Zastanawia mnie co się wczoraj wydarzyło, bo pomimo mojego postanowienia (że pije) wszystko układało się jakoś tak składnie, aż do pewnego momentu w moim szalonym życiu...
Wyjazdy moich rodziców zarówno do ukochanej przez nich Turcji jak i gdziekolwiek indziej, nigdy nie zwiastowały poprawy stanu mieszkania i mojego zdrowia. Jakimś głupim i mistycznym trafem przyjęło się, że właśnie na czas absencji moich staruszków rozpoczyna się karnawał obłędu i chaosu. Lodówa zmienia się w jaskinię (pustą oczywiście) a wszystko co można zjeść i nie jest przyprawami zostaje zjedzone. Kot, który lata swojej świetności ma dawno, dawno za sobą przechodzi przez prawdziwą szkołę przetrwania - takie kocie dni grozy. Ja natomiast, wasz narrator prozy życia codziennego, podczas nieobecności Państwa Czop staczam się na dno, aby tuż po powrocie odbić się i wrócić do poziomu używalności. Tzn. to moja subiektywna opinia.
Wczoraj chaos, po kilku butlach z wodą ognistą z jęczmienia wydobytych pól, świat zaczął przypominać raczej karnawał szaleństwa i dziwnych wypadków. Wszystko odbywało się w agresywnym rytmie stroboskopu, który przyniósł jeden z uczestników "prywatki" (dlaczego już nikt tak nie mówi na imprezy w domowym zaciszu?). W każdym bądź razie wszystko w domu zmieniało położenie i konsystencje, najpierw alkohol zaczął z nas parować (był to proces raczej w obiegi: pijemy--> paruje, pijemy--> paruje, gdzie p>p), później co poniektórzy (a było nas wielu) tańczyli do łupaniny przy stroboskopie, następnie (albo wcześniej?) przyszły dwie moje byłe, z tym że obecność pierwszej zaskoczyła mnie znacząco przez sam fakt, że nie widzieliśmy się jakieś kilka lat (zdjęcia na Facebooku się nie liczą). No i żeby tego było mało zaczęły się rozlewać różne płyny w kolejności: stół, podłoga, czyjaś gęba. Jak to w życiu bywa, na takich "prywatkach" (a może tylko i wyłącznie na moich?) nie może obejść się bez strat w elementach otoczenia. Do dziś pamiętam jeszcze moje nie odżałowane akwarium (80 l) które zostało zbite oknem. Ach stare, złe czasy...
Powracając. Szyba została zbita przez właściciela stroboskopu, poprzez zbyt duży nacisk masy wywołany niedocenieniem (nie)możliwości tak kruchego materiału jakim jest szkło. Ojciec urwie mi za to łeb, albo nie zauważy - fifty -fifty. W każdym razie, mój drogi czytelniku, jak to na dobrej popijawie bywa, nie obyło się również bez wizytacji służb porządkowych. Dziwi mnie jednak fakt, że przyjechali tak późno. Gdybym, był swoim sąsiadem (a mieszkam w bloku!) poszedłbym do źródła chaosu i wszystkich potraktował paralizatorem "Skorpion" i gazem pieprzowym, a następnie zadzwonił po policję, dokładnie w takiej kolejności. Ciekawe jest również to, że po śpiewaniu kolęd (uznaliśmy, że narodziny Pana trzeba wielbić zawsze) i toastów urodzinowych (nikt nie miał urodzin) żaden z tych złamasów nie pofatygował się o wizytę bezpośrednią zamiast (jak to w staromodnym stylu), kablowania na policję. Socjopaci pierdoleni.
Wizyta policji łączyła się z wieloma nieprzyjemnymi czynnościami, po pierwsze primo: trzeba było ściszyć muzykę (kiedy to nastąpiło nie wiedziałem gdzie jestem), po drugie musiałem powiedzieć, żeby ktoś przekazał, że gospodarza nie ma (albo śpi), niestety władza kazała mnie "obudzić"(szczwane bestie). No i tutaj pojawia się najgorszy problem, gdyż w czasie "godziny policyjnej" narkotyzowałem się w najlepsze w salonie i musiałem się ogarnąć, wydać komendę schowania faji i przygotować dowód osobisty (a jak). Czarne mundury okazały się w miarę spoko. Pokrętnie tłumaczyłem im, że już nie włączę muzyki (a gówno tam), i będziemy ciszej i znośniej. Ani trochę nie pomagał mi stan upojenia alkoholowego i zaparowanego umysłu, no i jeszcze mój znajomy M. za wszelką cenę (przy policji) chciał wyjść i bić sąsiadów, którzy po patrol porządkowy zadzwonili. Na całe szczęście sytuacja opanowana. Dowiedziałem się również, że właściciele mundurów zostali wezwani przez sąsiadów z bloków obok, a nie z mojego. Toż to dopiero brać sąsiedzka! Ja akceptuje ich wariactwa, a oni moje - proste i dyskretne.
Dalej nie wiem co się stało.
No i załącza mi się druga klisza. Mózg wchodzi na tryb "hard", a wnętrzności informują mnie o stanie rozkładu, co gorsza zegarek wskazuje na 6:10 a impreza kręci się dalej. Czy Ci ludzie nie mają szacunku dla swojego zdrowia i bliźnich (hipokryzja + 10)? Najwidoczniej nie. W związku z tym, że na 12:00 mam ważne spotkanie z ważnymi ludźmi w stolicy, muszę przespać przynajmniej 3 godziny - niezbędne minimum na "trzeźwe myślenie". Przechodzę więc od słów do czynów, wypraszając maruderów, przy okazji zachęcając ich do wyniesienia śmieci. Gdy dom stoi pusty "i walają się dookoła rupiecie" wreszcie idę zemdleć na kanapie. Przykrywam się jakąś bluzą, później kołdrą i kotem. Amen.
Wstaje i znowu nie wiem gdzie jestem. Poranny make down na twarz, zjeść coś co nie wywoła padaczki i na rower! Zgadza się - na rower - gdyż moja głupota i brak zorganizowania nie pozwala mi się wyrobić na pociągi, które w Pruszkowie mają jakieś problemy z częstotliwością po godzinie 11. No i śmigam w pół śnie, rozbity i przemielony przez dzień poprzedni (a właściwie to obecny) i modlę się w myślach do boga i bogów, abym na nikogo nie wpadł. Bo jak ja umrę - to spoko, ktoś tam się posmuci, powspomina i tyle, gorzej jakbym z całym impetem wpadł np. w grupkę zuchów, wózek z dwojaczkami, czy starą babę z psem. Resztę życia spędzam w uroczej celi pełnej uroczych świrów. Marna perspektywa.
Pociąg spieprza mi oczywiście sprzed nosa, a 26 stopni rozpala mój łeb do czerwoności, świat mi kipi - następny pociąg za 20 minut. "Kurwa mać", 20 minut na kacu to wieczność, nieskończoność i jeszcze się spóźnię na spotkanie. A właśnie że się nie spóźniłem, byłem na Chmielnej w budynku Stronnictwa Demokratycznego (tylko w siedzibie, bez konotacji politycznych oczywiście) pięć minut przed 12, aby spotkać moje urocze koleżanki, które wraz ze mną (chyba?) będą odpowiedzialne za kampanię wyborczą prof. Dariusza Rosatiego do Parlamentu. Trzymałem fason całkiem nieźle, bo nawet na spotkaniu z koordynatorem kampanii, oprócz wywalenia 3 szklanek wody, udało mi się sypnąć jakimiś sensownymi pomysłami ( charyzma + 1). W drodze powrotnej zahaczamy do jakiegoś drogiego slow/fast fooda i za kanapkę i wodę płacę, bagatela 17 zł. I wcale nie czuje się lepszy, że jem na Chmielnej i płacę te pieprzone 17 zł za kanapkę wielkości mojej łapy, za którą miałbym mistrzowskiego "chińczyka" kilka pieprzonych ulic dalej! Ogólnie dzień na +. Żyć szybko, umierać szybko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz