Chyba raczej wtedy się nie wyspałem, bo po sprawdzeniu poczty na netbook'u i wypiciu kilku szklanek alkoholu zapadłem w płytki sen, który przerwała mi Sabina chłodnym "wstawaj". Już miałem ją opieprzyć za budzenie mnie w środku nocy, kiedy zdałem sobie sprawę, że jest 6:20 następnego dnia i naprawdę pora wstawać. Priorytety: Ogarnąć się + wskoczyć w garnitur i zabrać dokumenty do panelu + śniadanie = wyjazd naszym busem do Wyższej Szkoły Ekonomicznej (National Reserch University - Higher School of Economics). Mieliśmy być na 9.00 stąd konieczność wyjazdu tak wcześnie jak się da, aby nie wpaść w poranne korki, które bezsprzecznie rozpieprzyły by nam misterny grafik.
Wszyscy z naszej grupy odpicowani na miarę poważnej konferencji, niewyspani że hej i troszkę zdezorientowani. Przybywamy na miejsce, szkoła ładna, dużo studentów. Tym co zdziwiło mnie na samym wstępie były bramki przy wejściu, które obstawiał ochroniarz! Dokładnie tak drogi czytelniku, całą nasza grupa musiała się wylegitymować paszportem przy dokładnym sprawdzeniu naszej tożsamości przez strażnika. Nie wierzyli nam czy jak? Powinienem dodać na samym początku, że był to najważniejszy dzień naszego wyjazdu bowiem w tym dniu przedstawialiśmy nasze referaty i poddawaliśmy tematy dwustronnej dyskusji. W rozmowach uczestniczyła całą nasza grupa z Collegium Civitas oraz nasi współpaneliści z Rosji (Creative Diplomacy) i nie tylko, bo był też delegat Komisji Europejskiej w Moskwie z Finladni pan Yani Taivalantti.
Zanim jednak dotarliśmy do sali mnie złapało ogromne ciśnienie w kichach, którego rozładowanie możliwe było jedynie w toalecie (czymś się strułem czy jak?). Pognałem więc co sił w nogach jako pierwszy wpuszczony po kontroli paszportu szukać kibelka. Dobrze, że w budynku ktoś mówił po angielski, bo kiedy zapytałem się pierwszy raz o WC zostałem skierowany do damskiego (męski był kilka korytarzy dalej), było ciężko, ale się udało. Kończąc jednak ten gastryczny problem. Po odczekaniu 20 minut w szkolnym bufecie (byliśmy troszkę za wcześnie) wszyscy udaliśmy się do sali konferencyjnej. Ładna, duża sala z dwoma bardzo długimi stołami wyposażona byłą w specjalny pokój dla tłumaczy, którzy siedzieli w pokoju "za szybą" oraz telewizory, w których wyświetlała się osoba w danej chwili zabierająca głos (sprytne). Przed każdym znajdował się zestaw powitalny (papeteria), oraz mikrofon i słuchawki do odsłuch tłumaczenia, tabliczki z naszymi imionami i nazwiskami umieszczone zostały później, kiedy wszyscy zajęli miejsca przy stołach. Warto dodać, że językiem całego wyjazdu był angielski, a sam panel tłumaczony był z polskiego na rosyjski i odwrotnie (tłumaczenie symultaniczne).
Zarówno nasza grupa jak i przedstawiciele strony rosyjskiej poruszała te same tematy (tj. jeden temat obsadzony był zarówno przez Polaków i Rosjan - aby omówić problem z dwóch perspektyw). Co zabawne Rosjanie "wystawili" dosłownie specjalistów w danej dziedzinie (spojrzyj na plan drogi czytelniku), kiedy przy nazwiskach naszych speakerów była tylko nazwa uczelni. Jednak muszę powiedzieć, że świetnie daliśmy sobie radę! Niemniej jednak, chyba gadałem za szybko, bo z tego co dowiedziałem się od Sabiny, (która na jedno ucho słuchała mnie a na drugie tłumaczeni na rosyjski) tłumaczka poddała się w translacji i przez ok 15 sekund strona rosyjska słyszała w słuchawkach ciszę, zamiast mojego wywodu. Trochę ze mnie hipokryta, bo wspomniałem na początku swojej prezentacji, że będę mówił wolno i wyraźnie, aby tłumacze nie mieli problemów. Bez wątpienia dałem na tej płaszczyźnie ciała...
Na zakończenie, po obopólnych podziękowaniach i zapewnieniach dalszej współpracy (bo TAK ,jest jeszcze bardzo wiele kwestii do przegadania, a konferencja trwać mogła ze 2 godziny ponad ustalony czas) udaliśmy się na lampkę wina i zimne przekąski. W moim przypadku skończyło się to na wydudnieniu 11 lampek wina i pochłonięciu góry koreczków serowych (po takich wystąpieniach zawsze czuje wewnętrzne ssanie). Przez jakiś czas rozmawialiśmy jeszcze z naszymi rosyjskimi panelistami i nie tylko, wymieniając uwagi na temat przebiegu panelu i całkiem przyziemnych spraw i muszę wam powiedzieć, że to całkiem sympatyczni i inteligentni ludzie. Polak, Rusek dwa bratanki.
Po pożegnaniu zebraliśmy nasze zmęczone tyłki do mercedesa i pojechaliśmy na kolejny etap naszego dnia - Russian Evening. Muszę wam powiedzieć, że Rosyjski Wieczór spodobał mi się najbardziej. O co w nim chodziło? Już wyjaśniam. Myślałem z początku, że będziemy łoić wódę szklankami i jeść tłuste potrawy, ale na szczęście dla naszych organizmów nic takiego nie miało miejsca. Udaliśmy się do moskiewskiej piwnicy, gdzie pewien mężczyzna zabrał nas w świat ekojedzenia i walonków (oraz innego rosyjskiego rękodzieła). W piwnicy wyrabiano bowiem najróżniejszego rodzaju walonki (męskie, damskie, krótkie, długie, pięknie zdobione, tradycyjne, z podeszwą i bez niej, na deszcz i śniegi etc. etc.), które zajmowały kilka pomieszczeń całej piwnicy, oprócz tradycyjnych butów (które można było kupić za ok. 15000 rubli za parę = 1500 zł) można było zakupić różnego rodzaju zioła, przyprawy, przeciery i powidła, czapki, koszule, figurki, lalki, elementy pościeli itp. (nie mieli gandzi - pytałem). Zostaliśmy tam poczęstowani pasztetem z soczewicy, pasztetem z grochu, nalewką ze świerku (w wielkiej 4 litrowej, szklanej butli!), ekociasteczkami i czekoladkami, chlebem bez jakichkolwiek przypraw i zakwasu, herbatą której esencja przypominała wszystko co można znaleźć na polu (taki troszkę rozpleciony wianuszek), a co poniektórzy spróbowali nawet bimbru na bazie chrzanu i miodu (mi się nie udało, bo oglądałem w tym czasie walonki...). W skrócie - w samej piwnicy było tyle chałupniczych dzieł, że prawie dostałem oczopląsu, a jedzenie którego próbowałem na długo pozostanie w mojej głowie.
Ciekawa historia z samym właścicielem, ten niewysoki, około czterdziestoletni mężczyzna uznał, że praktycznie ze wszystkiego można wytworzyć jedzenie i nie ma czegoś takiego jak problem głodu (dał naprawdę ciekawe argumenty!). Sam, jak stwierdził, przed 1999 rokiem przygotowywał się na koniec świata i chciał sprawdzić, czy samodzielnie będzie w stanie wytworzyć wszystko co potrzebne do życia z jedzeniem włącznie - stąd cały "interes". Dziś właściciel nie wierzy już w koniec świata. Rzuć okiem na zdjęcia mój drogi czytelniku, gdyż ze względu na morze wina które pochłonąłem nie jestem w stanie przybliżyć wszystkich szczegółów tamtej chwili, ale jedno wiem na pewno - było niesamowicie inaczej od tego co działo się przed i po wizycie w owej piwnicy. Aha, zapomniałbym dodać, że w Moskwie nie ma już karaluchów, bo z tego co mówił "ekoproducent", wytępiła je telefonia komórkowa (fale, które wytwarzają nadajniki i telefony), a to tylko jedna z wielu bardzo ciekawych historii, które nam opowiedział.
Kiedy już wszystko usłyszeliśmy, a każdy kto miał taką potrzebę zakupił suweniry, udaliśmy się do naszego busa i wróciliśmy do hotelu zmordowani jak nigdy. Ty razem nie mieliśmy nawet siły pić, więc po zdjęciu pancerza garnituru i pożegnaniu się z grupą poszedłem spać. A muszę przyznać że zapierdol tego dnia był znojny.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz