Witajcie. Ostatnio zostałem bardzo brzydko zaszufladkowany i zamknięty w ramach pewnej grupy społecznej. Wydawałoby się, że moje odczucia związane z tym faktem będą negatywne, i że będę chciał powiedzieć stanowcze "NIE!" i bronić swoich racji. Nic takiego jednak nie zaszło. Nie stało się to również za sprawą grupy do której, chcąc nie chcąc zostałem włączony. Ale do rzeczy moi mili.
Pewnego razu (w dość nieodległej przeszłości) Pan Prezes (pewnej partii na "P") postanowił zrobić zakupy w Delikatesach, czy sklepie o podobnym umaszczeniu. Dość sporo mu za wszystko wyszło na rachunku, więc miał pewnie w głębi duszy przeświadczenie, że dopnie swego i zmiażdży premiera i wszystkich "niedowiarków" klęski państwa surowymi faktami o wzroście cen żywności i pogorszeniu jakości życia. Na rachunku za jego polskie i codzienne zakupy wyszła mu wysoka sumka. I ktoś może się zapytać: "A skąd ja na to wszystko wezmę pieniądze?". Prezes odpowie: "To wina rządu i prezydenta". Tak naprawdę nie wiem czy ktoś tak zapyta/ł i czy J.K mu odpowiedział, ale mogło tak przecież być. Wiem jedno, że od niedawna "Biedronka" jest sklepem dla ubogich... Martwa cisza. Wyszło więc na jaw, choć całe życie ja, wraz z moją rodziną i znajomymi oszukiwaliśmy się i żyliśmy w niewiedzy (myślałem nawet kiedyś, że nie jestem wykształciuchem!) - jesteśmy ludźmi ubogimi. Weźmy na przykład mojego ojca, taki niepozorny ubogi człowiek, aby zapłacić mniej kupuje w biedronce zamiast w osiedlowych sklepikach i tym samym też wpada do szufladki. Altergobaliści krzykną: "Ślepy konsument!", Jarosław Kaczyński powie: "Biedota", no ale co począć. Ja z kolei jestem biedakiem trochę innej kategorii ponieważ kupuję w osiedlowej "Żabce", no ale też sklep-zwierzę i również dla biedoty (analogicznie rzecz biorąc). Szkoda, bo myślałem, że załapię się chociaż na średnio-niższą klasę społeczną. No ale nic, szkoda tylko że J.K. nie wspomni o cenach benzyny które kształtują się jakoś tak niezależnie od decyzji rządowych i wpływają na ceny wszystkiego co jest dowożone i mechanizmach wolnorynkowych, które dobrze by było gdyby nie były agresywnie regulowane, lub ograniczane. Wszystko byłoby warte troszkę więcej komentarza, gdyby nie fakt, że to co mówi Pan Prezes już dawno straciło wyczucie dobrego smaku i jakąkolwiek merytoryczną treść, więc najzupełniej w świecie mnie to nie rusza i tutaj kończę ten wątek. Cóż takie jest życie sklepowego celebryty - najpierw kupuje, a później dziwi się że dużo wyszło i wini wszystkich tylko nie siebie.
Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.
czwartek, 31 marca 2011
sobota, 26 marca 2011
ostatnio zgubiłem kilka godzin
Witajcie. Teraz zaczyna się czas, kiedy jest dostęp do internetu, a chwil na płodzenie kolejnych artykułów coraz mniej. Tak to już bywa, jednak przyzwyczaiłem się do tego - z klepsydrą nie da się walczyć. Nie mniej postanowiłem zamieścić tego posta i motywować was do czytania a siebie do pisania (obopólne korzyści jak się patrzy).
Czyli tak, ostatnio zgubiłem kilka godzin, a muszę się wam przyznać, że często mi się to już nie zdarza. Powód pierwszy - moje spożycie napojów ze znaczkiem "%" zmalało odkąd dowiedziałem się, że mam problem z moim organicznym filtrem - wątrobą. Ale nie o swoim eks-zamiłowaniu do tracenia czasu na spożywaniu i "urwanych filmach" chcę napisać. Za każdym razem, co nie jest jak zauważyłem tylko moją bolączką, kiedy trzeba zerwać się wcześnie rano z łóżka (jak dla mnie to przedział 6-7) dzieje się coś dziwnego. Kiedy patrzymy na zegarek, który wskazuje na godzinę dajmy na to 6, albo jakąś wcześniejszą godzinę (a musimy wstać o siódmej) zamykamy oczy na kilka sekund, a czas odchodzi od ustalonych zasad i po owych sekundach zegarek wskazuje na 7 i trzeba wstawać. Nawet nie zastanawiam się skąd ta dylatacja czasu. Jak to możliwe, przecież subiektywnie trwało to tyle co nic. Niektóre zjawiska przyjmuje więc takimi jakie są i nie wgłębiam się w ich analizę. Co innego jeżeli chodzi o zmiany w kraju i na świecie. Tutaj potrzeba wglądu i argumentów, żeby wszystko zrozumieć.
Kiedy patrzę na Polskę, nie oczekuje, że jak zamknę oczy obudzę się 10 lat później, nie liczę nawet na to, że odnajdę się w miejscu innym co do czasu i przestrzeni. To ciągle będzie mój kraj w chwili "teraz" a miejscu "tu". To dobrze i źle. Dlaczego więc dobrze? Każda zmiana wymaga świadomych decyzji podmiotu, który ją wprowadza, jeżeli zmiana nastąpi bez ingerencji podmiotu (człowieka/ludzi) będzie to albo koincydencja sytuacji, albo ewolucja, czy wypadek niezależny od wpływu człowieka. Ciesze się, że jak otworzę oczy świat nie pogna o x lat do przodu, jestem w końcu "tu i teraz" i chcę być świadomy zmian jakie teraz zachodzą, bez względu na to czy będą dobre, czy złe. Nie dotyczy to tylko Polski, bo zmiany zachodzą teraz na całym świecie i nie sposób wymienić wszystkich epicentrów. Jednak przykładów jest wiele: Tunezja, Egipt, Sudan, Libia, Japonia, UE itd.. Jednak trochę mi ciężko z jednym faktem. Chodzi mi o wybiórczość naszej uwagi, skakaniem z tragedii na tragedię z rozłamem na rewolucję, z rewolucji na katastrofę z katastrofy na zasadność (czy też jej brak) atomistyki. Media tworzą łańcuchy z ruchomą kotwicą, które rzadko na dłuższy czas pozostają w jakimś miejscu - ale czy dla nas naprawdę jest ważne co z "..." dalej? Czy może wolimy być uwagą wszędzie i nigdzie, bo to dla nas wygodne.Chciałbym, żeby każdy z rodaków choć trochę "chciał i mógł".
Dlaczego zatem to źle (powracając do pytania), że po zamknięciu oczu i otworzeniu ich ponownie, będę ciągle w tym samym miejscu, o tym samym czasie. Dlatego, że tak naprawdę podczas tak krótkiego życia, jakim obdarzony jest człowiek nie da się doświadczyć i przeżyć wszystkiego (z tym się już pogodziłem), ale obawiam się najbardziej, że przez wiele lat, stan rzeczy w Polsce może się wcale nie zmienić, albo zmieni się na "nie-do-funkcjonowania", a ja ostatecznie stracę nadzieje pokładane we władzy. Jak pisał Nietzsche - "Zostaliśmy wtłoczeni w taką rzeczywistość, w której przyszło nam żyć" (czy jakoś podobnie). Nie spaprajmy więc swojego życia na zamartwianiu się tym co będzie "jak nas nie będzie", abstrachując oczywiście od zrównoważonego rozwoju i tworzeniu kultury i zwyczajów. Konieczne jest tu i teraz i jutro.
Sam trzymam się jednej wersji, każdy z nas tworzy niepowtarzalną historię (rolnik, bezdomny, prezydent, czy profesor), owe historię przeplatają się i łączą kiedy współdziałamy, a kończą jak ostatni człowiek, który o nas pamięta umiera, albo zapomina kim byliśmy. Nie zdziwiłbym się, gdyby za jakieś 100, możne 75 lat wnuczek zapytał pra pra dziadka: "Dziadku co to były samochody na benzynę i gaz", na co dziadek odpowie "A to takie stare maszyny, których kiedyś używali ludzie, lecz przez to że zatruwał innych ludzi i środowisko, oraz ropa się wyczerpała, już niemi nie jeździmy". Dlatego, co może jest dość dziwnym i fatalistycznym wtrąceniem przytoczę fragment filmy "Truman Show".
Truman Burbank (Jim Carrey) pyta się przy drzwiach wyjścia z zamkniętego, fikcyjnego świata, w którym żył od urodzenia (gdyż chce uciec do prawdziwej rzeczywistości) - "Co tam jest?", po chwili ciszy odpowiada mu smutny głos z ukrytego megafonu "Bezmiar ludzkiej głupoty".
Czyli tak, ostatnio zgubiłem kilka godzin, a muszę się wam przyznać, że często mi się to już nie zdarza. Powód pierwszy - moje spożycie napojów ze znaczkiem "%" zmalało odkąd dowiedziałem się, że mam problem z moim organicznym filtrem - wątrobą. Ale nie o swoim eks-zamiłowaniu do tracenia czasu na spożywaniu i "urwanych filmach" chcę napisać. Za każdym razem, co nie jest jak zauważyłem tylko moją bolączką, kiedy trzeba zerwać się wcześnie rano z łóżka (jak dla mnie to przedział 6-7) dzieje się coś dziwnego. Kiedy patrzymy na zegarek, który wskazuje na godzinę dajmy na to 6, albo jakąś wcześniejszą godzinę (a musimy wstać o siódmej) zamykamy oczy na kilka sekund, a czas odchodzi od ustalonych zasad i po owych sekundach zegarek wskazuje na 7 i trzeba wstawać. Nawet nie zastanawiam się skąd ta dylatacja czasu. Jak to możliwe, przecież subiektywnie trwało to tyle co nic. Niektóre zjawiska przyjmuje więc takimi jakie są i nie wgłębiam się w ich analizę. Co innego jeżeli chodzi o zmiany w kraju i na świecie. Tutaj potrzeba wglądu i argumentów, żeby wszystko zrozumieć.
Kiedy patrzę na Polskę, nie oczekuje, że jak zamknę oczy obudzę się 10 lat później, nie liczę nawet na to, że odnajdę się w miejscu innym co do czasu i przestrzeni. To ciągle będzie mój kraj w chwili "teraz" a miejscu "tu". To dobrze i źle. Dlaczego więc dobrze? Każda zmiana wymaga świadomych decyzji podmiotu, który ją wprowadza, jeżeli zmiana nastąpi bez ingerencji podmiotu (człowieka/ludzi) będzie to albo koincydencja sytuacji, albo ewolucja, czy wypadek niezależny od wpływu człowieka. Ciesze się, że jak otworzę oczy świat nie pogna o x lat do przodu, jestem w końcu "tu i teraz" i chcę być świadomy zmian jakie teraz zachodzą, bez względu na to czy będą dobre, czy złe. Nie dotyczy to tylko Polski, bo zmiany zachodzą teraz na całym świecie i nie sposób wymienić wszystkich epicentrów. Jednak przykładów jest wiele: Tunezja, Egipt, Sudan, Libia, Japonia, UE itd.. Jednak trochę mi ciężko z jednym faktem. Chodzi mi o wybiórczość naszej uwagi, skakaniem z tragedii na tragedię z rozłamem na rewolucję, z rewolucji na katastrofę z katastrofy na zasadność (czy też jej brak) atomistyki. Media tworzą łańcuchy z ruchomą kotwicą, które rzadko na dłuższy czas pozostają w jakimś miejscu - ale czy dla nas naprawdę jest ważne co z "..." dalej? Czy może wolimy być uwagą wszędzie i nigdzie, bo to dla nas wygodne.Chciałbym, żeby każdy z rodaków choć trochę "chciał i mógł".
Dlaczego zatem to źle (powracając do pytania), że po zamknięciu oczu i otworzeniu ich ponownie, będę ciągle w tym samym miejscu, o tym samym czasie. Dlatego, że tak naprawdę podczas tak krótkiego życia, jakim obdarzony jest człowiek nie da się doświadczyć i przeżyć wszystkiego (z tym się już pogodziłem), ale obawiam się najbardziej, że przez wiele lat, stan rzeczy w Polsce może się wcale nie zmienić, albo zmieni się na "nie-do-funkcjonowania", a ja ostatecznie stracę nadzieje pokładane we władzy. Jak pisał Nietzsche - "Zostaliśmy wtłoczeni w taką rzeczywistość, w której przyszło nam żyć" (czy jakoś podobnie). Nie spaprajmy więc swojego życia na zamartwianiu się tym co będzie "jak nas nie będzie", abstrachując oczywiście od zrównoważonego rozwoju i tworzeniu kultury i zwyczajów. Konieczne jest tu i teraz i jutro.
Sam trzymam się jednej wersji, każdy z nas tworzy niepowtarzalną historię (rolnik, bezdomny, prezydent, czy profesor), owe historię przeplatają się i łączą kiedy współdziałamy, a kończą jak ostatni człowiek, który o nas pamięta umiera, albo zapomina kim byliśmy. Nie zdziwiłbym się, gdyby za jakieś 100, możne 75 lat wnuczek zapytał pra pra dziadka: "Dziadku co to były samochody na benzynę i gaz", na co dziadek odpowie "A to takie stare maszyny, których kiedyś używali ludzie, lecz przez to że zatruwał innych ludzi i środowisko, oraz ropa się wyczerpała, już niemi nie jeździmy". Dlatego, co może jest dość dziwnym i fatalistycznym wtrąceniem przytoczę fragment filmy "Truman Show".
Truman Burbank (Jim Carrey) pyta się przy drzwiach wyjścia z zamkniętego, fikcyjnego świata, w którym żył od urodzenia (gdyż chce uciec do prawdziwej rzeczywistości) - "Co tam jest?", po chwili ciszy odpowiada mu smutny głos z ukrytego megafonu "Bezmiar ludzkiej głupoty".
poniedziałek, 21 marca 2011
czwartek, 17 marca 2011
Tak płacze kraj samurajów - jak Japonia przeżywa kataklizm
Każdy dzień wydaje się niezwykły dla kogoś, kto wnika w mezalianse polityki międzynarodowej, lub choćby obserwuje globalne zmiany na jakiejkolwiek płaszczyźnie. Nie da się jednoznacznie określić co stanie się jutro, a tym bardziej za rok, dwa, czy dekadę. Jak macie okazję zaobserwować jestem badaczem (choć dotychczas niestety w większości przypadków "stacjonarnym") zmian i konfliktów na terenie globu i kraju. W związku z tym z większą, bądź mniejszą precyzją przekazuje informacje tak jak wyglądają naprawdę, oraz tak jak zniekształcają to media (takie porównanie). Sytuacja Japonii w naturalny sposób zwróciła moją uwagę i wywołała impuls do napisania owego artykułu, tak samo zresztą jak miało to miejsce w związku z wydarzeniami w Haiti, Sudanie, Tunezji, Egipcie, Libii itp. - wystarczy przejrzeć poprzednie posty. Wydarzenia ostatniego tygodnia, które miały miejsce w państwie, którego gospodarka plasuje się na 3 miejscu na świecie (kliknijcie: gospodarka Japonii) sprawiły, że to prężne państwo solidarnych ludzi przechodzi teraz próbę najwyższej wagi - musi walczyć o powrót do normalności.
Nigdy specjalnie nie interesowałem się krajem Kwitnącej Wiśni. Pomimo tego zawsze podczas analizowania sytuacji stabilności krajów, to właśnie Japonia była dla mnie przykładem i wzorem pewnych inwestycji, koncentracji zasobów know-how i patentów intelektualnych. Nigdy nie myślałem, że w jednym tygodniu spotka ją potrójne nieszczęście: trzęsienie ziemi, tsunami i ogromny problem reaktorów jądrowych.
8,9 w skali Richtera - to najsilniejsze od 140 lat trzęsienie ziemi (w video-wpisie pomyliłem się mówiąc że takie zdarzają się raz na rok) jakie nawiedziło Japonię i wywołało spore jak dotąd straty. Marcin Bosacki, rzecznik MSZ wydaje się w sposób standardowy informować opinię publiczną o "odradzaniu" wizyt w Japonii, sama zaś placówka RP w Japonii na swojej stronie (kliknijcie tutaj) wydaje potrzebne wskazówki na temat tego, jak należy postępować w związku z zaistniałą sytuacją, uruchomione zostały również dodatkowe linie telefoniczne informujące o bieżącej sytuacji w kraju. Niestety ambasada RP nie może nadal skontaktować się z 11 Polakami przebywającymi w zagrożonych terenach Japonii. Stolica kraju - Tokio - wydaje się funkcjonować całkiem sprawnie, pomimo sparaliżowanej komunikacji, solidarność ludzi w działaniu kryzysowym w całym kraju rodzi u mnie uczucie szacunku i smutku. Szacunek wynika z ogromnej integracji całego społeczeństwa i empatii w sytuacjach krytycznych, ale czuję smutek, gdy porównuje dyscyplinę Azjatów z "solidarnością" Polaków.
Giełda w Tokio notuje spadki - 11 % w stosunku do kursów "sprzed" tragedii naturalnej. Ucierpią na tym wszystkie rynki, co do tego nie ma wątpliwości. Japonia to przecież dom firm: Toshiba, Hitachi, Toyota, Honda, Nissan, Sony i wielu wielu innych, których niedowład odbija się już teraz od Tokio po Nowy Jork (nawet giełda w Warszawie zanotowała niewielkie spadki). Ten ogromny eksporter będzie musiał teraz zacząć importować, aby przywrócić swoją koniunkturę i tym samym podnieść rynkowo się ze zgliszczy zniszczonych miast.
Jedno jest pewne, Japonia potrzebuje pomocy - i to natychmiast. Trzeba zdać sobie sprawę, że Japonia to nie Haiti, tam nie trzeba pomocy na każdej płaszczyźnie (państwo było ekstremalnie biedne już przed trzęsieniem ziemi, a wstrząsy które wyniosły tam 7 w skali Richtera wywołały w reperkusjach walkę o wpływy org. humanitarnych i epidemię cholery). Lecz sytuacja ciągle wymaga zorganizowanej interwencji, a przede wszystkim działania w kwestii prewencji i ograniczenia promieniowania. Najbardziej zagrożone (promieniowaniem i reperkusjami tsunami) są prefektury Miyagi i Fukushima, gdyż te położone na Północ od Tokio dystrykty (a ogólnie na północnym-wschodzie kraju) to epicentrum radiacji uszkodzonych reaktorów jądrowych. Lecz o promieniowaniu napiszę w dalszej części artykułu.
Premier kraju Naoto Kan (nie kojarzycie prawda? Ja też do nie dawna nie znałem człowieka) z Partii Demokratycznej traci swoją popularność z miesiąca na miesiąc, obecnie popiera go zaledwie 20% krajan (Tusk to przy nim imperator opinii publicznej). Premier zdawał się być nieobecny podczas tragedii, gdyż nie można było uświadczyć większej ilości wypowiedzi w jego wykonaniu o stanie Japonii po trzęsieniu ziemi. Niemniej jednak wyznaczył on 100 tys. personelu do pomocy w radzeniu sobie z katastrofą naturalną i nuklearną (jednostki SDI), trwają również prace nad specjalnym budżetem pomocowym, gdzie opozycja ściśle współpracuje z rządem dla wspólnej sprawy. Co do kwestii pomocowych, pełną aktywność zapowiedzieli również Japoński Czerwony Krzyż, 500 strażaków z Toki (którzy jednak lepiej radzą sobie ze skutkami trzęsień niż napromieniowaniem), Barack Obama w kwestiach wysłania specjalistów ds. atomowych, oraz Unia Europejska (H. Rompuy i J. Barosso) gotowa pomóc w sprawach problematyki nuklearnej (decyzja zapadła we wtorek 15.03.2011). Jak widać, pomimo tego, że Japończycy są doskonale przygotowani do trzęsień ziemi (elewacja budynków, szkolenia od przedszkolaków do starców, oraz świetna infrastruktura), wciąż mogą liczyć na pomoc "z zewnątrz" a to bardzo ważne w ramach międzynarodowego solidaryzmu.
Tak jak już wspominałem, najgorzej sytuacja przedstawia się okręgach administracyjnych Miyagi i Fukushima. We wtorek 15 marca nastąpiły eksplozje w elektrowni Fukushima Daichi, a pożar który nastąpił po wybuchu jednostek reaktora, spowodował powstanie radioaktywnej chmury (spokojnie to nie Czarnobyl, ale...) która wniknęła do atmosfery i doprowadziłą do powiększenia promieniowania w sferze wybuchu i poza nią. Owa chmura widziana była nawet z oddalonego o wiele kilometrów Tokio, tam również podwyższył się poziom promieniowania.W Fukushimie panuje obecnie ciężka sytuacja, te liczące 340 tys. mieszkańców miasto nie do końca wie co dalej czynić w perspektywie wycieków i pożarów reaktorów atomowych. Władze lokalne zalecają stanowczo, aby zostać w domu i nie otwierać okien i drzwi. Telefony do rzeczników władz lokalnych dzwonią bez przerwy - "Co robić?", "Czy będzie ewakuacja miasta?" - padają pytania do przedstawiciela władz. Na razie trzeba przeczekać - twierdzą lokalni radni. Jak donosi Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej (IAEA), 23 osoby pracujące przy reaktorze w Fukushimie są skażone promieniowaniem. Jednak zarówno Japończycy i Amerykanie (śmigłowce z wodą w gotowości) robią wszystko, aby nie doprowadzić do przegrzania się rdzeni elektrowni. Sytuacja jednostek elektrowni w Fukushimie i problemów z promieniowaniem, w dobry sposób zaprezentowana jest przez poniższy schemat (kliknijcie dla powiększenia).
źródło: Newsweek 11/2011, s.19 |
Nigdy specjalnie nie interesowałem się krajem Kwitnącej Wiśni. Pomimo tego zawsze podczas analizowania sytuacji stabilności krajów, to właśnie Japonia była dla mnie przykładem i wzorem pewnych inwestycji, koncentracji zasobów know-how i patentów intelektualnych. Nigdy nie myślałem, że w jednym tygodniu spotka ją potrójne nieszczęście: trzęsienie ziemi, tsunami i ogromny problem reaktorów jądrowych.
źródło: PAP |
Giełda w Tokio notuje spadki - 11 % w stosunku do kursów "sprzed" tragedii naturalnej. Ucierpią na tym wszystkie rynki, co do tego nie ma wątpliwości. Japonia to przecież dom firm: Toshiba, Hitachi, Toyota, Honda, Nissan, Sony i wielu wielu innych, których niedowład odbija się już teraz od Tokio po Nowy Jork (nawet giełda w Warszawie zanotowała niewielkie spadki). Ten ogromny eksporter będzie musiał teraz zacząć importować, aby przywrócić swoją koniunkturę i tym samym podnieść rynkowo się ze zgliszczy zniszczonych miast.
Jedno jest pewne, Japonia potrzebuje pomocy - i to natychmiast. Trzeba zdać sobie sprawę, że Japonia to nie Haiti, tam nie trzeba pomocy na każdej płaszczyźnie (państwo było ekstremalnie biedne już przed trzęsieniem ziemi, a wstrząsy które wyniosły tam 7 w skali Richtera wywołały w reperkusjach walkę o wpływy org. humanitarnych i epidemię cholery). Lecz sytuacja ciągle wymaga zorganizowanej interwencji, a przede wszystkim działania w kwestii prewencji i ograniczenia promieniowania. Najbardziej zagrożone (promieniowaniem i reperkusjami tsunami) są prefektury Miyagi i Fukushima, gdyż te położone na Północ od Tokio dystrykty (a ogólnie na północnym-wschodzie kraju) to epicentrum radiacji uszkodzonych reaktorów jądrowych. Lecz o promieniowaniu napiszę w dalszej części artykułu.
źródło: PAP |
Tak jak już wspominałem, najgorzej sytuacja przedstawia się okręgach administracyjnych Miyagi i Fukushima. We wtorek 15 marca nastąpiły eksplozje w elektrowni Fukushima Daichi, a pożar który nastąpił po wybuchu jednostek reaktora, spowodował powstanie radioaktywnej chmury (spokojnie to nie Czarnobyl, ale...) która wniknęła do atmosfery i doprowadziłą do powiększenia promieniowania w sferze wybuchu i poza nią. Owa chmura widziana była nawet z oddalonego o wiele kilometrów Tokio, tam również podwyższył się poziom promieniowania.W Fukushimie panuje obecnie ciężka sytuacja, te liczące 340 tys. mieszkańców miasto nie do końca wie co dalej czynić w perspektywie wycieków i pożarów reaktorów atomowych. Władze lokalne zalecają stanowczo, aby zostać w domu i nie otwierać okien i drzwi. Telefony do rzeczników władz lokalnych dzwonią bez przerwy - "Co robić?", "Czy będzie ewakuacja miasta?" - padają pytania do przedstawiciela władz. Na razie trzeba przeczekać - twierdzą lokalni radni. Jak donosi Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej (IAEA), 23 osoby pracujące przy reaktorze w Fukushimie są skażone promieniowaniem. Jednak zarówno Japończycy i Amerykanie (śmigłowce z wodą w gotowości) robią wszystko, aby nie doprowadzić do przegrzania się rdzeni elektrowni. Sytuacja jednostek elektrowni w Fukushimie i problemów z promieniowaniem, w dobry sposób zaprezentowana jest przez poniższy schemat (kliknijcie dla powiększenia).
źródło: The Wall Street Journal, 16.03.2011, s.7 |
Jeżeli tyczy się kwestii promieniowania... To na pewno nie jestem tu ekspertem, bo z tą tematyką miałem tyle wspólnego co wyniosłem z tekstów o Hiroszimie, Nagasaki, Czarnobylu i wyniosłem z gry Fallout. Jednak po "doedukowaniu" się wiem więcej. Kraj Kwitnącej Wiśni (północno-wschodnie tereny) może przestać nim być ze względu na promieniowanie wywołane wyciekami z uszkodzonych reaktorów atomowych. Deszczy i wiatr mogą przenieść promieniowanie nawet o 18 mil od miejsca w którym ono powstało - tak więc duża część Japonii jest zagrożona. Dochodzi tutaj również fakt, że jest to państwo mocno zaludnione (127 mln obywateli), a ich największe skupiska tworzą się w miastach (toki to aż 36 mln ludzi) - i taki stan rzeczy jest bardzo niebezpieczne jeżeli chodzi o promieniowanie.
Przeciętny Amerykanin absorbuję dawkę 620 miliremów rocznie (jednostka promieniowania jonizującego, skale przedstawię później), owe promieniowanie ma najróżniejsze źródła - od telewizora po promieniowanie z kosmosu. Tomograf to 150 miliremów, a prześwietlenie (x-rays) to dawka 40 tys. miliremów (czyli stosunkowo dużo). Osoby pracujące przy materiałach radioaktywnych otrzymują dodatkowo 5 tys. miliremów rocznie. Pamiętajmy, jednak, że my (Polacy) i inne nacje, czyli nie tylko Amerykanie, również otrzymują dawki promieniowania np. w owocach i warzywach, napojach, poprzez działanie czujników i sensorów (np. anty-pożarowych, fotokomórek itp.). Jednak do czego zmierzam, The Federation of Electric Power Companies of Japan w poniedziałek 14 marca odnotowała, że w elektrowni atomowej w Fukushimie (i terenach tuż przy) promieniowanie wynosiło 313 mikroremów na godzinę, czyli połowę tego co Amerykanin otrzymuje przez 8760 godzin (rok) i sześc razy więcej ponad limit. Jednak aby promieniowanie było szkodliwe, albo śmiertelne konieczne są duże dawki promieniowania zaabsorbowane przez organizm w krótkim czasie. Z tego co wyczytałem dawki mniejsze niż 10000 mikroremów (teoretycznie) nie powodują trwałych uszkodzeń. Pod spodem umieszczam co się dzieje, jeżeli przyjmie się za dużo promieniowania w krótkim czasie:
5-10 remów - zmieniony skład chemiczny krwi
10-55 remów - nudności i złe samopoczucie
55-70 - wymioty i utrata włosów
400 i więcej - śmierć w czasie 2 miesięcy (chyba że promieniowanie było w krótkim czasie - wtedy umiera się szybciej).
Jak więc widać, promieniowanie w Japonii związane z zepsutym systemem chłodzenia niektórych reaktorów to ogromne niebezpieczeństwo dla wszystkich organizmów, które poddane będą promieniowaniu dużych dawek niebezpiecznych substancji. Ten problem zaklasyfikowano (przez IAEA) na "6" w skali pomiaru niebezpieczeństwa radioaktywnego, wyżej jest nr "7" - tak właśnie został sklasyfikowany Czarnobyl. Dla Polski na szczęście chmura radioaktywna nie jest zagrożeniem, ale Japonia i kraje graniczące przez Morze Japońskie (Kora Płn i Płd, Chiny i Rosja) powinny się zastanowić "co dalej". O prewencji samej Japonii nie trzeba wspominać.
No i dokładnie tak, czyli w ciemnych barwach, maluje się nam obecny stan Japonii. Jednak społeczeństwo Azji Wschodniej jakie stanowią Japończycy jest świetnie zorganizowane i solidarne (podkreślam raz jeszcze). Japonia to nie Haiti, no ale w tym drugim państwie nie było aż tylu mieszkańców co w Japonii, oraz nie zanotowano zniszczonych reaktorów atomowych (bo ani jednego tam nie było). Przyglądajmy się więc prężnej i mocnej gospodarce świata i miejmy nadzieje, że podniesie się ze zgliszczy i rozwieje radioaktywne chmury, a Japonia nadal będzie eksporterem nr 1 i ekspertem w dziedzinie "elektronika".
źródło: PAP |
do artykułu wykorzystałem fragmenty artykułów z gazet: Newsweek, oraz The Wall Street Journal (kolejno z 20.03.2011 i 16.03.2011)
niedziela, 13 marca 2011
Trzęsienie świata
Ostatnia część "Pana Tadeusza" to jednak "Kochajmy się" (wiedziałem że coś pozytywnego), mówiąc o stypie chodziło mi o stypendium naukowe, a odnośnie Japonii mowa byłą o trzęsieniu ziemi jakby ktoś nie wiedział. Przez mój chaos, skróty myślowe i dynamizm, niektóre rzeczy uciekają (stąd objaśnienie), ale liczę na to że jesteście bystrzy ;)
piątek, 4 marca 2011
Zgniłe jajo Afryki
Wiele czynników w życiu codziennym działa na naszą niekorzyść. Niektóre z nich bywają bardziej lub mniej uciążliwe, są to m.in. kwestie finansowe, edukacyjne, rodzinne, zdrowotne, technologiczne, religijne, społeczne i tak do końca długiej listy, którą każdy z nas mógłby poszerzać o znane mu kategorie i sfery życia. Zaczynam post od takiej "wstawki", gdyż mija drugi tydzień, kiedy pozbawiony jestem internetu, ba przez kilka dni nie miałem również telefonu. Taki stan (a nigdy bym tego nie przypuszczał) wywołał u mnie uczucie, że znajduje się w komunikacyjnej dupie. Inaczej nie dało się tego nazwać. Nie to żebym tęsknił za portalami internetowymi, wiadomościami 24/7, pocztą, czy wymianą informacji, ale jednak czuje się trochę dziwnie, bo nie lubię mieć zaległości z tym co się dzieje na bieżąco. Ale się nie poddam i będę dalej pisał choćby się waliło, paliło, pierdziało i sikało, no i nie było u mnie w domu internetu. Nie ma się zresztą czego wstydzić (autopocieszenie), że większość wiedzy czerpie się właśnie z internetu, gdyż są to wiadomości w formie instant - ostatnie 5 minut wydarzeń ze świata można odnaleźć po kliknięciu na odpowiednią witrynę. World Wide Web to epicentrum informacji na każdy temat, również tak jak dowiedziałem się na metodologii nauk o stosunkach międzynarodowych od profesora z dłuuuuuuuugim stażem, internet zajmuje pierwsze miejsce podczas pisania prac wszelkiego rodzaju - kwestia pozostaje w tym, aby informacje zawarte w necie używać z rozumem i w konstruktywny sposób.
Zmieniając jednak temat. Jestem obserwatorem sytuacji w Libii od czasów rozpoczęcia wydarzeń w Północnej Afryce, czyli dokładniej mówiąc od chwili samospalenia studenta i zamieszek w Tunezji. Libia jest krajem szczególnym, gdyż inaczej niż w krajach z nią sąsiadujących, przywódca - pułkownik Kadafi - nie zamierza opuścić kraju ani swojego stanowiska. Twierdzi że nie odda kraju w ręce terrorystów, a Libia ma się dobrze (pokazując filmiki ze spokojnych regionów Libii, lub sprzed zamieszek). No i tutaj pojawia się zgrzyt - Libia wcale nie ma się dobrze, a jej przyszłość nie maluje się w pastelowych kolorach no i ciągle giną ludzie.
Przeciwko cywilom nie dość, że wypuszczono regularną armię (czołgi, samoloty, piechota) to jeszcze zatrudniono najemników (podobno również z Polski). "Będę walczył do ostatniego tchu" - krzyczy dyktator, który swoją władzę sprawuje od zamachu stanu w 1969 roku (miał wtedy zaledwie 27 lat). Libia to nie Egipt, a tym bardziej nie Tunezja - zamieszki tłumi się tam krwawo. Piloci dostali rozkaz bombardowania i ostrzału protestujących pod groźbą kary śmierci za niewykonanie rozkazów (dylemat moralny pozostaje: strzelać do rodaków, czy nie?), więc niektórzy uciekli z kraju i szukali azylu politycznego (m.in. na Cyprze), a inni katapultowali się rozbijając maszyny. Libia płonie, a tylko (albo "aż", bo to dwa największe miasta) Trypolis i Banghazi pozostają w rękach Kadafiego, który otoczony jest prywatną armią i nie zamierza poddać się bez walki, a na pytanie o opuszczenie Libii dziennikarce BBC odpowiada śmiechem.
W tak krótkim poście nie sposób opisać całej postaci pułkownika-szaleńca, który odpowiedzialny był swojego czasu (najprawdopodobniej jest i teraz) za wspieranie wszystkich org. terrorystycznych jakie mogły mu przynieść pieniądze z zakupu broni. Jego grzechy wykraczają bowiem daleko za granice Libii, a sojusznicy tacy jak Hugo Chavez i Aleksander Łukaszenko zadeklarowali się przywitać go z otwartymi ramionami i nawołują do nie zaprzestania walk i kapitulacji. Co ciekawsze w Europie Zachodniej Kadafi ma mocnego sojusznika w postaci Berlusconiego (ropa, ropa i jeszcze raz ropa łączy tych dwóch panów w ścisłych współpracowników).
Ewakuacja ludzi ciągle trwa, w stolicy pozostają Polacy, w państwie ciągle giną ludzie (teraz liczeni już nie w dziesiątkach ale w setkach). Walczących można nazywać bojownikami o wolność, ale sam do końca nie wiem jak będzie wyglądała owa "wolność" po zmianie władzy. W Libii w przeciwieństwie do innych krajów regionu nie ma żadnej opozycji, która byłaby w stanie utrzymać zdobytą władzę, bo przecież nie trafi ona w ręce niezorganizowanego, rozentuzjazmowanego tłumu którego zapał zostanie wytracony po zakończeniu rewolucji. Kolejna ważna sprawa to eksport ropy (Libia jest potentatem wydobycia i eksportu węglowodorów w Afryce Północnej), i pytanie co dalej stanie się z 10% baryłek, które trafiają do Europy. Zakładam, że na krótki okres ceny skocza w górę wywołując podwyżki cen wielu produktów. Kadafi może i jest ekscentrycznym wariatem, który trzymał swoich obywateli za przysłowiową gębę, ale z drugiej strony eliminował on do zera tendencje ekstremistyczne w państwie i prowadził "jakąś" politykę gospodarczą. Politykę społeczną i rozwojową, no i chyba każdą inną przemilczę. Teraz na obszarze całej Afryki Północnej tworzy się nowy porządek pod dyktatem obywateli zamieszkujących te tereny, którzy przez dekady byli duszeni przez reżimy dyktatorów. Teraz ci sami obywatele domagają się wolności, jedzenia, pracy i lepszego życia.
Chciałbym mięć jakąś pozytywną prognozę dla Libii, powiem więcej, chciałbym żeby "jakoś się ułożyło" w całej Afryce Północnej i na terenach na wschód od niej, ale taki scenariusz pozostanie w ramach "chciałbym". Są to bowiem kraje, które nie mają żadnych demokratycznych korzeni, tradycji takiego reżimu i struktur, a obecna fala huraoptymizmu i wiary w lepsze jutro może stopniowo opadać i odkrywać bałagan, który tam zapanuje w okresie bezwładzy ("bezkrólewia"?). Libia znajduje się w najgorszej pozycji, gdyż obywatele tego kraju stawiają wszystko na jedną kartę- swoje życie, eksport ropy, politykę gospodarczą lidera (szalona ale występującą), przyszłość kraju i co najważniejsze wiarę w poprawę sytuacji ogólnej i własny dobrobyt. Oby im się udało, choć to mało prawdopodobne, lecz ciągle możliwe. Kadafi wcześniej, czy później ustąpi, raczej pod presją partyzanckich działań obywateli wymierzonych w jego armię i krążowników USA, które płyną w stronę Libii, niż pokojowych nawoływań opinii międzynarodowych i "naświetlania spraw" przez media. Wtedy trzeba będzie zastanowić się na poważnie - co dalej z całą Afryką Północną i które z państw weźmie na barki ciężar pomocy (gospodarcza/polityczna/społeczna), czy przyjmowania uchodźców. Miejmy nadzieje że nie Stany, bo może się skończyć tak jak w Wietnamie, Iraku i Afganistanie, a tego nikt by ponownie nie chciał.
PS. Nie wiem kiedy będę miał internet, więc frekwencja wpisów pozostają pod ogromnym znakiem zapytania, nie mniej jednak nie łamcie dupy i czytajcie to co jest ;)
czwartek, 3 marca 2011
kałabanga
Chciałbym tylko napisać, że wszystko działa a ja żyje, tylko nie wiem jaki pierdolony zły los mnie prześladuje bo: chciałem wrzucić posta przez bibliotekowego kompa, ale dokument z tekstem, który skopiowałem na pen drive'a okazał się jedynie fragmentem całości! Żeby tego było mało wczoraj podczas pisania posta (tego który w wersji fragmentarycznej znajduje się na p-drive'ie) zawiesił mi się laptop pozostawiając zamrożony ekran (nic się nie dało zrobić, a tekst widziałem) więc przepisałem go na kartkę aby później ponownie go wklepać (obłęd!), a teraz do chuja (#$%^&*) okazuje się, nie ma go nawet na pamięci. Chyba zwariuje, bo żaden sprzęt nie dziaął tak jak bym chciał i wszyzstko się psuje, odłącza, albo zawiesza.
Pozostaje mi czekać i nie zwariować. Do następnego posta więc.
Pozostaje mi czekać i nie zwariować. Do następnego posta więc.
Subskrybuj:
Posty (Atom)