Niektóre imiona występujące w tekście zostały skrócone lub zmienione. Niemniej, moim zadaniem jako pisarza jest nie naprowadzanie czytelnika na konkretną osobę, a pokazanie historii i sytuacji, z której wszyscy powinniśmy brać przykład.
Po pracy miałem umówione dwa spotkania. Pierwsze na szczęści nie wypaliło, a jak miało się później okazać, i tak bym na nie nie dotarł. Historie takie jak ta, która mnie spotkała nie zdarzają się codziennie, bo występują w nich ludzie-duchy, których nigdy nie zauważamy.
Wychodzę z budynku przy Smulikowskiego na warszawskim powiślu, gdzie mieści się moje biuro. To ta smutniejsza część powiśla, przy Społemie i Solcu, z daleka od modnej Tamki i bananiarskiego Nowego Światu. Koleżanka M. pisze mi SMS-a, żebym był w "Czułym Barbarzyńcy" o umówionej porze, bo chce mnie zapoznać z właścicielem w celu rozmowy o wydaniu moich opowiadań. Czuły Barbarzyńca to księgarnio-kawiarnia na ulicy Dobrej, w której ku mojemu rozczarowaniu i smutkowi nie sprzedają żadnego alkoholu. Jeszcze większy smutek wywołuje fakt, że właściciel znajduje się w mieście smoka wawelskiego i nie wiadomo kiedy wróci. Coś nie za bardzo idzie mi to wydawanie moich wypocin, choć materiał już jest i czeka. W "Czułym" mają podobno bardzo dobrą gorącą czekoladę. Nie wiem, nie zdążyłem się przekonać.
Kiedy wchodzę do kawiarni owa koleżanka robi mi zdjęcia i każe robić także sobie. I ten jej bordowy beret i buty w czarno białe paski! Co do M., to jakiś czas temu przeszła coś w stylu duchowej przemiany. Zaczęła wierzyć w Boga i jak sama deklaruje chce wstąpić zakonu. Ja jednak uważam, że prędzej państwo islamskie zacznie sadzić drzewa w Izraelu niż M. znajdzie się wśród sióstr zakonnych. Z M. jednak nigdy nic nie wiadomo, no i nie widziałem jej dość dawno, więc kto wie. Jej dociekliwość i soft-obłęd nie zgasł.
- Chcę pójść do Hiacynta - wypala M. w połowie dyskusji o wspólnym pisaniu scenariuszy.
- Kim jest Hiacynt? - pytam i akcentuje imię zastanawiając się, czy to osoba tak samo oryginalna jak jej imię.
- Hiacynt to mój kolega, fotograf. Robił zdjęcia dla Kisiela! - jej oczy błyszczą od fascynacji.
- Nieźle... - przytakuje, jakoś bez entuzjazmu.
- Zna się też świetnie na historii - dodaje pospiesznie M. - To co idziemy?
Jako, że od dana wyznaje carpe diem udało się mnie namówić bardzo łatwo i poszliśmy do tego Hiacynta. Okazało się, że mieszka on dwa kroki od "Czułego" i tym samym blisko mojej pracy. Wchodzimy do klatki schodowej, a M. wybiera jakiś numer na domofonie. Słychać natrętny dźwięk.
- Spoko, pewnie go nie ma, często jest poza domem - mówi M., ale jakoś w to nie wierzę.
Po kilku sygnałach ktoś odbiera i słychać męski głos.
-Słucham.
-Hiacynt? - pyta M. z nadzieją.
-Kto? - słychać zdziwienie po drugiej stronie.
- No J., czy jest J. - M. rozwiewa maskaradę i ujawnia prawdziwe oblicze tajemniczego kwiatu.
- Nie ma... ale wejdźcie na chwilę - proponuje głos .
Patrzymy po sobie, a drzwi do środka otwierają się. Kiedy wchodzimy na drugie, albo trzecie piętro, w progu jednego z mieszkań wita nas mężczyzna około czterdziestki ubrany w bluzę, luźne spodnie i laczki.
- Pablo - mówi nieznajomy mi człowiek i wyciąga rękę do M., a następnie do mnie i zaprasza nas do środka.
Wchodzimy do środka lokalu. W salonie wesoło baraszkuje malutki piesek, ze ścian i regałów gapią się na nas zamyślone albo pogodne portrety Jana Pawła II (zdecydowanie nie mój klimat), jednak to nie papież przyciąga moją uwagę. W pokoju, do którego zostaliśmy zaproszeni stoi lodówka, a drzwi mają zamontowany zamek. Może to świadczyć o kilku rzeczach, m.in. że osoba osoba z tego pokoju nie ufa współokatorom, albo ceni sobie swoją prywatność i lubi mieć wszystko pod ręką. Później okaże się, że chodziło o pierwszą wersję.
Pablo to osoba, która obdarzyła nas kredytem zaufania wpuszczając nas do środka, bowiem zarówno ja, jak i M. nie znaliśmy tego człowieka wcześniej. P. zna jednak Hiacynta vel Jacka. Siadamy na łóżku, a M. częstuje Diarumami. W kłębach dymu wychodzi na jaw, że M. pomagała niedawno Hiacyntowi dotrzeć do domu, gdy ten był w stanie bardziej niż nietrzeźwym. Szkoda, że nie powiedziała mi tego w "Czułym" tak samo, jak informacji, że spotkała go tylko raz w życiu. To zabawne, jak szybko zyskuje ona przyjaciół. Nie wiem czy byłaby z niej dobra neo-matka Teresa, ale na pewno już komuś pomogła.
- Ten człowiek to pasożyt - mówi Pablo po wysłuchaniu M., a na jego czoło napływają nieprzeniknione chmury. - Zmarnował swojej żonie 8 lat życia, zmarnował swoje życie, a obecnie jego ulubionym zajęciem jest zbieranie drobniaków od przechodniów, żeby mógł sobie kupić piwo w plastiku.
Gdy P. wypowiada to zdanie dzwoni jego komórka. Gospodarz mówi A., że teraz nie może rozmawiać, bo ma gości i rozmawiają o "nim", po czym się rozłącza. Okazuje się, że dzwoniła była żona Hiacynta.
Pablo kontynuuje opowieść. Po kilkunastu minutach już wiem, że był on fotografem znanych osób i miłośnikiem rozmaitych historii. Jednak z drugiej strony to także istna ćma barowa, "bohater", który nie różni się niczym od poety-pijaka z książki Jerzego Pilcha "Pod Mocnym Aniołem". J. na pewno zmarnował swoje życie, a trzeba zaznaczyć, że był to wieloletni proces. Gdy fotograf był młodszy zaliczał wszystkie imprezy w okolicy i nie tylko - dlatego tak doskonale zna historię knajp, barów i innych pijalni spirytualiów oraz ich bywalców. Nasz "bohater" przepracował w swoim trwającym jak dotąd 57 lat życiu zaledwie 11, a obecnie w wolnych chwilach trzeźwieje i stara się nie popaść w delirium tremens. Do tego sprzedał większość swoich rzeczy, z aparatem na czele, aby mieć za co pić. Fatalna sprawa.
Pablo, aby zdemaskować Hiacynta, na komputerze odtwarza nam filmik nagrywany komórką. Z tego co widzę na monitorze, główny bohater (Hiacynt) kompletnie zalany próbuje wstać z podłogi w przedpokoju, co wcale mu nie wychodzi, bo co jakiś czas osuwa się na ziemię waląc przy tym głową w szafkę na buty. J. ma na sobie stare gacie, szarobury podkoszulek i brudne skarpety, jest grubszym mężczyzną i nosi okulary. Najsmutniejsze jest to, że operatorką telefonu, który nagrywał cały film była żona A.
Pablo mówi o swoim zapijaczonym współokatorze bez ogródek i nie muszę dodawać, że nie są to filozoficzne epitety świadczące o dobrej postawie Hiacynta.
- Dobrze, że nie miał z A. syna - mówi gospodarz - ten człowiek jest zwykłą kurwą, muszę po nim sprzątać, bo bywa, że jest obsrany, albo zarzygany. Trzeba go zaganiać do mycia, bo on sam ma to gdzieś.
- Czyli dobry fotograf stał się zwykłym bejem? - pytam, choć odpowiedź jest chyba oczywista dla wszystkich w pokoju.
Nawet M., której udało się przeprowadzić wywiad z Hiacyntem (jak sama twierdzi zmieniający jej życie), wydaje się coraz bardziej zmieszana. Pablo nie przerywa.
- Potrafi wychodzić z domu w nocy nawet kilkanaście razy, nie mogę przez niego spać. - żali się na nam Pablo. - Chodzi w tych swoich sandałach, chyba nawet damskich, nie wie gdzie ma iść. Czasami widzę, jak mówi do siebie, macha rękami i zaczepia na chodniku ludzi, żeby dali mu drobne na plastikowe piwo. Najgorsza jest ta suka ze sklepu, która daje mu za darmo piwa, które są kilka dni po terminie ważności, a on później rzyga.
W przedpokoju coś trzasnęło.
- O, przyszedł - uśmiecha się kwaśno Pablo. - Ale tu nie wejdzie, tak go nauczyłem.
Gospodarz w przeciwieństwie do swojego idola, czasami naucza drogą siłową, jeżeli zostanie doprowadzony do ostateczności. Jak sam mówi, pewnego dnia, kiedy Hiacynt wrócił upodlony do mieszkania i się stawiał, gospodarz obdarował go kilkoma razami w gębę. Od tego czasu Hiacynt spokorniał i jak zauważa Pablo, zna swoje miejsce w domu, częściej się myje, a od czasu do czasu zrobi nawet normalne zakupy. Jak dowiedziałem się z dalszej historii, A., która była kiedyś w kajdanach swojego męża alkoholika, jest teraz pod opieką tego z bardziej trzeźwych domowników, a każdy wybryk Hiacynta w stosunku do A. kończy się stanowczą interwencją Pablo.
Już wiem, że J. vel Hiacynt to człowiek zagubiony w swoim nałogu, tonący w odmętach pijackiej nieświadomości, a toksyny nie dopuszczają go do rzeczywistości. Gardzą nim nawet jego koledzy-żule. W zasadzie nie wylądował na ulicy tylko i wyłącznie ze względu na życzliwość Pablo oraz zapewne pobłażliwość A., która i tak już z nim wiele przeszła.
Palimy papierosy i rozmawiamy dalej. M., która nie może się odkleić od swojej komórki, ma coraz tęższą minę, ja natomiast w skupieniu i spokoju słucham historii o synu marnotrawnym. Tak należy określać Haicynta, bo gdyby nie finansowa pomoc rodziców opłacających jego rachunki, mandaty i piekło wie co jeszcze, fotografa-alkoholika najprawdopodobniej nie byłoby na tym ziemskim padole.
Pora się zbierać. Jestem wewnętrznie poruszony i czuje się źle z tym co usłyszałem. Wiele razy w swoim życiu spotykałem alkoholików i sam mogłem stać się jednym z nich, ale żaden z nich nie przypominał postaci, którą jest Hiacynt. Obiekt dziwnej fascynacji M. to jednostka, która płynąc przez życie na pewnym etapie rejsu rozbiła się o skały i teraz tonie.
Wychodząc w przedpokoju spotykamy "bohatera" posłyszanych opowieści, człowieka zmarnowanego, ale jeszcze w miarę trzeźwego. J. wita się z nami, a na jego twarzy nie ma zupełnie żadnych emocji, oczy patrzą nie na nas, ale przez nas. We czwórkę wchodzimy do windy i opuszczamy budynek niedaleko "Czułego".
- Kiedy będziemy robili zdjęcia? - M. pyta jakoś smutno Hiacynta.
Ten milczy. M. po raz kolejny częstuje nas papierosem. W tej chwili dzieje się coś innego. Hiacynt wyciąga z kieszeni zapałki i szybkim ruchem podpala M. papierosa. Prawie tak szybko, jak on wyciągam z kieszeni telefon i uwieczniam tą scenę na zdjęciu (ku uciesze M.).
Żegnamy się zarówno z Pablo, który poszedł po papierosy oraz J./Hiacyntem, który wyszedł sam nie wiem po co. W zasadzie, po tym co usłyszeliśmy to się domyślamy. Upadły fotograf podaje mi rękę, a M. całuje w dłoń. Rozchodzimy się w różne strony.
To kolejna lekcja dla mnie i wszystkich innych poszukujących. Nie możemy zabrnąć za daleko w czerpaniu z życia pełnymi garściami, bo się wykoleimy i stracimy cel. Staniemy się tacy jak Hiacynt, który zwariował w cyrku zdarzeń i utracił wszystko, pokazując światu, że będąc uzależnionym pokonujemy się sami.
Jakkolwiek nie przedstawił bym J. vel Hiacynta w tej opowieści, życzę mu wszystkiego najlepszego i trzymam za niego kciuki. Może kiedyś znajdzie szalupę ratunkową i znowu zacznie robić zdjęcia.
Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.
sobota, 29 listopada 2014
czwartek, 20 listopada 2014
Multikulti umiera, a Islam rozwija się na Zachodzie
"Gdyby ktoś postanowił zaatakować Niemcy, tylko będę kibicował." Tak mówi jeden z muzułmanów działający na terenie tego kraju, znajdujący się pod ścisłą kontrolą niemieckich służb. Skrajność religijna mąci ludziom w głowach - to odnosi się do wszystkich wyznań, a przykładów na co dzień są setki, jeżeli nie tysiące. Fanatycy znajdą swój narybek łatwo, bo ci, którzy zostali odtrąceni przez społeczeństwo ze względu na wiele czynników (np. problemy z nauką, prawem, swoje pochodzenie, brak socjalizacji czy ubóstwo) są łatwym łupem dla radykałów (nie tylko religijnych). Są także wyjątki, a wystarczy spojrzeć na sekciarzy z kościoła scjentologiczny, który jest jedną wielką maszynką do zarabiania pieniędzy i prania mózgów swoich członków. Gdyby nie elitarność przystąpienia, scjentolodzy nie różniliby się za bardzo od salafitów, żydowskich syjonistów czy radykalnych katolików.
Niemcom nie udało się stworzyć sprawnie funkcjonującego społeczeństwa multikulti, wina leży zarówno po stronie państwa i jego instytucji, jak i napływających obcokrajowców i ich oporów przed przyjęciem postawy "uprzejmego gościa". Gastarbeiterzy, którzy napływali licznie za pracą w latach 60 XX wieku rozpoczęli cały proces, w którym na początku panowała gra o sumie dodatniej, bo obie strony odnosiły korzyści. Wszystko zepsuło się wraz ze "ściąganiem" całych rodzin i innych pobratymców, którzy nie za bardzo chcieli się asymilować i rozpoczęli tworzenie gett. Miejscowi akceptowali to do pewnego stopnia.
Lewacy, a później islamiści
To zabawne, że większość konwertytów to byli lewacy (działacze/bojówkarze), którzy stali się piewcami Islamu. W przypadku naszego sąsiada, wskazuje to na pewną tranzycję z lewicowych bojówek RAF przez neonazistowskie bojówki ugrupowań jakich jak Narodowodemokratyczna Partia Niemiec, aż po salafitów chcących wprowadzić szariat w państwach, które zasiedlają. W Polsce nie ma żadnego podłoża (historyczne, prawne, obyczajowe) dla rozwoju Islamu na taką skalę w państwach, które mają problem z fanatykami.
Salafici stanowią wypaczenie Islamu, a szariat to wypaczenie (dyskryminacyjne) prawno-politycznego funkcjonowania państwa lub jego obszaru. Jako obserwator zewnętrzny widzę, że oba te pojęcia nacechowane są nietolerancją i brakiem poszanowania innych. Co do Islamu, tak samo, jak w przypadku wszystkich innych religii abrahamicznych, mam swoje zdanie - demokratyczna i konstytucyjna wolność wiary i wyznania jest ok, bo jeżeli ktoś chce mieć boga, bogów i wszystkie ich historie gdzieś to, jego sprawa, jak z kolei chcesz wierzyć, w porządku, ale wara od przymusu i przejmowania kontroli nad pierwszą grupą (czyli tymi, którzy mają to gdzieś).
W przypadku drapieżnych reprezentantów innych narodów, religii czy ras, za pewnik trzeba przyjąć, że gospodarza demokratycznego i wolnego państwa trzeba szanować, z kolei gospodarz ma za zadanie obronę interesów swoich obywateli, jak i również zapewnienie odpowiednich warunków dla gości. Obowiązki i przywileje przy odpowiednim sterowaniu procesem płyną dla obu stron.
Islam w swojej normalnej postaci zabrania tego samego co inne religie oraz prawo miejscowe odwołując się do moralności. Nie ma w nim miejsca dla prostytucji, pijaństwa, narkotyków oraz pornografii. Zauważ drogi czytelniku, że te płaszczyzny w ogromnej większości państw także nie są społecznie i prawnie dopuszczane.
Dlaczego zatem boimy się Islamu?
Odpowiedzi jest kilka, jedną z nich na pewno będzie patrzenie na tą religię przez pryzmat fanatyków. Po drugie, obawiamy się utraty swojej kultury oraz wartości - te cechy szczególnie widoczne w krajach, gdzie islamiści są wieloletnimi gośćmi a czasami pełnoprawnymi obywatelami (USA, UK, Niemcy). W mojej optyce Islam ma dobre i złe strony, dobre to uczciwość i wspólnotowość w ramach grupy i nie spożywanie czerwonego mięsa, złe - zerojedynkowe podejście do człowieka (islamista/nieislamista/niewierny), fanatyzm, ograniczenia nie wpisujące się w rzeczywistość Zachodu (zakaz palenia, hazardu, odsłaniania kobiecych wdzięków itd..), rytualny ubój i wąska perspektywa pojmowania rzeczywistości.
Zamiast hejtować próbuję zrozumieć, jednak nawet mi, jako osobie sprzeciwiającej się wkraczaniu religii w sferę intymną człowieka, zapala się alarm, kiedy słyszę o tym, co dzieje się u naszych sąsiadów. Potrzeba na pewno większej ilości rozmów i zrozumienia i o wiele mniej emocji. Czy się uda, nie wiem.
Zainspirowany do refleksji artykułem "Polacy, niesiemy wam szariat" Bartosza T. Wileńskiego http://wyborcza.pl/duzyformat/1,141586,16993204,Polacy__niesiemy_wam_szariat.html
Niemcom nie udało się stworzyć sprawnie funkcjonującego społeczeństwa multikulti, wina leży zarówno po stronie państwa i jego instytucji, jak i napływających obcokrajowców i ich oporów przed przyjęciem postawy "uprzejmego gościa". Gastarbeiterzy, którzy napływali licznie za pracą w latach 60 XX wieku rozpoczęli cały proces, w którym na początku panowała gra o sumie dodatniej, bo obie strony odnosiły korzyści. Wszystko zepsuło się wraz ze "ściąganiem" całych rodzin i innych pobratymców, którzy nie za bardzo chcieli się asymilować i rozpoczęli tworzenie gett. Miejscowi akceptowali to do pewnego stopnia.
Lewacy, a później islamiści
To zabawne, że większość konwertytów to byli lewacy (działacze/bojówkarze), którzy stali się piewcami Islamu. W przypadku naszego sąsiada, wskazuje to na pewną tranzycję z lewicowych bojówek RAF przez neonazistowskie bojówki ugrupowań jakich jak Narodowodemokratyczna Partia Niemiec, aż po salafitów chcących wprowadzić szariat w państwach, które zasiedlają. W Polsce nie ma żadnego podłoża (historyczne, prawne, obyczajowe) dla rozwoju Islamu na taką skalę w państwach, które mają problem z fanatykami.
Salafici stanowią wypaczenie Islamu, a szariat to wypaczenie (dyskryminacyjne) prawno-politycznego funkcjonowania państwa lub jego obszaru. Jako obserwator zewnętrzny widzę, że oba te pojęcia nacechowane są nietolerancją i brakiem poszanowania innych. Co do Islamu, tak samo, jak w przypadku wszystkich innych religii abrahamicznych, mam swoje zdanie - demokratyczna i konstytucyjna wolność wiary i wyznania jest ok, bo jeżeli ktoś chce mieć boga, bogów i wszystkie ich historie gdzieś to, jego sprawa, jak z kolei chcesz wierzyć, w porządku, ale wara od przymusu i przejmowania kontroli nad pierwszą grupą (czyli tymi, którzy mają to gdzieś).
W przypadku drapieżnych reprezentantów innych narodów, religii czy ras, za pewnik trzeba przyjąć, że gospodarza demokratycznego i wolnego państwa trzeba szanować, z kolei gospodarz ma za zadanie obronę interesów swoich obywateli, jak i również zapewnienie odpowiednich warunków dla gości. Obowiązki i przywileje przy odpowiednim sterowaniu procesem płyną dla obu stron.
Islam w swojej normalnej postaci zabrania tego samego co inne religie oraz prawo miejscowe odwołując się do moralności. Nie ma w nim miejsca dla prostytucji, pijaństwa, narkotyków oraz pornografii. Zauważ drogi czytelniku, że te płaszczyzny w ogromnej większości państw także nie są społecznie i prawnie dopuszczane.
Dlaczego zatem boimy się Islamu?
Odpowiedzi jest kilka, jedną z nich na pewno będzie patrzenie na tą religię przez pryzmat fanatyków. Po drugie, obawiamy się utraty swojej kultury oraz wartości - te cechy szczególnie widoczne w krajach, gdzie islamiści są wieloletnimi gośćmi a czasami pełnoprawnymi obywatelami (USA, UK, Niemcy). W mojej optyce Islam ma dobre i złe strony, dobre to uczciwość i wspólnotowość w ramach grupy i nie spożywanie czerwonego mięsa, złe - zerojedynkowe podejście do człowieka (islamista/nieislamista/niewierny), fanatyzm, ograniczenia nie wpisujące się w rzeczywistość Zachodu (zakaz palenia, hazardu, odsłaniania kobiecych wdzięków itd..), rytualny ubój i wąska perspektywa pojmowania rzeczywistości.
Zamiast hejtować próbuję zrozumieć, jednak nawet mi, jako osobie sprzeciwiającej się wkraczaniu religii w sferę intymną człowieka, zapala się alarm, kiedy słyszę o tym, co dzieje się u naszych sąsiadów. Potrzeba na pewno większej ilości rozmów i zrozumienia i o wiele mniej emocji. Czy się uda, nie wiem.
Zainspirowany do refleksji artykułem "Polacy, niesiemy wam szariat" Bartosza T. Wileńskiego http://wyborcza.pl/duzyformat/1,141586,16993204,Polacy__niesiemy_wam_szariat.html
wtorek, 18 listopada 2014
Wybory samorządowe?
To nie najlepszy dzień dla ludzi, którzy chcą działać niezależnie od skłóconych archaicznych partii. Wyborcy zagubieni mniej lub więcej dali się namówić i głosowali na ugrupowania (ich metki podsycane telewizyjną breją), a nie poszczególnych kandydatów. Nie wszędzie oczywiście. Media odtrąbiają sukcesy partii, ale nie widać społeczników i lokalnych pozytywnie zakręconych ludzi, widać natomiast uśmiechnięte twarze politycznych celebrytów, którzy pokrzepiająco mówią do swoich macek w miastach: "Jesteśmy z wami".
Polskę zalewa fala prawicy w postaci PO, PiS i PSL (różne odmiany konserwatyzmu), lewica z kolei rozdarta i zagubiona nie może znaleźć swojego miejsca, a szkoda, bo nie będzie przeciwwagi do tego co jest. Osoby bezpartyjne są w odwodzie, tak jak całe społeczeństwo obywatelskie w Polsce, państwo ich nie wspiera, w samodzielnym działaniu mają pod górę. Wszystkich emocjonują za to partie, choćby nie wiem jak utytłane w afery, skandale i własną nieudolność. Jednak co metka to metka.
I wszyscy się burzą, że jestem zdenerwowany. Jak nie być wkurzonym, skoro do Rady Miasta w Pruszkowie po raz kolejny zostały wybrane te same osoby, których efektów pracy nie widzę od lat lub reprezentanci PiS, głoszący zmiany dla ojczyzny i narodu. Zabawne, że w Pruszkowie. Gratuluje wybranym taktyki i sprytu w kampanii, ale Pruszków 2.0, inicjatywa, której poświęciłem bardzo dużo czasu i pracy, będzie z wami nadal. Co do mnie, będę zdenerwowany przez 4 lata, bo na 23 osoby dostała się tylko jedna osoba reprezentująca interesy swojego okręgu bez konotacji politycznych. Nie wliczam tutaj archaicznego obozu prezydenckiego SPP, bo jest od władzy odkąd pamiętam. Czy tak wygląda zastępowalność elit w demokracji? Tym jedynym "spoza" jest Pan Olgierd Lewan z Komitetu Wyborczego Wyborców Osiedle Malichy, za którego trzymam kciuki, bo jest jedynym takim radnym w Pruszkowie.
O strach przyprawia mnie opis kandydatów z PiS przedstawiany przez jednego z moich redakcyjnych kolegów z Pruszków Mówi. Zamierzam im się bacznie przyglądać. Dlaczego ? Bo ich w szczególności mam zamiar rozliczać z działalności i monitorować, czy w mieście nie powstanie projekt postawienia jakiegoś pomnika czy ulicy ku czci śp. Kaczyńskiego czy tragedii smoleńskiej oraz czy nie rozprzestrzeniła się filia lokalnej tuby propagandowej jednej z partyjnych szczekaczek. Mam nadzieję, że szanowni radni wniosą nowoczesne zmiany do naszego miasta (po ich profilach śmiem wątpić). Zobacz sam drogi czytelniku, jak wygląda sytuacja z ramienia Partii Prezesa (który sprzeciwu nie znosi):
Przemysław Sieciński – PiS – Przewodniczący komitetu budowy Epitafium Smoleńskiego w Pruszkowie. Radny.
Polskę zalewa fala prawicy w postaci PO, PiS i PSL (różne odmiany konserwatyzmu), lewica z kolei rozdarta i zagubiona nie może znaleźć swojego miejsca, a szkoda, bo nie będzie przeciwwagi do tego co jest. Osoby bezpartyjne są w odwodzie, tak jak całe społeczeństwo obywatelskie w Polsce, państwo ich nie wspiera, w samodzielnym działaniu mają pod górę. Wszystkich emocjonują za to partie, choćby nie wiem jak utytłane w afery, skandale i własną nieudolność. Jednak co metka to metka.
I wszyscy się burzą, że jestem zdenerwowany. Jak nie być wkurzonym, skoro do Rady Miasta w Pruszkowie po raz kolejny zostały wybrane te same osoby, których efektów pracy nie widzę od lat lub reprezentanci PiS, głoszący zmiany dla ojczyzny i narodu. Zabawne, że w Pruszkowie. Gratuluje wybranym taktyki i sprytu w kampanii, ale Pruszków 2.0, inicjatywa, której poświęciłem bardzo dużo czasu i pracy, będzie z wami nadal. Co do mnie, będę zdenerwowany przez 4 lata, bo na 23 osoby dostała się tylko jedna osoba reprezentująca interesy swojego okręgu bez konotacji politycznych. Nie wliczam tutaj archaicznego obozu prezydenckiego SPP, bo jest od władzy odkąd pamiętam. Czy tak wygląda zastępowalność elit w demokracji? Tym jedynym "spoza" jest Pan Olgierd Lewan z Komitetu Wyborczego Wyborców Osiedle Malichy, za którego trzymam kciuki, bo jest jedynym takim radnym w Pruszkowie.
O strach przyprawia mnie opis kandydatów z PiS przedstawiany przez jednego z moich redakcyjnych kolegów z Pruszków Mówi. Zamierzam im się bacznie przyglądać. Dlaczego ? Bo ich w szczególności mam zamiar rozliczać z działalności i monitorować, czy w mieście nie powstanie projekt postawienia jakiegoś pomnika czy ulicy ku czci śp. Kaczyńskiego czy tragedii smoleńskiej oraz czy nie rozprzestrzeniła się filia lokalnej tuby propagandowej jednej z partyjnych szczekaczek. Mam nadzieję, że szanowni radni wniosą nowoczesne zmiany do naszego miasta (po ich profilach śmiem wątpić). Zobacz sam drogi czytelniku, jak wygląda sytuacja z ramienia Partii Prezesa (który sprzeciwu nie znosi):
Przemysław Sieciński – PiS – Przewodniczący komitetu budowy Epitafium Smoleńskiego w Pruszkowie. Radny.
Maciej Roszkowski - PiS – Przewodniczący pruszkowskiego klubu Gazety Polskiej.
Paweł Zagrajek – PiS – b. d.
Beata Turczyn – PiS – Właścicielka salonu kosmetycznego.
Marlena Dratwa-Wacławek - PiS – pracownik MOPS.
Ewa Białoszewska-Szmalec - PiS – b. d.
Kazimierz Mazur – PiS - Członek tajnych struktur oddziału Solidarności w Pruszkowie. Drukował i kolportował nielegalne materiały. Radny 90-02.
Paweł Zagrajek – PiS – b. d.
Beata Turczyn – PiS – Właścicielka salonu kosmetycznego.
Marlena Dratwa-Wacławek - PiS – pracownik MOPS.
Ewa Białoszewska-Szmalec - PiS – b. d.
Kazimierz Mazur – PiS - Członek tajnych struktur oddziału Solidarności w Pruszkowie. Drukował i kolportował nielegalne materiały. Radny 90-02.
Nie chcę straszyć PiS, po prostu oczekuję od nich ciężkiej pracy i transparentności. Szczególnie od Pani z mojego okręgu, której komisja znajdywała się w jej miejscu pracy (MOPS) i której mąż w owej komisji zasiadał. Pani Marlena wygrała ze mną więc niech robi przez 4 lata tyle obiecała. Także mi, jako mieszkańcowi Pruszkowa.
Dlatego też wraz z niektórymi ludźmi z KWW Pruszków 2.0 i każdym, komu zależy na zmianach i sprawdzaniu władzy rozpoczynam działania "powyborcze", bo jako wyborca i rodowity pruszkowianin mam do tego prawo. Pora wziąć sprawy w swoje ręce i rozpocząć budowę społeczeństwa obywatelskiego - włączyć ludzi do życia miasta, zwiększyć frekwencje wyborczą i sprawić żeby wreszcie coś się zmieniło na lepsze. Bo jak na razie ciężko o pozytywną prognozę.
niedziela, 16 listopada 2014
Poprzez ściany - część VI
Dzień dobry w tym bardzo ważnym czasie! Ze względu na ciszę wyborczą, nie mogę zbyt wiele pisać o polityce i wyborach, w których służy mi czynne prawo wyborcze. Niemniej, prezentuje Ci drogi czytelniku po dłuższej przerwie wynikającej z prowadzenia kampanii, kolejną część przygód Astronauty w powieści "Poprzez ściany". Ze względu na zmianę bloga, nie będą to już kartki przeniesione z formatu .pdf, a lity tekst. Miłej lektury podróżniku.
Między
małym a dużym
Możesz
zastanawiać się drogi czytelniku, jak wyglądała moja codzienność na statku
kosmicznym. Otóż to bardzo proste, wyobraźmy sobie, że wstajesz rano, jesz
śniadanie i udajesz się gdziekolwiek (może to być miejsce pracy, zajęć czy
szkoła) – nietrudno to sobie wyobrazić. Po powrocie z gdziekolwiek, oddajesz
się lenistwu, bądź przygotowaniu na kolejną wyprawę do gdziekolwiek. Później
zasypiasz zmęczony tym wszystkim, co w twoim mniemaniu było konstruktywnie
zagospodarowanym czasem. W tym schemacie zakładam brak rodziny i innych
destabilizatorów percepcji postrzegania świata, bo przecież na Astro ciężko o
inne istoty niż ja sam. Tak wyglądała właśnie moja rutyna poprzeplatana
większymi, bądź mniejszymi periodami wolności od działań w owym gdziekolwiek. Ostatnio,
jak mogłem przekonać się na własnej skórze, rutyna opisywania poleconych mi
obiektów i zjawisk została zaburzona, a moje losy jeszcze raz miały stać się
nieodgadnione.
Życie
w kosmosie, a dokładniej na moim statku, wygląda trochę inaczej niż na statkach
poruszających się po powierzchni planety. Moja maszyna to standardowy model
badawczy SB - 3 z tym, że mój przyjaciel Cassini (pisałem już o nim wcześniej,
obecnie jest Odkrywcą) wyposażył go w kilka urządzeń, które zapewniają mi m.in.
brak możliwości przechwycenia przez patrole z Ziemi, zwiększenie prędkości czy rejestrowanie
i przetwarzanie uniwersalnych sygnałów Schumanna i przekazów typu „echo”. Co do
reszty ulepszeń, nie będę się wdawał w szczegóły, gdyż jest to temat raczej dla
technika niż podróżnika. Muszę jednak zaznaczyć, że Cassini dużo potrafił,
zanim odmęty kosmosu wciągnęły go do reszty. Biedak.
Sygnał
Schumanna, o którym była mowa, to „bicie serca planety”, a dokładniej jej
wyładowania elektryczne plus aktywność ogromnych gwiazd, które wspólnie tworzą
rezonans wpływający na żyjące na nich organizmy. Wraz ze zmianami jakie zaszły
na Ziemi po wojnach, które wywołały osłabnięcie pola magnetycznego, rezonans
zwiększył się powodując, że wiele osób umierało na zawał serca w młodym wieku.
To zabawne, że ludzie wykańczając Ziemię, muszą wiedzieć, że planeta także
wykańcza ich samych. Po tylu tysiącach lat przyszedł czas na zemstę? Każdy
organizm, który nie będzie potrafił dostosować się do tych warunków zginie –
tak przed wojnami głosili naukowcy z Wszechorganizacji. Wszyscy myśleli, że
kiedy zaczną umierać pszczoły, niedługo przyjdzie pora na gatunek ludzi. Nic
bardziej błędnego. Teraz już wiemy, że ludzie są jak karaluchy i bardzo trudno
się ich pozbyć.
Przekazy
„echo”, opisywane fachowo jako Ηχώ to
przekazy wszystkich obiektów w kosmosie dysponujących nadajnikami fal
dwudziestojednocentymetrowych (emitowane przez atomy chłodnego wodoru), wysłane
w nieokreślonym czasie. Przekazy „echo” mogą pochodzić sprzed kilku minut, choć
równie dobrze także sprzed kilku lat. Różne obiekty w kosmosie są w stanie
odbijać, a nawet przechwytywać i odbijać te przekazy. Do perfekcji opanowała to
Chimera, zwodząca Astronautów niczym syrena, która wabi żeglarzy i niszczy ich
statki. Możliwe, że przelatując niedaleko Ziemi dotarł do mnie właśnie taki
przekaz i w szczątkowej formie wyświetlił się na prompterze w moim statku. Nie
byłem jednak tego całkowicie pewien.
Jak
już wspomniałem, życie na statku to zupełnie coś innego niż życie na Ziemi
jakie znałem wcześniej. Tutaj nie ma pojęć takich, jak naturalny sen czy
regularne odżywianie stałymi potrawami. Słowa „odpoczynek” i „praca” niekiedy splatają
się w jedno. Będąc Astronautą nie sposób jest żyć tak jak Ci, którzy resztkami
sił walczą o swój byt na Ziemi. Mój fach bowiem specjalizuje się tym, że każda
godzina pracy to badanie zarówno siebie, jak i wszechświata. Siebie badasz
nieprzymusowo, sprawdzając to, jak długo wytrzymasz bez hibernacji, czy
przeżyjesz skomplikowane manewry między asteroidami i nie popadniesz w obłęd
wlepiając wzrok przez cały czas w prompter. No i zawsze możesz coś spieprzyć
przy przyjmowaniu substancji stymulujących, a od tego jeden krok do stania się
Odkrywcą. Wszechświat jest inny niż ty, badasz go powoli z precyzją
zegarmistrza, nie możesz wyłączać swojej czujności, bo każda chwila nieuwagi
może zakończyć się śmiercią, albo nawet czymś znacznie gorszym.
Bycie
Astronautą w rzeczywistości to ciężka praca, lecz jest jeszcze bardziej
niebezpieczna dla kogoś takiego jak ja, dla osoby, która bada miejsca oraz
zjawiska i musi kontynuować dalszą podróż bez zatracania się w nich. Badanie
zawsze było pracą, lecz od pewnego czasu stało się również walką, starciem w
którym testujesz swoją wytrzymałość, a dokładniej organizm i psychikę. Kosmos
wielu z nas pomieszał zmysły, ale ja staram się być wytrwały i uporczywie dążę
do tego, co ukochałem. Jestem między małym a dużym. Między małym krokiem i
dużym wyzwaniem i czuję to gdzieś z tył głowy.
Mars
to było nic w porównaniu do tego, z czym przyjdzie mi się zmierzyć na planecie
Olbrzymie, to przeczucie nie pozwala mi się zrelaksować. Jestem chyba troszkę
szalony, bo tak naprawdę uwielbiam wyzwania i wszelkie nowości. Słyszałem
bardzo wiele od Astronautów, którym udało się „wylądować” na Jowiszu, lecz
chciałem na własnej skórze przekonać się, jak to jest być w ramionach olbrzyma.
Moje serce bije bardzo szybko.
Antycyklony
Jowisz niesie burzę i deszcze. Jest
w stanie jedną myślą przesłonić niebo i spowodować, że każdy z astronomów oraz
nawigatorów poczuje się jak zagubione dziecko. Jowisz miota piorunami i
tornadami w tych, którzy nie oddali mu właściwej czci, spuszcza burzę na osoby bezczeszczące
jego tereny. Od pewnego
czasu Versor skłania wszystkich do ucieczki i pozostaje bezlitosny i mściwy.
Ostatni
zapis w dzienniku Astronauty, który opuścił Jowisza i zamienił się w Odkrywcę
Lądowanie
na Jowiszu to nic prostego, szczególnie, że statek musi „zawiesić się” w jego
atmosferze, bo nie ma tam żadnego litego podłoża, na którym można by osiąść. Muszę
stwierdzić, że szczerze nienawidzę tego procesu. Zawsze to samo, nawet kiedy wszystko
oddaję autopilotowi - wstrząsy, ból wnętrzności, zmiany ciśnienia, a czasami
nawet niekontrolowane oddawanie moczu. No ale, po kilku chwilach wstrząsów i lekkich
objawach choroby kesonowej, jestem cały i zdrowy, a to liczy się najbardziej.
- Niebezpieczeństwo.
Zwiększona częstotliwość występowania antycyklonów do 10 kilometrów od strefy
zawieszenia – melduje komputer pokładowy metalicznym głosem.
- W razie
przechyleń stabilizuj kurs do pierwotnego miejsca – mówię, mając nadzieję, że
zjawiska atmosferyczne, których co prawda jeszcze nie dostrzegam, nie zdążą
dotrzeć do statku w czasie trwania mojego badania.
Antycyklony,
coś czego nigdy nie widziałem na żywo. Teraz, kiedy udało mi się wylądować na
tej najbardziej niestabilnej z planet, miałem w głowie wyraźniejszy obraz tych
zjawisk. Ogromne, kształtem przypominające hydrę wiry wyglądają oszałamiająco. To
jakby obserwować wiele tornad na raz, które splatają się i łączą, a następnie
znikają, to jak wiry powstające w dziurawej wanny pełnej wody. Dla Astronauty i
jego statku antycyklony są niesamowicie niebezpieczne.
Czy
warto było w ogóle tu lądować? Coraz więcej pytań może zaprzątać mój umysł,
nawet w takich chwilach jak ta, kiedy nie powinno się liczyć nic więcej poza priorytetem
misji. Coś jednak zdecydowanie było nie tak. Dlaczego do mecha-diabła w ogóle
udało mi się wylądować na Saturnie? Przecież ta planeta jest lżejsza od wody.
Zapętlam się w rozmyślaniach jak wsiowy głupek zupełnie zapominając o
nowoczesnych technologiach, które sprawiły, że już dawno zrównaliśmy się z
mitologicznymi bytami. Zdecydowanie powinienem udać się na dłuższą hibernację.
Nie było już przecież przestrzeni, których nie sposób było przekroczyć. No
chyba, że wpadało się w miejsca spaczone przez Chimerę. Tam nawet najwytrwalszy
i najbardziej doświadczony Astronauta czy zmieniony Odkrywca nie mógł być
niczego pewien. Są miejsca w kosmosie, o których nawet ja wolałem nie myśleć.
Przed
wyjściem ze statku wystarczyło mi zaledwie kilka minut, żeby dostosować swoje
płuca do atmosfery. Pomimo nowoczesnego kombinezonu, którego zalety wcześniej
przedstawiałem, byłem zawsze przezorny i starałem się żeby zachowana została
równowaga z planetą. Może to czytelnikowi wydać się dość zabawne, bądź
przesądne, ale zawsze, gdy lądowałem na planecie, która była nsamniej stabilna,
hartowałem swój organizm eterem. Niewielkie dawki dla rozprężenia i pozbycia
się dysharmonii. Innych mógłby zwalić on z nóg, ale na mój organizm w takim
"klimacie" miał jak najbardziej pożądane działania.
Gdy
wypiąłem się z Astro i dosłownie wyfrunąłem z kabiny poczułem się dziwnie,
jakby ogarniał mnie metafizyczny strach, czy art-groza. Zdecydowanie coś było
nie tak. Ktoś coś spieprzył i nie przesłał dokładnych danych misji, a może
nawet to nie był sygnał z Ziemi tylko błędne „echo”. Z drugiej strony „uspokajałem
się” faktem, że nie przypominam sobie, aby ktokolwiek podchodził do lądowania
na Jowiszu podczas występowania tak licznych antycyklonów. Mogę być pierwszym,
który rzuci wyzwanie gigantowi. Skoro moja maszyna bez najmniejszych problemów zawiesiła
się w atmosferze planety, to szczęście jeszcze mi sprzyjało. Fart znaczył tyle,
że oprócz mgły która przesłaniała mi cały widok w promieniu kilku kilometrów (w tym antycyklony
szalejące w oddali), czułem, że moja stopa dotknęła twardego podłoża. Jakże to
możliwe? Może mam nieszczelny skafander i nawdychałem się tego świństwa
atmosferycznego? Przecież ta planet to nic więcej jak mieszanina gazów
morderczych dla człowieka, mogłoby się przecież zdarzyć, że mój skafander nie
do końca przefiltrował otaczające mnie pierwiastki... Sam już nie wiem, pora
skupić się na misji, bo coś chyba wymyka się spod kontroli.
Zapomniałbym
dodać, że aby ułatwić swoją nawigację po obszarze, na którym wylądowałem musiałem
skonstruować dmuchawy z pokładowego odkurzacza do resztek. Teraz gdy miałem
moją "dmuchawę", z łatwością mogłem poruszać się w wybranym kierunku.
Oby tylko te przeklęte wiry nie poszły w moją stronę.Powracając do planety,
muszę stwierdzić, że nie było łatwo się po niej poruszać, nawet pomimo faktu,
że moje stopy co jakiś czas dotykały jakiegoś podłoża. To było dla mnie dziwne
i niezrozumiałe, bo przecież wszystko było tu dalekie od twardości. Oczywiście pobrałem
próbki gruntu przy użyciu przepuszczalnościomierza PDPK 3000, jednak w
styku z materiałem detektor zaczął wariować i pokazywać odczyt świadczący o
obecności wielu bardzo różnych substancji na raz.
Po kilku minutach przebijania się przed siebie
przez mgłę przy użyciu prowizorycznego urządzenia, natrafiłem na coś bardzo
dziwnego. Mgła rozwiała się na chwilę ukazując moim oczom widok niesamowity,
hipnotyczny i potęgujący mój wewnętrzny strach. W oddali szalały zjawiska, o
których inni mogli dowiedzieć się tylko za pomocą programów, jednak przede mną widok
był o wiele bardziej petryfikujący. Powierzchnia, która przyprawiła mój sprzęt
o zawrót kabli ukazała się w pełnej krasie. Był to rozległy obszar kolorem
przypominający połączenie wielu znanych mi minerałów, teraz jednak
przypominający bardziej amalgamat. Patrzyłem na powierzchnię przenosząc swój
wzrok dalej i dalej.
-
Niech mnie kosmos pochłonie – mówię oddychając ciężko, a eter, który wcześniej
przyjąłem na dobre ulatnia się z mojego organizmu ustępując miejsca adrenalinie.
-
Astro, namierz mnie i kieruj się w moją stronę – wydaję polecenie do mojego
statku i przysiadam na chwilę odkładając dmuchawę nie wierząc własnym oczom.
To co widzę
kilka metrów dalej to dziesiątki ciał Odkrywców porozrzucanych w nieładzie, jakby
przyklejonych do powierzchni, niedaleko czegoś, co przypominać może organiczną
śluzę. Wstaję i walcząc z przerażeniem podlatuję bliżej. Istoty zostały żywcem
obdarte ze swoich skafandrów, które łączyły się bezpośrednio z organizmem. Na
niektórych szczątkach, pozostały jeszcze resztki minerałów, które dany osobnik kolekcjonował
na sobie i w sobie. Ostrożnie poruszam się między nimi dostrzegając
zdeformowane kończyny pokryte szczątkami różnych substancji. Niebieski beryl
mieni się jeszcze na jakimś rozprutym korpusie, niektóre czaszki pokrywają
resztki litowych hełmów. Golemy, których pobratymcy uratowali mi skórę na
Marsie zjednali się ze wszechświatem. Zastanawiam się, co i jak dawno temu
mogło ich tak urządzić. Może zostali pochłonięci przez jeden z antycyklonów i
wielką siłą wtopieni w to dziwne podłoże? Ale co na Heliosa robi tu ten właz?
Powolutku
przemieszczam się w stronę dziwnej śluzy. Uruchomiłem latarkę przy hełmie
skafandra i teraz lepiej widzę, co znajduje się kilka metrów przede mną. Gdy
tylko kierują snop światła na organiczną śluzę, ta jakby zbija się w sobie i
krzepnie.
- To dziwne –
myślę i przygaszam latarkę, śluza na powrót „wiotczeje”.
- A więc tak! –
mówię już na głos i wyłączam latarkę całkowicie.
Jest bardzo
ciemno, pomimo faktu, że wylądowałem tu za dnia mgłą która otacza dalsze
przestrzenie skutecznie ogranicza blask gwiazd i nie daje możliwości
pochwycenia promieni słońca. Ze śluzy uderza jakieś dziwne ciepło, które
rozpoznawane jest automatycznie przez detektory w moim kombinezonie. Powoli
podchodzę jeszcze bliżej i nieumyślnie kopie fragment hełmu Odkrywcy prosto na
właz. Ten otwiera się i łapczywie
pochłania brom.
- Mam cię! –
myślę z triumfem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)