Witajcie, na samym początku warto
abym wspomniał o małej awarii, która sprawiła, że uświadomiłem sobie wiele
rzeczy. Po pierwsze primo, jak co
dzień zamierzałem przegrzebać Internet w poszukiwaniu informacji z kraju i ze
świata oraz mniej lub bardziej interesujących mnie treści, ot tak, rutynowy
zwyczaj. Jednak sieć "nie załapała", a po sprawdzeniu wszystkiego
okazało się, że nie da rady w żaden sposób podłączyć się do "światowej
pajęczyny", dopiero operator dostarczający mi Internet poinformował mnie, że
w rejonie Warszawy (numery z prefiksem "22") został przerwany
światłowód i eksperci zamierzają go naprawić. Najwcześniej po południu,
najpóźniej jutro rano. No i kleks, trzeba powrócić na pewien czas do działania
offline, co przypomina mi piękne czasy, kiedy Internet był na telefon i płaciło
się za minuty połączenia (de facto przy równoczesnym blokowaniu linii).
Kiedy spoglądam na moją starą
maszynę do pisania marki Optima (made
in RFN) cofam się myślami o wiele dalej, w czasy kiedy nie było Internetu w
ogóle (czyli wcale nie tak dawno) i zastanawiam się jak można było napisać
prace zaliczeniowe/dyplomowe, dłuższe listy czy jakikolwiek dokument, który
przekraczał jedną stronę na maszynie do pisania. Iście syzyfowa praca. Maszyna
do pisania wymaga bowiem "manualnego" ustawiania wszystkich
parametrów, które na naszych komputerach w programach do edycji tekstu są
ustawiane automatycznie. Nie wspominając już o tym że przycisk
"backspace" cofa jedynie do poprzedniej litery nie usuwając jej
(zawsze można "skreślić" znak literą "x", gorzej ze źle
wstawioną spacją czy błędem ortograficznym). Wtedy wszystko było mniej
skomplikowane pod względem technicznym, ale bardziej czasochłonne i wymagające
niemałych umiejętności. Obecnie tablety, smartfony i touchpady uprościły
wszystko do krytycznego minimum, tak, że nawet kilkuletnie dziecko jest w
stanie obsłużyć owy sprzęt. To świadczy dobrze o postępie technologicznym a
trochę gorzej o zaangażowaniu użytkowników. Może maszyny do pisania nie były
wcale takie złe? Samemu udało mi się na niej sporo napisać, jednak przy każdym
podejściu do napisania dobrego listu (tak jest listu!) trzeba zużyć kilka
czystych kartek i więcej czasu niż przy edycji e-maila.
Kolejna kwestia, którą pragnąłbym
poruszyć to wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych. Miesiące przed
wyborami aż do chwili wyborów w listopadzie, to medialny i emocjonalny
karnawał. Bo nie wątpię, że wiesz drogi czytelniku, ale w USA wybory
prezydenckie (po wyłonieniu kandydatów z dwóch głównych partii na fotel w
prawyborach) to walka o rząd dusz, w społeczeństwie które w dużej mierze nie do
końca wie o co chodzi w systemie prezydenckim i w realizowaniu programu
politycznego. Dlatego lwia część głosów pada po emocjonalnym zjednoczeniu się z
kandydatem i zawierzeniu w jego program. Wole nie wspominać ile pieniędzy
wydaje się na kampanie prezydenckie w USA, bo to prawdziwy absurd napompowany
przez tradycję tej instytucji. Po jednej stronie, już oficjalnie, stanie
kandydat Republikanów z Massachusetts - Mitt Romney. A co o nim wiadomo?
- jest bardzo słabym mówcą i mało charyzmatyczną postacią,
- jako republikanin wychwala wartości rodzinne itp. itd. ,
- jego żona, Ann Romney miała ojca górnika i powołuje się na to w zyskaniu niższych klas społecznych,
- cała rodzina Romneya to niezwykle bogaci mormoni - na zdjęciu rodzinnym trudno aby wszystkich uchwycił obiektyw (5 synów i kilkanaście wnuków),
- popierany przez redneck'ów z Tea Party,
- uważany za jednego z nowoczesnych arystokratów (sic!).
Co do wplątywania żon w kampanie prezydencką i późniejsze
sprawowanie urzędu, to uważam to za nakręcony tradycją i mediami zwyczaj, który
przywraca monarsze zwyczaje gloryfikacji całej rodziny rządzącego. Jak donosi
jeden z profesorów amerykańskiej uczelni, w Stanach Zjednoczonych pierwsza dama
powinna prowadzić fundację charytatywną, opiekować się rodziną, jeździć na
zjazdy poświęcone prawą (tutaj wstaw co uważasz za słuszne), oraz napisać
książkę (o sobie lub swoim mężu). Ann odżegnuje się od tego modelu:
- stała się mormonką aby poślubić młodego Mitta po tym jak go spotkała na balu (jakie to amerykańskie),
- jak na razie znana jest z niezbyt trafnych porównań (np. do Marii Antoniny)
- nie założyła żadnej fundacji i nie napisała książki, ani nawet artykułu prasowego,
- wygrała z rakiem piersi, a ponadto cierpi na stwardnienie rozsiane - to dopiero silna kobieta!
- interesuje się końmi,
- kocha swojego męża i ręczy, że będzie on odpowiedzialnym przywódcą.
O
tym wszystkim mogliśmy usłyszeć na jej wystąpieniu na konwencji Republikanów
(kilka dni temu), która musiała zostać przełożona w związku z nadejściem
huraganu Isaac. To właśnie na tym wiecu Romney dostał oficjalną nominację na
kandydata do wyborów z ramienia partii.
A co
z Barackiem Obamą? Obamę tak jak Romney'a można skrótowo przedstawić w
bulletpointach:
- pierwszy czarny prezydent w historii USA (aktywizacja etnicznych grup społecznych)
- jego historia życia jest odmienna od Romneya, można ją przedstawić jako ścieżkę "od zera do bohatera (prezydenta)",
- "wyluzowany prezydent" będący blisko ludzi (świadczy o tym stałe poparcie społeczne),
- wyszedł z Iraku, niestety, tak samo jak Nixon z Wietnamu - bez ustabilizowania sytuacji w tamtym regionie,
- wpompował wiele miliardów dolarów w: plan ratowania gospodarki (Plan Poulsona ok. 700 mld), reformę systemu opieki zdrowotnej ("podstawowa opieka dla każdego"),
- zapomniał o sojusznikach (m.in. o Polsce i kwestiach z nią związanych), a zwrócił się ku dawnym rywalom - Chinom i Federacji Rosyjskiej,
- nie podjął odważnych decyzji politycznych (co innego z gospodarczo-fiskalnymi).
To co charakteryzuje Obamę to
jego nadzwyczajna charyzma i równie wpływowa małżonka - Michele, która idealnie
wpasowuje się w rolę pierwszej damy. Obecny prezydent USA będzie musiał się
spiąć i pokazać ponad trzystumilionowemu państwu, że zasługuje na reelekcję, a
to nie takie proste, kiedy przychodzi się rozliczać za kryzys ekonomiczny,
grząznięcia w Afganistanie, odstąpienie od tarczy antyrakietowej i ogromne
wydatki publiczne. Z konkretnym werdyktem należy jednak poczekać do konwencji
Demokratów i "planu Obamy" na to jak wygrać wybory.