku szkolnego w czerwcu po zajęciach w szkole zamiast prosto iść do domu poszliśmy z kolegami na staw, który był w parku w dawniejszym dworze. Zauważył to kierownik szkoły, zawrócił nas z powrotem i każdemu dołożył rózgą po tyłku, a rękę miał ciętą, bo jak przyłożył to od razu pękała skóra. Kierownik Zmódka nie miał jednej ręki, stracił ja w czasie okupacji.
W Rokitnie było już zorganizowane życie kulturalno oświatowe. Powstał Ludowy Zespól Sportowy. Letnią porą rozgrywaliśmy mecze piłki nożnej, mieliśmy już sprzęt sportowy w postaci piłki, koszulek i spodenek, a zamiast butów graliśmy w trampkach. Mecze piłki nożnej rozgrywaliśmy na boisku, a dokładniej na ugorze Wnuka za rzeką Mitręgą.
Podczas jesiennych wieczorów rozgrywaliśmy turnieje w tenisie stołowym, oraz uprawialiśmy szermierkę. Jak był śnieg udawaliśmy się na górki za Kolonią Laskową i na nartach zjeżdżaliśmy w dół, lub organizowaliśmy konkurs skoków. Skoki polegały na tym, że na zjeździe z góry. Ze śniegu usypaliśmy zeskok i po rozbiegu skakaliśmy w dal. Mój rekord wynosił 15 metrów, jak na mój sprzęt narciarski to bardzo dobra odległość. Mój „sprzęt” składał się z: nart zrobionych z dwóch desek z beczki po śledziach, butów które były dwa numery za duże, oraz kijków z drzewa laskowego. W późniejszym czasie kupiłem prawdziwe narty, ale te miały „feler” bo były nie od pary, ale dobrze się na nich jeździło i skakało. Ze skokami przenieśliśmy się na wyższe górki stobólskie. Na skraju ścieżki urządziliśmy zeskok, a po kilku skokach podnieśliśmy „belkę” o kilka metrów. Po oddaniu kilku skoków, ja sam skoczyłem na odległość 20 metrów i po zeskoku tak niefortunnie zjechałem, że zahaczyłem nogą o wystający kamień. Narty się połamały, a ja byłem ogólnie potłuczony i skręciłem nogę. Do domu koledzy przywieźli mnie na sankach. Mama sprowadziła lekarza, który zalecił żebym leżał w łóżku i dobrze się odżywiał, dostałem wtedy jakiś zastrzyk (chyba przeciw tężcowi) i nie mogłem chodzić do szkoły prawie przez dwa tygodnie.
Ze skokami narciarskimi dałem sobie spokój. Od wujka Sowuli otrzymałem narty biegówki, oraz buty i spodnie narciarskie. Miałem już dobry sprzęt, dlatego mogłem dołączyć do grupy narciarzy. Lubiłem sobie pobiegać na nartach, zapuszczaliśmy się w okolicach Grabowej, bo były tam w owym czasie najlepsze trasy.
Na Święta Bożego Narodzenia wybierałem się do lasu po choinki (tata u leśniczego załatwił wcześniej zezwolenie na wycinanie choinek). Obracałem kilka razy, tam i z powrotem, bo miałem złożone zapotrzebowanie. Dwie choinki zawiozłem do Sosnowca dla matki chrzestnej, jedną do Bytomia dla ciotki Marysi, natomiast najładniejsza zostawała w domu, została przystrojona przez moją siostrę i mnie. Na choinkach zarobiłem trochę grosza.
Święta Wielkanocne też były okazją do zarobienia paru złotych. Zaznaczałem na jesień gdzie rośnie chrzan, a następnie na wiosnę wykopywałem jego korzenie, wiązałem w pęczki i zanosiłem do Sosnowca, tam miałem zamówienia, które załatwiła mi matka chrzestna.
Zbliżał się koniec roku szkolnego, więc zacząłem przykładać się do nauki, aby przejść do siódmej klasy (co mi się udało). Wakacje miałem zajęte pracą, pomagałem rodzicom w gospodarstwie m.in. przy sianokosach i żniwach. Codziennie rano wstawałem o godzinie szóstej po wypiciu szklanki mleka prosto od krowy i zjedzeniu bułki z masłem. Wyprowadzałem jedyną żywicielkę rodziny na pastwisko, a po drodze zabierałem również krowę babci Franciszki i dwie krowy ciotki Marysi (siostra babci Franciszki). Pastwiska znajdowały się kolejno: jedno za Górką Rafała, drugie „w Bucie” nad rzeką Czarną Przemszą. Nazwa pastwiska powstała z tego, że chłop wracając do domu na rauszu pomylił drogi i wpadł w bagno gubiąc buty. Powrócił do domu na bosaka i wszyscy się z niego śmiali, dlatego pastwisko nazwano ”Butem”. Na pastwisku pasły się też konie, jeździliśmy na nich na oklep, nasz koń był bardzo skoczny, lubiłem skakać na nim przez przeszkody. Pewnego dnia skacząc przez rów koń gwałtownie się zatrzymał (widocznie słonce odbiło się w wodzie i się przestraszył), wysadzony z konia leciałem jak z katapulty, spadając na plecy po drugiej stronie rowu, całe szczęście że upadłem w błoto i że nie było tam nic twardego. Koń z tego co się stało nic sobie nie robił, tylko spokojnie pił sobie wodę z rowu. Po wymyciu się z błota, wysuszeniu ubrania na słońcu, wróciłem do domu cały obolały po wcześniejszym upadku.
Miałem psa, który nazywał się „Bukiet”, ponieważ miał na czole białe łatki w kształcie kwiatków. Bukiet bardzo przywiązał się do naszej rodziny, a szczególnie do mnie. Zdarzył się przypadek, że Bukiet zadusił dwie kury sąsiada, tata za karę oddał go do miejscowości Żarki koło Zawiercia. Po miesiącu Bukiet wrócił wynędzniały z łańcuchem na szyi. Z siostrą Stanisławą uprosiliśmy rodziców, żeby Bukiet został w domu, tak też się stało. Pies do końca swego żywota nie ruszył żadnego drobiu.
Rozpoczął się ostatni rok nauki w Szkole Podstawowej w Rokitnie Szlacheckim. Jako siódmoklasiści podporządkowaliśmy sobie wszystkie niższe klasy. To co powiedział uczeń siódmej klasy było święte dla ucznia młodszej klasy, takie było niepisane prawo obowiązujące od wielu lat. Nauczyciele o tym wiedzieli, ale za zgoda kierownika przymrużali na to oko. W marcu przyszła wiadomość z Kuratorium, że będziemy mieli ustne egzaminy końcowe z matematyki, języka polskiego i historii. Zacząłem intensywnie przygotowywać się do egzaminów. Omawialiśmy matematykę tj. geometrię, a z języka polskiego literaturę gramatykę i interpunkcje.
Nadszedł dzień, w którym rozpoczęliśmy egzaminy. Na test musieliśmy przybyć odświętnie ubrani, a chłopcy dodatkowo ostrzyżeni na zero. Komisja egzaminacyjna składała się z kierownika szkoły, nauczycieli, którzy uczyli polskiego, matematyki i historii, oraz członka reprezentującego czynnik społeczno-polityczny.
W pierwszym dniu mieliśmy egzamin z języka polskiego. Do klasy gdzie oczekiwała komisja wchodziliśmy po trzy osoby, ponieważ byłem na liście drugi, wszedłem w pierwszej trójce. Przed komisję na stole były rozłożone kartki z trzema pytaniami. Jedno pytanie było z literatury, drugie z gramatyki, a trzecie z historii. Członkowie komisji zadawali dodatkowe pytania. Czynnik polityczno-społeczny (Sekretarz Partii) zadawał pytanie: kto to jest Bierut, kiedy urodził się Cyrankiewicz, albo z ilu republik składa się Związek Radziecki. Drugiego dnia zdawaliśmy matematykę. Na tych samych zasadach, na wyciągniętej kartce były trzy pytania: jedno zadanie testowe, drugie z jedną niewiadomą, a trzecie z geometrii. Wszystkie zadania rozwiązywaliśmy przy tablicy. Wszyscy uczniowie ukończyli siódma klasę, a było nas dziewiętnaścioro (dziewięć dziewczyn i dziesięciu chłopców). Na zakończenie roku szkolnego była wystawiana akademia, na której wręczano świadectwa ukończenia siódmej klasy, oraz nagrody. Po części oficjalne odbyła się część artystyczna. Po ukończeniu szkoły wybieraliśmy różne kierunki nauki, większość kolegów wybrała Szkołę Kadetów w Warszawie. Miałem duże szanse dostania się do tej szkoły, bo byłem synem uczestnika Kampanii wrześniowej. Jednak na rozkaz Marszałka Rokosowskiego Korpus Kadetów rozwiązano. Wybrałem Szkołę Górniczą w Sosnowcu.
Rozpoczęły się wakacje. Był to wtedy dla mnie normalny tryb zajęć: pomoc w gospodarstwie oraz zajęcia na pastwisku „w bucie”. W sierpniu udałem się z mamą na pielgrzymkę do Częstochowy, szliśmy pieszo dwa dni, natomiast z powrotem do domu wróciliśmy pociągiem.
Lata młodzieńcze
Rok szkolny 1952/1953 rozpocząłem w Zasadniczej Szkole Górniczej w Sosnowcu z kierunkiem mechanicznym. Dostałem umundurowanie, zakwaterowanie w internacie, stypendium oraz książki i zeszyty. Zajęcia w szkole odbywały się w następujący sposób: trzy dni mieliśmy zajęcia lekcyjne, a pozostałe dni tygodnia zajęcia praktyczne początkowo na warsztatach szkolnych, następnie zjeżdżaliśmy szybem na poszczególne poziomy kopalni. Oprócz stypendium, mogłem jako uczeń po lekcjach i po obiedzie iść do kopalni na parę godzin, aby zarobić parę złotych.
Rodziców odwiedzałem w niedziele i święta, a w ferie wyjeżdżaliśmy ze szkolą na zimowiska, przeważnie do Ustronia koło Wisły. W wakacje przez miesiąc mieliśmy praktykę w Kopalni Sosnowiec, a w drugim miesiącu jechaliśmy w ramach SP (Służb Polsce) na trzy tygodnie na żniwa do PGR-ów (Państwowe Gospodarstwo Rolne). Mieszkaliśmy na Dolnym Śląsku w miejscowości Mrowimy koło Jaworzyny Śl., tam w namiotach spaliśmy na placu (przy pałacu po byłym właścicielu niemieckim). Pracowaliśmy w niedalekim PGR, a śniadanie spożywaliśmy przed wyjściem w pole, natomiast kolację po przyjściu z robót. Do pracy w polu szliśmy czwórkami w zwartym szeregu, śpiewając pieśni marszowe. Zapamiętałem jeden urywek z pewnej piosenki: ”Nie rozłączne siostry dwie młodzież i SP hej! Młodzież i SP hej!”. Obiad dostarczany był samochodami przez wojskową obsługę w kuchniach polowych.
W sobotę i niedzielę były organizowane spotkania, na które były zapraszane junaczki SP z sąsiednich obozów. Na tych spotkaniach odbywały się tańce na trawie przy muzyce z płyt magnetofonowych. Junaczki w rewanżu zapraszały nas na wieczorki taneczne do swych obozów, a imprezy odbywały się do godziny 22, kto się spóźnił miał dodatkowy dyżur przy wejściu do obozu. W niedziele do południa, zamiast iść do Kościoła organizowano nam wycieczki turystyczne. Zwiedzając miasto Jawor, z kolegą oddaliśmy się od grupy i weszliśmy do kościoła. Za oddalenie się od grupy dostaliśmy dodatkowo po dwa dyżury.
Po dwuletniej nauce zawodu, mogłem podjąć edukację w Technikum Górniczym, pod warunkiem, że podejmie pracę w górnictwie. Wybrałem pracę w Kopalni Boże Dary w miejscowości Kostucha koło Tych. Pracowałem tam niecałe dwa miesiące, w końcu przerwałem pracę i powróciłem do domu. Powodem powrotu do domu był młody człowiek z naszej miejscowości, który zginął na kopalni. Nazywał się Jerzy Muc i mieszkał w Koloni Laskowa, drugiemu chłopakowi z naszej miejscowości w tej samej kopalni, wózek zmiażdżył nogę. Mama bardzo obawiała o mój stan zdrowia i o to żebym nie uległ wypadkowi. Uważała, że praca w kopalni jest bardzo niebezpieczna.
Rodzice byli bardzo zadowoleni, że zostanę w domu na dłuższy czas. Zaczął się okres wykopów ziemiopłodów, byłem wtedy bardzo potrzebny do pracy w polu. Nauczyłem się wielu rzeczy związanych uprawą roli, oraz obsługi koparki ziemniaków, siewnika, rozrzutnika obornika, ponadto dowiedziałem się jak orać i bronować. Za wykonywane prace w gospodarstwie nie otrzymywałem żadnego wynagrodzenia. Rodzice wiązali nadzieje, że zostanę na ojcowiźnie i będę uprawiał rolę. Uprawa roli w tym okresie była wysoce nieopłacalna, nałożone przez Państwo obowiązkowe dostawy rujnowały rolników. Z wypłaty ojca były opłacane podatki i kupno żywca na obowiązkową dostawę, oraz obrok dla konia. Prace związane z wykopkami zostały zakończone, rodzice nie osiągnęli z tego żadnego zysku, tyle że mieli ziemniaki i warzywa na zimę i można było nakarmić krowę, konia i kury. Nie widziałem żadnej przyszłości zostając w gospodarstwie z rodzicami.
W październiku znalazłem pracę i jako młodociany, zatrudniony zostałem w Zakładach Ogniotrwałych w Rogożniku, koło Będzina. Zamieszkałem w hotelu robotniczym, a do domu przyjeżdżałem raz w tygodniu. Miałem już swoje pieniądze, za które mogłem sobie kupić odzież na zimę i bilet wstępu do kina lub na potańcówkę. W Rokitnie Szlacheckim zakończono budowę Domu Strażaka. W dolnej części znajdował się garaż na samochód strażacki, oraz sprzęt gaśniczy. Sklep wielobranżowy został otwarty w górnej części budynku. Była tam też sala widowiskowo-taneczna, oraz bufet. Raz w tygodniu przyjeżdżało kino objazdowe. Potańcówki odbywały się przeważnie w soboty, a w niedziele występowały zespoły ludowe. Na potańcówkach tańczono przy muzyce z adaptera, przeważnie grano przeboje roku takie jak: „Wio Koniku, Martynika” oraz „Cicha woda brzegi rwie”.
W letnie pory zabawy taneczne odbywały się na wolnym powietrzu, przeważnie na placu szkolnym tj. „dechach”. Chodziłem tam z kolegami na wyborne ubawy, ponieważ umiałem tańczyć. Niektórych kolegów nauczyłem modnych tańców.
W czerwcu 1955 r. dostałem wezwanie na Komisję Wojskowa w Zawierciu. Na komisji zaproponowano mi, abym wstąpił do Szkoły Oficerskiej, na co wyraziłem zgodę (gdybym jej nie wyraził zostałby wrogiem klasowym). W rzeczywistości udało mi się uniknąć pójścia do szkoły wojskowej, ponieważ komisja odrzuciła mnie ze względu na zły stan zdrowia. Na pewien czas miałem spokój z wojskiem.
Wyjazd do Pruszkowa
Ciotka Józefa po ukończeniu Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Poznaniu, dostała nakaz pracy jako nauczyciel biologii w Liceum dla Pracujących w Pruszkowie. Mieszkanie z nakazu, otrzymała u Państwa Gutowskich w domu przy ulicy Ołówkowej. Był to pokoik na poddaszu bez żadnych wygód, na dodatek ciotka ściągnęła moją siostrę Stanisławę, która jako uczennica trzeciej klasy przerwała naukę w Liceum Pedagogicznym w Tarnowskich Górach. Siostra zamieszkała razem z ciotką w małym pokoiku na ul. Ołówkowej. Pracowała w Wojewódzkim Wydziale Komunikacji w Warszawie z siedzibą w Pruszkowie przy ul. Kraszewskiego, jednocześnie uczęszczając do Liceum dla Pracujących w Pruszkowie (przy ul. Daszyńskiego). Zarobione pieniądze musiała oddawać cioci.
Ciotka Józefa zakochała się w uczniu, który uczęszczał do pierwszej klasy licealnej. W liceum ciotka Józefa uczyła biologii. Siostra po latach podzieliła się swoimi wspomnieniami, kiedy to mieszkały wraz z ciotką razem na Ołówkowej. Siostra była również łącznikiem przenosząc korespondencje z ulicy Ołówkowej na ulice, gdzie mieszkał ukochany ciotki. Po (cdn.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz