W pierwszy dzień świąt, przez jakiś czas byłem z moim kolegą na dworcu W-wa śródmieście, w godzinach, w których nie kursują już żadne pociągi (daliśmy ciała i nie wyrobiliśmy się na ostatni). To co mnie przygwoździło to perspektywa tego, że odkąd tam jestem zupełnie nic się nie zmieniło. Ten sam bród i syf, oraz uczucie przytłoczenia przez szare, postPRLowskie ściany. Wiem, że nie zdążymy nic z tym zrobić do 2012 i eurokibice którym dane będzie tam się zatrzymać przeżyją coś w stylu kulturowego szoku. Ja przeżywam go codziennie, kiedy czekam na upragniony pociąg, który zabierze mnie z dala od tego miejsca.
Wracając do świąt, może to dziwnie zabrzmi w moim wykonaniu, ale odrodził się we mnie promyczek nadziei, że nie trzeba przejeść świąt, odhaczyć osób z listy prezentów, oraz skonfrontować się z całą rodziną, aby poczuć w środku szmer tych dni. Takie uczucie, które pomimo tego co się dzieje przed świętami, potrafi przywrócić uśmiech na usta i oczyścić się z chaosu dnia powszedniego.
Ale nie dla wszystkich święta były rodzinne. Zawsze zastanawiam się nad wszystkimi, którzy pracują w święta i nad tymi, którzy musza je przetrwać. Lekarze, kolejarze, motorniczy, kierowcy, strażacy, żołnierze i wielu innych. Jestem pełen szacunku dla nich, za ich oddanie temu co robią. Jednak coś co sprawiło, że te święta podzieliły ludzi, to widok dwóch mężczyzn, którzy wybierali z zapełnionego wigilijnymi odpadkami śmietnika, coś co pomoże im dalej egzystować i przeżyć kolejne dni. Tak to już jest, że jedni przebywają z uśmiechniętą rodziną przy stole, a drudzy przy śmietnikach, na wietrze, walcząc o kolejne dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz