Pewnie oglądałeś film "Fight Club" (tłumaczony jako "Podziemny krąg") drogi czytelniku. Jest tam kilka scen, które zasługują na przytoczenie na łamach mojego bloga. Chodzi mi o moment, w którym główny bohater - nazwany po prostu Autorem - nie może poradzić sobie z bezsennością. Wynajduje jednak na to panaceum w postaci uczestniczenia w terapiach zbiorowych dla ludzi o bardzo ciężkich schorzeniach (rak jąder, rak płuc, gruźlica, pasożyty mózgu itp.). To jego rada na leczenie własnych słabości - markowanie choroby i bycie zdrowym pośród cierpiących, którym niewiele już zostało sił. Po tym śpi jak dziecko.
Nagle sam znajduje się na takim spotkaniu (choć nie przypomina ono filmowej "grupy samopomocy") i staje zdrowy, pośród chorych na stwardnienie rozsiane. Nie wygląda to już tak filmowo. Spotkanie organizowane jest w ramach warsztatów, które prowadzą moi koledzy fizjoterapeuci - pełni energii i chęci działania. Podprowadzam mamę, która została "ugryziona" stwardnieniem i siadam pośród ludzi, którzy starają się na nowo zdefiniować parę rzeczy.
Większość ludzi przyszło o kulach i laskach, niektórzy wspierali się kijkami do Nordic walking'u, parę osób wjechało do sali na wózkach. Najgorsze co jest to szufladkowanie i dogmatyzacja choroby. Jak stwierdził mój kolega-prelegent, kiedy przychodzi do niego pacjent z chorobą on musi dostrzec w nim człowieka ze schorzeniem, a nie chorobę i konstelację sposobów walki z nią. Wiem, że to trudne, bo sam na początku nie wierzyłem, że to możliwe żeby przytrafiło się to mojej mamie - de facto energicznej i pracowitej kobiecie. Jednak jako wyznawca zasad taoizmu, do dziś wierzę, że "tak najwyraźniej musiało być".
Na czym to ja skończyłem? No więc siedzę sobie na odległym krześle i bezrozumnie piszę sms'a, kątem oka spoglądając na to co się dziej. Koledzy podjęli próbę ognia i chcą poćwiczyć ze wszystkimi, przynajmniej przez chwile, tak dla instruktażu. Nawet nie wiesz, drogi czytelniku, jak ciężko jest prawidłowo chodzić, wstawać i siedzieć, a co dopiero jeżeli się ma SM - wtedy to prawdziwa walka. Widzę młodą kobietę, która stara przejść od wózka do stołu do masażu bez upadku. Udaje jej się. Widzę też ile trudu to kosztuje jej wątłe nogi, warto dodać, że wśród uczestników spotkania nie jest w tym odosobniona. Trzeba jednak przełamać niemoc, niechęć oraz strach i z całych sił dać losu w pysk poprzez niesłychane samozaparcie.
Nie czuje się jak Autor, bo nie maskuje tego, że jestem zdrowy. Sam nie walczę z bezsennością poprzez takie spotkania, a zebrani na sali o tym wiedzą. Cel działania jest zupełnie inny - chodzi mi o to aby pomóc i zrozumieć. Technicznie trochę mi jednak nie wychodzi, gdyż podczas nagrywania wywiadu z kolegami-terapeutami siada mi kamera i nie mogę nic zrobić, po kilku minutach pada także telefon. Pieprzone elektryczne zabawki. Niemniej, umawiam się z prowadzącym na bardziej profesjonalny wywiad za kilka dni.
Na sam koniec przywołam przykład pana T., któremu choroba "związała" nogi. Pan T. to mężczyzna w średnim wieku, w miarę przystojny, a na spotkanie przyszedł z elegancką żoną i zapewne przyjechali całkiem ładnym samochodem. Jednak jego nogi osłabiła i usztywniła choroba. Spytany czego najbardziej boi się w chodzeniu, odpowiedział "wszystkiego". Pan T. zrobił "rundkę pokazową" chodu na korytarzu przy sali gdzie odbywało się spotkanie (nie wspomniałem o ogromnej frekwencji i braku wolnych miejsc?). Takie ćwiczenie z pomocą fizjoterapeuty miało pokazać jak trzeba poprawnie chodzić i walczyć z perspektywą upadku. Nie zapamiętałem wielu szczegółów, choć uwagę przykuła mi twarz pana T. Był to wyraz pomieszania zawstydzenia ze swojego losu z niemocą postawienia kilku normalnych kroków.
Czasami tak bywa, że pomimo tego, iż jesteśmy zdrowi nie możemy "przeskoczyć paru spraw" i wstydzimy się za swój stan i los. Jednak pan T nie upadł i udało mu się dojść do wyznaczonego celu bez spotkania z podłogą (choć było ciężko). Takie spotkania to ogromny zastrzyk refleksji dla wszystkich, którzy są zdrowi. Jeżeli jest źle i zaczynamy wstydzić się tego co się z nami dzieje - zatrzymajmy się lub skorzystajmy z pomocy - a nie upadniemy,a jeżeli to już się stanie podniesiemy się z ziemi.
W styczniu 2011 roku dowiedziałem się, że mam HCV - wirusowe zapalenie wątroby typu C. Pomimo chaosu, który panował wtedy w moim życiu nie usiadłem na ziemi i nie szukałem współczucia. Pół roku później (kiedy wprowadziłem w swoim życiu parę modyfikacji) po otrzymaniu wyników badań kontrolnych lekarz powiedział mi, że w moim organizmie nie ma śladu wirusa. Niektórzy uważają, że zabił go alkohol i skręty, ja myślę, że to przez dobre nastawienie i chęć życia, która w większości przypadków jest w stanie zabić lub osłabić każdą chorobę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz