W ostatnim czasie zrobiło się głośno o państwie, które od kilku lat
znajduje się w moim centrum zainteresowania, analiz i rozmyślań. Koreańska
Republika Ludowo-Demokratyczna, nazwana także Pustelniczym Królestwem pokazała,
że trzeba się z nią liczyć, a przynajmniej posłuchać tego co ma do powiedzenia.
Parada wojskowa w KRLD źródło: http://www.nknews.org |
Polityka zagraniczna prowadzona przez Koreę Północną przypomina niekończącą
się grę w kotka i myszkę. Przedstawiciele rządu w Pjongjangu wiedzą, że metodą
"straszenia o pomoc" mogą ugrać bardzo dużo w regionie, gdzie
spotykają się światowe mocarstwa - USA, Chiny, Rosja - oraz mniejsi, ale ciągle
wpływowi gracze - Republika Korei i Japonia. Szczególnie jak się pokazuje wszystkim, że się ma broń atomową. Region Azji Wschodniej jest więc
niezłym polem do popisów dla młodego Kima, który pokazuje obywatelom, że Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna to państwo "najwspanialsze na świecie". Z drugiej strony światowa opinia publiczna
wydaje się ciągle nabierać na sztuczki stosowane przez nieprzewidywalnego
gracza.
Testy atomowe w wykonaniu KRLD z 2006, 2009 i 2013 pokazują, że państwo
może inwestować w broń i badania nad atomem, utrzymując równocześnie
społeczeństwo pod butem i w permanentnym niedożywieniu głodzie. Propaganda działa na bardzo szeroką skalę, a książka Orwella "Rok 1984" przypomina paralele życia w państwie
Kimów. Wszystko za pośrednictwem odwróconego kodeksu wartości odzwierciedlanego
przez doktrynę dżucze-kimirsenizmu, w której splatają się cechy nacjonalizmu,
szowinizmu, faszyzmu i komunizmu. Zabójcza mieszanka
polityczno-społeczno-ekonomiczna, za którą muszą płacić obywatele Korei
Północnej.
W sprawie dalszych wydarzeń na Półwyspie Koreańskim można rozważać dwa scenariusze. Pierwszy z nich, który uważam na 80
proc. za prawdopodobny do ziszczenia, to taki, w którym nic się nie stanie, a państwa będą
trwały we wrogim impasie. Gest Kim Jong Una w postaci zerwania traktatu o
rozejmie podpisanego przez Amerykanów, Koreańczyków i Chińczyków w Panmunjeom
27 lipca 1953 roku (a więc niespełna 50 lat temu) nie świadczy o niczym. Ten
dokument jest wart tyle dla Kim Jong Una co Deklaracja Niepodległości dla
radykałów z Hezbollahu. Po pierwsze, ze strony Korei Południowej nie został
złożony na dokumencie żaden podpis. Co więcej, pełniący wtedy urząd prezydenta - Yi Syngman
(albo Rhee Syngman) naciskał na sojusznicze Stany Zjednoczone, aby dalej
walczyły one z Północą i ostatecznie opanowały ją (dla niego). Po drugie, KRLD zrywało już tyle umów międzynarodowych, dokumentów, negocjacji (w tym najważniejszych w ramach tzw. "procesu pekińskiego") i
obietnic, że te ostatecznie wymówienie rozejmu i odcięcie się od centrali
telefonicznej od innych państw ma jeden cel - postraszyć świat i odwrócić uwagę obywateli państwa
Kimów od tragedii gospodarczej. Nastąpi tzw. zwarcie szeregów, a ludzie w Korei
Północnej zrobią wszystko dla Wielkiego Kontynuatora i jego pomysłów - to cechy społeczeństwa konfucjańskiego.
Zasięg rakiety Teapodong-2 |
Drugi scenariusz jest bardzo mało prawdopodobny. Zakłada bowiem użycie sił
konwencjonalnych, a nawet atomowych przez reżim z Północy. Propaganda
Pjongjangu wysyłała już sygnały o mobilizacji wojsk przygranicznych, nawet sam
Kim Jong Un doglądał jak postępowały prace. Wojna to ostateczne
rozwiązanie okrutnego reżimu. Oznaczałaby zatem postawienie
wszystkiego na jedną kartę. Byłaby to walka o "zjednoczenie" Półwyspu
Koreańskiego z użyciem siły - scenariusz wysuwany jeszcze przez Kim Ir Sena pół wieku wcześniej.
Seul leży 4 minuty od wystrzału rakiet przygranicznych ze strony KRLD. Jak
głosił pewien północnokoreański slogan propagandowy "Jesteśmy w stanie w ciągu 4 minut
zamienić Seul w morze ognia". Mocne słowa i groźby to najpotężniejsza broń
Korei Północnej. Chiny muszą reagować, pomimo tego, że wycofują się z Korei
Północnej gospodarczo, bo nie widzą dalszego sensu w inwestowanie w reżim,
pozostawiając jedynie "jałmużnę" żywieniową w postaci pomocy. Chiny muszą porozmawiać na poważnie ze swoim chłodnym sojusznikiem i wytłumaczyć to i owo. W najgorszym wypadku Kim
Jong Un traci jakikolwiek kontakt ze światem i jest jedynym przywódcą, gotowy jest atakiem pokazać, że istnieją.
"Nowy stary Kim" źródło: www.dongyunlee.com |
Atak atomowy byłby zapewne ostatecznością, bo uruchomiłby efekt domina w
postaci aktywacji się państw sojuszniczych i ich potencjału militarnego. Stany Zjednoczone po raz kolejny
miałyby duży problem, bo rakiety Teapodong i Unha-3 mają bardzo daleki zasięg, mogłyby więc dotrzeć do każdej z baz Marines stacjonujących w Republice Korei. Supermocarstwo mogłoby zostać postawione przed sytuacją, w której należałoby rozważyć ponowną wojnę w Korei.
W przypadku użycia bomby atomowej przez KRLD oznaczałoby to użycie broni o takiej sile rażenia po raz drugi i ostateczne zerwanie reżimu z wątłą
ścieżką denuklearyzacji Półwyspu Koreańskiego i używania broni atomowej w
ogóle. Ten scenariusz określiłbym mianem samobójczego dla Koreańczyków z jednej
i drugiej strony Półwyspu (bardziej tej północnej). Doradcy Kim Jong Una, w tym
wpływowy Jang Song Taeka, nie podejmą się takich kroków, nawet oni wiedzą przecież,
że pod względem przygotowania do wojny są daleko w tyle za przeciwnikiem.
Reasumując można zauważyć więc, że groźby ze strony Korei Północnej
występowały już w przeszłości i nie sprawdzały się. Jednak z drugiej strony,
wiele działań, które w ogóle nie były brane pod uwagę przez adwersarzy, to
kroki całkowicie nieprzewidywalne - ostrzelanie wysp
Yeonpyeong w 2010 roku, niedawne wysłanie satelity na orbitę oraz test
"zminiaturyzowanej" bomby atomowej. Te działania nie pozwalają
ostatecznie stwierdzić, czy straszenie nie ma odzwierciedlenia w
rzeczywistości. Musimy obserwować ruchy zarówno ze strony KRLD jak i Chin,
Amerykanów i Koreańczyków z Południa - oni są teraz głównymi figurami na
wielowymiarowej szachownicy Półwyspu Koreańskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz