Wsiadam o 6.30
w pociąg relacji Warszawa Zachodnia-Gdańsk. Niby to ekspres, ale wlecze się niesamowicie, kible również pozostawiają wiele do życzenia. Jednak nie narzekam, bo jadę, a pociąg nie łapie ogromnego opóźnienia. Za bilety nie płacę dużo, gdyż ojciec pracuje na kolei i mam niezłą zniżkę, ale każdy kto jej nie ma musi wliczać koszt biletów w swój pobyt/urlop. Na kolei poprawiło się bardzo dużo od czasów, gdy jako dzieciak jeździłem co wakacje do Kołobrzegu i Krynicy Zdrój. Pociągi zresztą lubiłem od zawsze, więc nawet podczas podróży pociągiem na Przystanek Woodstock nie krytykowałem kolejarzy.
Zatrzymuje się w Gdańsku Głównym, mieście, w którym byłem wiele lat temu jeszcze jako dziecko. Sporo się tu zmieniło, dużo nowych budynków, kilka okropnych centrum handlowych, turyści, zmęczeni upałem mieszkańcy. Do jednego z pomorskich miast udałem się na dwudniowy festiwal tatuażu organizowany w Centrum Stoczni Gdańskiej - starym robotniczym budynku o industrialnym wystroju i squaterskim klimacie. Na miejscu dużo ludzi, wszyscy z własną formą ekspresji siebie, niektórzy bardzo "pokryci", inni troszkę, garstka wcale, wiele boksów, w których ludzie oddali kawałek swojego ciała pod igłę maszynki tatuatora - sam byłem jednym z nich. Klimat bardzo ciekawy z kilku względów. Po pierwsze, taniec burleski, który w lepkich rytmach francuskiej śpiewaczki nadającej z głośnika sprawił, że występ tancerki Xary von den Vielenregen cofnął widzów wiele lat wstecz i zahipnotyzował. Po drugie, przez cały festiwal trwały konkursy na najlepsze tatuaże - wszystko w bardzo zróżnicowanych kategoriach. Po trzecie, dla najwytrzymalszych, coś z cyklu "freakshow", gdzie performer z Niemiec o pseudonimie Lord Insanity robił naprawdę dziwne rzeczy (np. otwieranie puszki brzoskwiń o swój mały palec czy petarda w uchu). Pierwszy dzień został zakończony podwieszaniem (sprawdź co to), kilka osób nie wytrzymało, sam nie wiem czy to ze względu na niesamowicie wysoką temperaturę czy widok przebitego hakiem ciała. Może zabrzmi to groteskowo, ale dla mnie to był bardzo ciekawy pokaz. Dla zainteresowanych wszystko na temat festiwalu znajduje się tu.
Czas jednak gonił. Pomiędzy jednym a drugim wydarzeniem festiwalu pędzę przed Stocznię Gdańską, która ostatnio "odzyskała" swoje imię - teraz to Stocznia Gdańska im. Lenina. Nie wiem sam czy pomysłodawcy "przywrócenia" liter chodziło o resentyment do komunistycznego pieniacza, czy lepszą reklamę historycznego punktu. Choć z drugiej strony na ulicy Żabi Kruk 4 (po drodze do sklepu "Groszek") mijam Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, a w nim wesołe twarze garstki młodych ludzi w koszulkach z czerwonym sztandarem. Coś w tym jest. Obok stoczni znajduje się pomnik upamiętniający poległych robotników 17 grudnia 1970 roku. Ta data wypaliła się w mojej pamięci, gdyż jedno z pytań na obronę pracy dyplomowej nr 2 (udało mi się obronić przed wyjazdem na Pomorze) brzmiało: Wymień najważniejsze Twoim zdaniem wydarzenie
polityczne z historii PRL. Uzasadnij swój wybór. Mój wybór padł na "Czarny czwartek". Moja decyzja nie została podjęta losowo. Po pierwsze, było to wydarzenie, które doczekało się wielu zapisów w kinematografii (ostatnio film "Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł") i fonografii (np. słynna "Ballada o Janku Wiśniewskim" opisująca śmierć młodego robotnika - Zbyszka Godlewskiego), po drugie, bardzo cenie sobie ludzi pracy i społeczny bunty wymierzony przeciwko uciskowi niedemokratycznych reżimów. Przed pamiątkowym pomnikiem odpalam skręta i opisuje mojej dziewczynie wydarzenia grudnia 1970 roku.
Z hostelu, jeszcze przed zakończeniem festiwalu tatuażu, biegnę na pociąg do Gdyni. Jedziemy Szybką Koleją Miejską. Pociąg tworzą stare składy, które kiedyś jeździły jako SKM na linii Warszawa - Pruszków. W Gdyni Głównej spotykamy się z resztą znajomych, która już jest w stanie wskazującym, bo alkohol w pociągu, którym przyjechali z Warszawy dało się dostać "spod lady" w wagonie restauracyjnym. Z Gdyni odjeżdżamy minibusem złapanym w ostatniej chwili, który przepełniony do granic możliwości ma zabrać nas do Karwi, miejsca, w którym mój kumpel ma działkę.
Podróż jest nieciekawa, stoję w niewygodnej pozycji w przepełnionym busie, z nieba leje się deszcz, kierowca rozmawia przez telefon, a wycieraczki działają z najmniejszą częstotliwością. Mam wrażenie, że kiedyś umrę w wypadku samochodowym, o ironio, nie mając prawa jazdy. Żeby tego było mało, w moim smartfonie przestaje działać ekran dotykowy (dzisiaj dowiedziałem się, że naprawa to około 300 zł...), co czyni go bezużytecznym do chwili kiedy piszę ów tekst. Ach ta technologia.
Jednak do Karwi trafiamy szczęśliwie i w jednym kawałku. Z nieba niemiłosiernie pada deszcz. Zawsze jak gdzieś wyjeżdżam to musi padać, więc się przyzwyczaiłem. Podczas wypoczynku humor poprawia mi jednak kilka dni słońca i napoje wysokoprocentowe. Nomen omen w małym miasteczku turystycznym, jakim jest Karwia spotykamy lokalnych dresiarzy z Pruszkowa. Bardzo łatwo ich poznać ze względu na niezbyt skomplikowane słownictwo, styl bycia i paradowanie po mieście w samych szortach i butach sportowych. Jak głosi przysłowie "Góra z górą się nie zejdzie... itd.". Kiepska reklama dla Pruszkowa.
"Słoneczny" |
Po kilkudniowym (nie)wypoczynku wracamy do stolicy pociągiem "Słonecznym". Jeszcze kilka lat temu był on tanim, zatłoczonym gruchotem, który wlekł się z Gdyni do Warszawy wiele godzin. Warto wspomnieć, że pomimo tego, że pociąg zaczynał bieg z Gdyni (do której dotarliśmy busem), na samym starcie złapał 40 minut spóźnienia - ciekawa anomalia kolejowa. Jednak dziś "Słoneczny" to elegancki, dwupiętrowy, tani pociąg, który nadrobił owe opóźnienie i dowiózł nasze zmęczone ciała do warszawy z zaledwie pięciominutowym opóźnieniem.
Letnie miesiące trwają dalej, więc dużo jeszcze przede mną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz