Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

sobota, 11 czerwca 2011

Cały Paryż pachnie seksem

Echo I

Podróż do Paryża zaplanowaliśmy o wiele wcześniej, żeby nie mieć żadnych problemów "logistycznych" w kwestii dojazdu i zakwaterowania. Uwierz mi drogi czytelniku, że zaplanować wyjazd na koncert ukochanego zespołu na jeden dzień nie jest tak prosto i tanio. 
Pół roku przed koncertem zakupiliśmy bilety, więc nie było żadnych problemów z tym, czy zespół zagra miesiąc lub dwa wcześniej (albo później). Równie dobrze mogliśmy pojechać do Madrytu, Pragi, czy Berlina, miejsce nie miało znaczenia. Jednak Francja oprócz koncertu, miała nam do dostarczyć dodatkowych wrażeń "estetycznych", nigdy bowiem wcześniej tam nie byliśmy.
Nie było żadnych obaw co do dotarcia i zakwaterowania, gdyż wszystko zostało wcześniej dokładnie zaplanowane i zarezerwowane. Plan był prosty - wylatujemy z Warszawy, lądujemy w Paryżu i jedziemy do zarezerwowanego wcześniej hotelu. Najbliższe godziny mięliśmy spędzić na zwiedzaniu Francuskich zabytków i miejsc "dla turystów", oraz wydając pieniądze w sklepach z pamiątkami i ubraniami. Po koncercie samolot powrotny do Warszawy. Wszystko bez przeszkód, wcześniej zaplanowane i opłacone, jak po maśle. Jednak zacznijmy od początku.
Nie były nam potrzebne duże bagaże, bo lecieliśmy do Francji na jeden dzień - celem był koncert. Wystarczyły więc podręczne bagaże i sporo gotówki, do wszelkich opłat i zakupów. Dobra znajomość francuskiego przez trzy osoby z naszej piątki niwelowały jakikolwiek trudności związane z dotarciem na wszystkie miejsca docelowe. Mapa Paryża i całej Francji posłużyć miały za ewentualną pomoc w razie drobnych problemów. Tak więc z biletami, niewielkim bagażem i sporą ilością euro byliśmy gotowi do drogi, bo nic tak naprawdę nie stanowiło przeszkody w tym, żeby najpierw szybko zwiedzić Paryż i pójść na koncert zespołu.
Hotel położony w spokojnej południowej części stolicy Francji został opłacony kilka dni wcześniej, więc nie było problemów z szukaniem miejsca na nocleg "na miejscu". Wystarczyło dojechać taksówką z lotniska i gotowe - jesteśmy na miejscu. 
Po odprawie w Warszawie wsiedliśmy do samolotu linii LOT. Po dwuipółgodzinnej podróży wysiedliśmy na ogromnym lotnisku Paryża. Miasto na pierwszy rzut oka wydawało się piękne i godne swojej otoczki kultu, tworzonej przez zarówno ludzi świata mody jak i tuzów biznesu. Na lotnisku złapaliśmy taksówkę i podaliśmy dokładny adres naszego hotelu tłumacząc czarnoskóremu taksówkarzowi, dlaczego przyjechaliśmy do Paryża, przy okazji pytając się ile mniej więcej kosztować nas będzie obiad w jakiejś przyzwoitej restauracji. Po odpaleniu samochodu ruszyliśmy do naszego hotelu. W drodze z lotniska wszystko wydawało się w porządku - stare domy i piękne budowle takie jak Sorbona, czy wieża Eiffla pozdrawiały nas z oddali.
Jednak wszystko rozpadło się w jednej chwili.
Wchodząc w zakręt, taksówkarz zapomniał  sprawdzić, czy może jechać pierwszy na skrzyżowaniu równorzędnym. Nie wiem czy wynikało to z pośpiechu, czy nieuwagi, ale stało się. Samochód (minibus) którym jechaliśmy w jednej sekundzie zmienił się w cel dla osobówki, która wyjeżdżała z prawej strony. Impet uderzenia był tak mocny, że przez chwilę widziałem obraz jak z wnętrza blendera do którego ktoś wrzucił matchbox'a. Odłamki szkła i blachy, huk niemożliwy do zniesienia, a dalej ból, ból i ciemne migające plamy. Nie dostałem na szczęście wewnętrznego krwotoku, oraz złamań kręgosłupa, bo dzięki zapiętym pasom trzasnąłem w lewe drzwi łamiąc sobie rękę i miażdżąc kości lewego śródstopia. Kierowca wyhamował na poduszce powietrznej i z tego co zdążyłem zauważyć, to chyba on wezwał karetkę - ale nie do końca pamiętam. Pozostała czwórka moich kumpli nie wyszła "tak dobrze" z wypadku jak ja - seria złamań i rozpruć nie pozwoli im (i mnie) na długo zapomnieć o tym co się stało. Pęknięta kość strzałkowa, roztrzaskane żebra, pęknięta miednica, krwiak głowy i w większości połamane ręce. A dalej już tylko miesiące wracania do siebie i strach o dalsze życie. Cud, że udało nam się przeżyć. A może to nie cud.

Wydarzenia, które opisałem powyżej nigdy nie miały miejsca, Echo I nie istniało nigdy.

Echo II

Nie było prosto. Wiedziałem, że nigdy nie będzie. Zawsze wersje prawdziwe pisze się trudniej, bo podczas przywracania wydarzeń ucieka wiele szczegółów i faktów, które czasami niezbędne są do ukazania całej historii - do wczucia się w rolę autora i sytuacji. Nasza podróż wcale nie była planowania, nie posiadaliśmy biletów lotniczych, nie mieliśmy zarezerwowanego hotelu, ba, nikt z nas nie potrafił sklecić nic sensownego po francusku, nie licząc tekstu piosenki "Voulez-vous coucher avec moi", który raczej nie pomógłby nam w niczym. Posiadaliśmy jednak coś, co pchało nas do przodu, sprawiało ze setki kilometrów do Paryża nie były straszne, a chaos tego miasta stał się znośny - cecha, która do nas pasuje to "piekielna determinacja".
Co zabawne i poniekąd frustrujące, wejściówki na koncert rozeszły się szybciej niż IPad 2 podczas premiery. Powiem więcej - kupiliśmy ostatnie sztuki i gdyby nastąpiło to kilka godzin później, ostatnia szansa na koncert System of a Down przeszłaby nam obok nosa. W kwestii technicznej, SOAD (skrót zespołu) grał jeszcze w Niemczech, ale te bilety rozeszły się w kilka dni od momentu ich dostępności, więc nie mięliśmy żadnych szans. Został więc Paryż - jedno z najdroższych miast na świecie. Nic nas jednak nie mogło powstrzymać, bo SOAD to nasza religia i wyznacznik (jakkolwiek infantylnie to brzmi), bo na tym właśnie zespole się wychowaliśmy, od niego ewoluowały nasze "drogi muzyczne" i to niegdyś właśnie System inspirował nas do rozpoczęcia gry na instrumentach i działania w konkretny sposób.
Dojazd nie był łatwy. Odległość z Warszawy do Paryża to ok 1300 km, co stanowiło nie lada wyzwanie dla kierowców (na 5 osób 4 miały prawo jazdy), bo do stolicy Francji udaliśmy się nie samolotem (którego ceny osiągały astronomiczny pułap), a "białą gwiazdą" czyli dużym mercedesem Sprinterem, który podczas wyjazdu był tym, czym jest skorupa dla żółwia, lub ślimaka - domem, transportem i miejscem spędzania czasu, oraz ochroną. Na "pakę" zmieściły się materace dzięki czemu możliwe było spanie w tylnej części wozu, a dwie kanapy (przednia dla kierowcy i pasażerów, oraz tylna) umożliwiały jazdę na siedzeniach dla sześciu osób. I tutaj właśnie pojawia się kwestia baku, a raczej oleju napędowego, który go zasilał, bo biała gwiazda to diesel, ale na szczęście stosunkowo niewiele palący na trasie. Na samo zalewanie naszej maszyny wydaliśmy po 320 złoty na głowę i muszę wam przyznać, że im dalej na zachód europy tym ceny oleju napędowego (po francusku gazole) były wyższe. Od Polski począwszy ON kosztował ok 4,95 zł do 5 zł, w Niemczech od 5,50 do 5,65 (od 1,39 EUR/litr), a we Francji, gdzie prowadzenie samochodu musi uchodzić za niezły luksus (oczywiście dla osób spoza kraju Sarcozego) od 5,59 do 6 zł (w Paryżu ceny osiągały nawet 1,49 EURO za litr). Jednak sytuacja wydaje się niezła jeżeli pod lupę weźmiemy kraje takie jak Norwegia, czy Szwecja - kolejno 6,72 i 6,29 zł za litr!  Należy również zauważyć, że w drodze powrotnej mieliśmy ogromne trudności ze znalezieniem w miarę taniej stacji benzynowej, gdyż jazda na oparach (migająca kontrolka, nie sprzyja relaksowi) podnosiła stres u kierowców i rozbijała zmysły orientacji w przeogromnym Paryżu. Tyle jeżeli chodzi o opis naszego środka transportu i benzyny, czas opisać naszą iście epicką podróż.
Nasza trasa zaczynała się od Pruszkowa, i muszę przyznać, że była zorganizowana (pobieżnie) w dniu wyjazdu, przez chwilę myślałem nawet, że przyjdzie nam jechać na samych mapach tak jak w starych filmach, gdzie nie było jeszcze elektroniki. Na szczęście, co było dla nas zbawienne, pozyskaliśmy nawigację GPS z mapami na całą Europę, oraz komórkę z nawigacją i innymi aplikacjami (wymijanie radarów, stacje benzynowe itp.), problem dotarcia na miejsce wydawał się wiec rozwiązany. Samochód załadowany był naszymi gratami w postaci butli z gazem do podgrzewania żarcia w słoikach i torebkach, śpiworów, ubrań w torbach podróżnych, lodówki turystycznej, gitary i bóg raczy wiedzieć czym jeszcze. W podwarszawskich Jankach, gdzie cała aglomeracja stolicy ciągnie na zakupy i konsumpcyjny relaks, my zrobiliśmy zakupu żywieniowe - oprócz konserw w puszkach, paczkach i słoikach kupiliśmy na promocji 104 piwa (4 kraty + kilka luzem), 3 litry wódy, a palacze zakupili 10 paczek fajek (bo kto wie ile razy droższe są we Francji). Nie ukrywając strat budżetowych w postaci wydatków przed podróżą na jedzenie, alkohol i inne pierdoły związane z jazdą samochodem, postanowiliśmy powymieniać PLNy na EURasy, bez waluty poza Polską nie dało by przecież rady przeżyć. 
Ruszyliśmy w niesamowitych nastrojach, każdy cieszył się, że będzie na koncercie SOAD i to jeszcze w mieście takim jak Paryżu. Doprawdy nielicha wyprawa, co więcej w Polsce zrobiliśmy sobie przystanek we Wrocławiu. Tak, tak Wrocław pięknym miastem jest, choć można by poprawić drogi, które prawie zerwały nam zawieszenie. Mieliśmy zatrzymać się dosłownie na chwilę, aby napełnić baku-baki tamtejszymi specyfikami u braci ciotecznych mojej byłej dziewczyny, których poznaliśmy kilka miesięcy wcześniej. Skończyło się na regularnym rozmyciu zmysłów i niesamowitej atmosferze studentów miasta W. Kolejny etap podróży przypominał mi podróż statkiem kosmicznym, bo kiedy już rozwaliłem się na materacach na pace, czułem się jakbym leciał w Sokole Milenium z "Gwiezdnych Wojen", jednak duża liczba tatr przywróciła mnie na prawidłowy tor myślenia. Dobrze jednak, że zachowaliśmy na tyle czyste umysły, aby powstrzymywać kierowcę od picia, bo inaczej nigdy nie dotarlibyśmy na czas. I tak właśnie odpadły nam 3 godziny podróży, no ale chyba nikt tego nie żałował.
Kolejną część trasy przespałem, pamiętam tylko jak zmienili się kierowcy (gdy zmiennik wrócił do świata żywych). Obudziłem się natomiast niedaleko granicy francusko-niemieckiej, gdzie autostrady i drogi ekspresowe były tak równe, że mogliśmy spać spokojnie. Nasza podróż autostradami nie była jednak "sytuacji stresujących". Bo kiedy Miętus (jeden z członków wyprawy, kierowca nr 4) przejął kierownice rozpoczęło się "zamykanie szafy" na liczniku. Kiedy zjeżdżaliśmy piękną i równiutką trasą w Niemczech magiczny próg 155 km/h został osiągnięty, przez chwilę pogodziłem się nawet ze śmiercią i miałem w głowie tysiąc wizji naszego wypadku. Jednak gdy zwolniliśmy (Miętus: "Ale mi serce bije!") nie szczędziliśmy słów pochwały dla naszego "domykacza szafy". Ważne, że żyliśmy a 155 km/h było osiągnięte. 
I teraz wersja przyspieszona: postoje na kible i tankowanie, zmiana trasu w GPS'ie, postój na śniadanio-obiad, piwo, piwo, piwo, zmiany kierowców, Francuscy policjanci za granicą sprawdzają nasze dowody osobiste, stres o skręty, które trzeba było schować w gacie, kasują nas przy autostradzie na 40 EUR za przejazd ("kurrrwa!"), przejście na mapę papierową, zawrót głowy wywołany widokami, "uwaga wjeżdżamy do Paryża!".
No i w tym właśnie miejscu mój czytelniku, wjechaliśmy, do ogromnej, 12 milionowej stolicy Francji. Czułem się trochę jak w niemieckim Munster, gdzie wszystko było lepsze niż w Polsce, bo w rzeczy samej tak mi sie wydawało. Nasz van musiał jednak znaleźć miejsce na postój, co w Paryżu nie było rzeczą łatwą i tanią. Jednak udało się i zaparkowaliśmy w południowo-wschodniej części miasta przy stacji metra nr 8 - Porte Dorée przy przepięknym parku (zaznaczyłem lokalizację na mapie metra), gdzie ciągle ktoś biegał (tak jak w Munster, również w Paryżu są setki tysięcy biegaczy, którzy mijają cię na każdym kroku).
Po zaparkowaniu czułem się trochę jak uchodźca: brudny zmęczony i głodny, bez mieszkania, choć biała gwiazda ciągle była naszym mobilnym lokalem. Nie licząc już stanu chaosu i entropii, który panował w samych mercedesie po nielicznych mezaliansach alkoholowych wewnątrz pojazdu. Nasza piątka wyglądała jak uciekinierzy z jakiegoś średnio rozwiniętego kraju. Kwestią priorytetową po zaparkowaniu stało się więc:
1.                  umycie jakiejkolwiek części ciała, z priorytetem na ręce
2.                 spożycie czegoś na ciepło (ile można żyć na konserwach i browarach?)
3.                 ZWIE-DZA-NIE
4.                 konsumpcja piwa i "wrocławskich smakołyków"
Punkt nr 1 dało się załatwić, wystarczyło znaleźć McDonald. Restauracja, której nie lubię (z resztą jak wszystkich korporacyjnych fast food'ów) tym razem okazała się zbawienna i wiele nam pomogła w kwestii przetrwania. Ciepła herbata (zamawiana piękną francuszczyzną, którą podłapałem z telewizji i sam nie wiem czego jeszcze) i kibel na kod z rachunku (działał za każdym razem) pozwoliły mi doprowadzić się do stanu używalności na jakieś 30-40 % możliwości. Zbawienne okazały się również kontakty i sieć Wi-Fi w każdym z McDonaldów. Na didaskaliach - zauważyłem, że z kibelków korzystałem nie tylko ja, ale wszyscy "za potrzebą" z ulicy, wystarczyło tylko znać kod i gotowe, taki niepisany kod miasta.
Kwestia spożywania ciepłych posiłków, czyli punkt nr 2. I tu pojawiał się niewielki problem, bo mieliśmy tylko jeden mały palniczek, który musiał zadowolić 5 wygłodniałych podróżników. Po przyjeździe udaliśmy się więc do parku z całą wałówą i jak nigdy nic usiedliśmy na drzewie, które rosło w dziwny sposób, rozpoczynając gotowanie zapasów ze słoików. Kiedy podczas uczty zapaliliśmy skręta, zauważyliśmy, że przygląda się nam dwóch Francuzów, z urody stwierdziłem, że mają marokańskie korzenie, ale tak naprawdę w ogóle się na tym nie znam, więc dla mnie pozostali Marokańczykami, bez względu na prawidłowy stan etniczny. Najpierw poprosili o ogień, a już chwile później paliliśmy z nimi polskie towary luksusowe, po kilkunastu minutach bardzo dziwnej francusko-angielskiej rozmowy zaproponowali nam lokalne specjały za cenę 20 EUR za 5 g, bez większego namysłu, jako negocjator przystałem na ich propozycję. Od czasu zakupu wielokrotnie znajdowaliśmy się w dziwnych miejscach tego miasta nie mogąc pokonać prostych decyzji takich jak np. zakup biletu dziennego, czy kwestie odnalezienia pryszniców.
No właśnie, trzeba było się umyć, aby z godziny na godzinę nie wyglądać gorzej. Rozpoczęliśmy więc szukanie pryszniców, po kilkudziesięciu minutach ustaliliśmy, że nie da rady nic odnaleźć. Basen, który wpadł nam do głowy okazał się ciekawym pomysłem, tak więc z nawigacją i pomocą pewnej starszej pani (tu również język migowy) dotarliśmy do miejsca docelowego - basenu sportowego. Nie prezentował się zbyt reprezentatywnie, ale w związku z brakiem czepków i kąpielówek (tylko Krystian nie wiedzieć czemu miał obie te rzeczy) powiedzieliśmy pani w okienku, że idziemy tylko na chwile - cena 1,75 EUR za wejściówkę, nieźle jak za ponowne odrodzenie. Po umyciu się pod prysznicami w szatni na basenie (co tylko utwierdzało mnie w przekonaniu o naszym uchodźctwie), byliśmy nowymi, pachnącymi ludźmi gotowymi do dalszego działania.

Ludzie w Paryżu to niezła mieszanka wszystkich grup etnicznych i narodowości, które współżyją ze sobą w różnych stosunkach. Północ miasta to, jak to określił kumpel, który studiuje w Paryżu (spotkaliśmy się z nim!) to slumsy, na wzór domków-samoróbek na granicach Rio - tam mieszkają czarnoskórzy, osoby z korzeniami z byłych kolonii Francji, oraz Afryki i najbiedniejsi, jest to najbiedniejsza i najniebezpieczniejsza dzielnica miasta. Francuzi (co dowiedziałem się od tego samego kumpla) bardzo lubią manifestować swoje poglądy, a kiedy to już nastąpi to właśnie ciemnoskórzy rozpoczynają zamieszki - ciekawa kolej rzeczy. Na ulicach Francji światła drogowe spełniają funkcję informacyjną, gdzie inaczej niż w Polsce, czerwone światło w większości przypadków oznacza tyle co nic, można przechodzić, ale należy zachować zwiększoną czujność. No i Paryżanki, ach, Paryżanki! Te przecudowne kobiety mają w sobie coś niesamowitego, gdyż są naprawdę piękne i urocze, a język którym się posługują sprawiał, że gapiąc się na nie wraz z moimi kumplami-podróżnikami, rozpływaliśmy się w niebycie, a wszystko wokół niknęło. Nie ważne ile lat miały i jaki kolor skóry, 90% z nich była cudowna. Ustaliliśmy nawet, że jak mieć kobietę do końca życia to tylko z Paryża. Jednak był pewien problem - we Francji prawie nikt nie mówi po angielsku. Na 10 osób niezależnie od wieku, tylko 1 potrafiła coś wytłumaczyć po angielsku. Myślałem, że angielski to lingua franca, ale we francuskocentrycznym Paryżu taki schemat nie przechodził. Kolejnym celem w naszym życiu stała się więc nauka francuskiego, żeby zrozumieć i poznać te urocze niewiasty (a jak!). Co więcej Paryż to jedno z najdroższych miast świata, choć zarobki klasy średniej wydają się współgrać z cenami. Ceny wahają się od trzy- do czterokrotności cen w Polsce. Dla przykładu: bagietki francuskie, które codziennie kupowaliśmy kosztowały 1,2 EUR, kebab stał po 4,5 EUR, woda niegazowana, najtańsza jaką znalazłem 0,75 EUR - istny koszmar Polaka na zakupach. Na szczęście mieliśmy swoje piwo, konserwy i wodę, więc prawie nic więcej nie potrzebne nam było do szczęścia.

Nastał dzień drugi naszego pobytu w Paryżu. Po standardach życia, związanych z fizjologią człowieka i traceniem czasu, postanowiliśmy trochę pozwiedzać. Wszystko było by super i ekstra, gdyby nie fakt naszego "zbydlenia". Spanie w 4 osoby na zimnej pace białej gwiazdy trochę nas zdemontowało, nasze plany opóźnił trochę również deszcz, który obudził nas ok 9 rano. Nie muszę dodawać, że nikt z nas nie wziął kurtki, czy parasola, bo nasz optymizm nie przewidywał pogody innej niż słoneczna. Pomijając kwestie deszczu, kiedy już praktycznie przestało padać, z towarzyszącym nam od początku zacięciem udaliśmy się do centrum miasta. Tak jak wcześniej wspominałem, nietrzeźwość umysłu nie do końca pozwalała nam zorientować się w paryskim metrze, które wygląda jak sieć pająka.
Jednak po kilku godzinach szukania, pytania i domysłów, udało się nam zakupić bilety całodniowe, które nie wiedzieć czemu następnego dani nie chciały już nas przepuszczać przez bramki. Orientacja w terenie została zaliczona na 5, bo dzięki mapce metra docieraliśmy wszędzie gdzie chcieliśmy, bez jakichkolwiek trudności, a to już coś, bo czas się naprawdę liczył. Jedyną sytuacją, która zbiła nas z tropu było spotkanie z francuską (tzn. nikt z nas z nią nie gadał), ale jej wygląd, styl bycia i odrzucanie włosów do tył sprawiły, że zmiękły mi nogi, umysł się zamglił i pękło serce gdy musieliśmy pojechać w inne strony. Ach ta pieprzona melancholia Paryża.
No i dalej już standardowo, w dwa dni zwiedzanie wyglądało mniej więcej tak: czubek wierzy Eifla, katedra Notre Dam, Pola Elizejskie (a na nich śniadanio-obiad, wóda, piwo, i specjały od Marokańczyków), Sorbona, Łuk Triumfalny, zakupy souvenirów od Murzynów (bo taniej), i inne obiekty, których nazw nie pamiętam. Paryż tętni życiem, a jego mieszkańcy dostosowują się do bicia jego serca, wszystko w nieformalnej harmonii. Co do wierzy Eiffla to wchodziliśmy na szczyt podzieleni na dwie tury, bo mięliśmy przy sobie nóż, piersiówkę i inne przedmioty, z którymi nie można było wejść na wieże, w każdym razie woleliśmy nie próbować, bo wokół kręciły się patrole policji i żołnierzy z FAMASami, a my chcieliśmy przeżyć. Warto również wspomnieć o kontynuacji naszych działań na Polach Elizejskich, gdzie Krystian natchniony pięknem okolicy i urodą Francuzek podszedł do grupki młodych dziewczyn i zaproponował im piosenkę w zamian za wspólną fotę (Krystian nie potrafi słowa po francusku, więc do teraz nie wiem jak to zrobił). No i udało się! Choć dziewczyny wcale nie chciały w zamian żadnej piosenki.
Zbawienna okazała się też pomoc Przemka, paryskiego studenta, naszego kumpla z dawien dawna, który przebywając w Paryżu od 2 lat świetnie zapoznał się z infrastrukturą, zwyczajami i językiem. Jego pomoc okazałą się niezbędna w wielu sytuacjach. Przemek zabrał nas do winiarni, gdzie strzeliliśmy sobie dwie butelki pół-wytrawnego i pogadaliśmy o życiu, nauce i jego pobycie we Francji. Dla Przemka matematyka to wszystko, więc z taką też precyzją i wyrafinowaniem odpowiadał na nasze pytania związane z tym miastem. Po kilku godzinach obchodu różnych miejsc (m.in. studenckich) Przemek musiał wracać metrem do siebie bo, w następnym tygodniu czeka go obrona magisterki o niesamowicie skomplikowanym tytule (którego oczywiście nie przytoczę).
Musisz pamiętać czytelniku, że do Paryża przyjechaliśmy na koncert Systema, a zwiedzanie było doskonałym dodatkiem. Stadion sportowy, gdzie odbywał się koncert był niedaleko miejsca naszego parkingu (nie przestawialiśmy samochodu przez cały czas podróży), więc z dotarciem "z buta" nie było żadnych problemów. Ostatniego dnia naszego pobytu we Paryżu odbył sie koncert Systema. Po beznadziejnym suporcie, chłopaki z System of a Down zatrzęśli stadionem Bercy, wywołując u nas i wszystkich dookoła uczucie euforii i smutku (kiedy skończyli występ). Niestety Francuzi w odróżnieniu od Polaków i nacji wschodnich nie potrafią "pogować", więc młyny pod sceną były raczej słabe. Na koncercie zauważyłem również ludzi z Hiszpanii i innych krajów ościennych, czyli nie tylko my przebyliśmy duży dystans dla ulubionego zespołu. Utwory z najlepszych płyt sprawiły, że trybuny na których stałem, uginały się pod skaczącym tłumem jak deseczka z balsy. SOAD zagrał bezbłędne i naprawdę miałem gdzieś fakt, że nie było ich w Polsce. Dla tych co nie wiedzą, w 1994 SOAD grał jako suport dla Slayera i został wygwizdany, a gitarzysta Daron Malakian obrzucony drobniakami. Jeżeli chcecie znać moje zdanie, to tak, naprawdę było warto, pomimo wszystkich trudności i wydanej kasy. Każdy przecież odnajduje swój system. System odnajduje każdego.

Echo II - epilog

Po koncercie, który skończył się o 22:30 przyszło nam pożegnać się z Paryżem na swój niepowtarzalny sposób. Kiedy wycieńczeni machaniem łbem i darciem gęby na koncercie dotarliśmy do mercedesa vel. białej gwiazdy, wszyscy mieli ambiwalentne uczucia Z jednej strony trzeba było wracać do domu (bo skończyło się nam żarcie i kasa), a z drugiej Paryż kusił i wołał o kolejne dni uwagi. Utopiliśmy więc smutki w alkoholu i magicznych ziołach Marokańczyków. Nasz obóz mieszkalny (van) wyglądał coraz bardziej jak jeden z tych samochodów, którymi wozi się emigrantów z Meksyku.
Mieliśmy wyruszyć o 4 rano (trochę odpoczynku nikomu nie zaszkodzi), ale stan naszego zniszczenia na to nie pozwalał, więc wyruszyliśmy ok 8:30. Tutaj należy wspomnieć o problemach z gazem napędowym, na który zostawiliśmy żelazne racje finansowe - bez niego przecież nie moglibyśmy wrócić. Wyjazd z Paryża o 9 rano to piekło - kilometry w korkach potrafią rozbić dzień każdego kierowcy, nie wliczając oczywiście ogólnego zdenerwowania wywołanego mrugającą lampką stanu baku. Postanowiliśmy znaleźć najtańszy ON, ale szczęście nam nie sprzyjało, bo albo trafialiśmy w zupełne inne miejsce (oni nie mówią po angielsku...), albo stacja paliw była zamknięta. Jednak w końcu po dwóch godzinach w Paryżu i jego aglomeracji udało się nam zalać bak do pełna za sumę, bagatela 100 EUR.
Wyjechaliśmy z miasta pięknych kobiet i wspaniałych budowli, a dalej z państwa rewolucji, wspaniałego wina i słodkiego języka. Atmosfera powrotu wydawała się być inna, choć widoki nadal sprawiały, że z zadumą przyklejaliśmy gęby do szyb. Europa Zachodnia to jednak odmienna rzeczywistość. I tak sunęliśmy przez drogi ekspresowe Francji nie robiąc wcześniejszego błędu płatnej A4, a później darmowe niemieckie autostrady, bez ograniczeń prędkości. 

            Wjeżdżając do Polski musiałem zejść na ziemię, a kwestie Paryża i samej Francji włożyć do szufladki wspomnień w mojej głowie. Pałac Kultury i Nauki zamiast wierzy Eiffla, UW zamiast Sorbony, Pola Mokotowskie zamiast Pól Elizejskich - to miejsca zastępcze i o wiele mniej fascynujące, nie wywołujące tych samych uczuć. Jednak w Polsce jest o wiele mniej problemów z mniejszościami, rząd i prezydent ma duże poparcie, są niższe ceny wszystkiego i jest też tańsza ON i benzyny, a niektóre dziewczyny i kobiety są jeszcze piękniejsze od Paryżanek. I tutaj zakończę swoją opowieść o przekraczaniu granic i zdobywaniu kulturalnych doświadczeń. Mam nadzieje, że dane będzie mi jeszcze pozwiedzać trochę Europy, a dalej świata.
"Ludziom, którzy nigdy na oczy nie widzieli Francji, upadek Paryża zwiastował śmierć ostatniej nadziei, klęskę bardziej nieodwracalną niż kapitulacja Warszawy" - G. Herling-Grudziński

2 komentarze:

  1. Devil Driver, Shirohoshi no Teishu11 czerwca 2011 19:11

    Moje serce zostało wśród paryżanek, moja dusza na stadionie Bercy... (a eurasy na stacjach benzynowych...)

    OdpowiedzUsuń
  2. Francja... Kiedyś w głowie żaby i ślimaki, teraz... zabytki, chillout, piękne kobiety, hak, gazole, i wasze bezcenne miny na owce, które poszły za mną jak za pasterzem... Coś z Jezusa???

    OdpowiedzUsuń