Tytuł zupełnie bez żadnych podtekstów. Coś w stylu "z (mojego) życia wzięte". Chciałoby się powiedzieć nic nadzwyczajnego, ale od jakiegoś czasu dostrzegam w wielu normalnych sprawach cechy niezwykłe i nieskończenie ciekawe.
W zasadzie dzień jak co dzień. Oczy i dusza wlepione w ekran monitora. Ważne sprawy, staram się być odpowiedzialny, cieszyć się z małych zwycięstw, pić dużo płynów, nie garbić się itd. Nie jestem w stanie powstrzymać się od myśli, które co jakiś czas zalewają moją głowę i nie pozwalają czegoś nie robić. Wiesz, drogi czytelniku, to takie przeciwieństwo paraliżu, to coś więcej niż nadpobudliwość, ciężko mi to nazwać choć myślę, że "nieskończony impuls" mogłoby pasować.
No i robię te swoje ważne rzeczy na komputerze, ale jakoś nie mogę się skupić. Mam w głowię dosłownie wszystko. Myślę o swojej dziewczynie i o tym jak dużo musi pracować, jak bardzo bolą ją plecy i ręce. Myślę o Ukrainę, Koreę Północną i inne kraje. Działania, które muszę podjąć, bo mnie rozsadzi i nie będę mógł się pozbierać. Myślę o moich kolegach i koleżankach, którzy już są w pracy kiedy ja dopiero wstaje, zastanawiam się jak oni się czują, kiedy muszą dojeżdżać i pracować od świtu. Co oni myślą i co czują? Dalej głowę przeszywa milion myśli, z których można by złożyć kolorowy witraż, jednak takie dzieło byłoby całkowicie nieczytelne. To fala zimy, która zalewa moją głowę.
Praca w domu ma swoje plusy i minusy, tak samo jak pisanie tekstów, które dotyczą tylko i wyłącznie autora. W zasadzie każda rzecz ma dwie strony, a tylko fanatycy widzą jedną z nich. Nie chcę być fanatykiem i staram się zrozumieć otaczający mnie świat. Czasami daję się nabrać, bo jestem naiwny, zbyt często ufam ludziom, jednak chyba gorzej byłoby, gdybym nie ufał nikomu. Najgorsza dla osób, które cię otaczają jest mania, a dla nas samych drogi czytelniku, brak uznania i zapomnienie, brak uśmiechów i niedosyt wydarzeń. Jak się siedzi w domu to te ostatnie rzeczy przychodzą dość łatwo.
Po pracy poszedłem do sąsiadek robić ciasteczka. Nie potrafię zbyt dobrze gotować, ale sprawnie posługuje się ostrymi narzędziami i lubię precyzyjną pracę. Wykroiłem kilka czaszek i jakieś dziwne postaci, zresztą nieważne. Zupełnie wyleciało mi z głowy, że dzisiaj przypada wizyta duszpasterska i będzie "chodził ksiądz". Jak go przyjmowałem wraz z rodzicami lata temu, to pamiętam tą dziwną atmosferę, że przychodził ktoś ważny, mentor w sprawach moralności, osoba, która uświęcała dom, dawała obrazek, robiła wpis do zeszytu od katechezy i brała kopertę. Byłem wtedy bardzo mały.
Po wielu latach wszystko znikło, spowszedniało. Kościół katolicki przestał mi się podobać, w zasadzie tak samo jak wszystkie religie. Jak mieszkałem z rodzicami, ksiądz spytał się czy chodzę do kościoła i się modle, odpowiedź była prosta - nie. Odczułem wtedy jak od duszpasterza biła aura oburzenia, piorunował mnie wzrokiem. Wyszedłem z pomieszczenia i nie dałem mu satysfakcji strofowania mnie przy rodzicach.
Dziś mieszkam sam. Ciągle uważam, że to dość infantylne wierzyć w coś czego się nie widzi i dawać sobą manipulować przez ludzi, którzy powołują się na święte słowa i starożytne księgi. Jednak nie o to chodzi. Kiedy lepiłem te czaszki i dziwne postaci zorientowałem się, że do sąsiadek wszedł ksiądz. Wiele lat zgłębiania się w "tematy wiary", a następnie podważanie jej podstaw nauczyło mnie dystansu do wszelkich religii. Ten ksiądz był jednak inny od tego, którego spotkałem kilka lat temu. My lepiliśmy nasze potwory, a on stał i z nami rozmawiał. Mówiłem, że nie chodzę do Kościoła, powiedziałem też dlaczego (moje sąsiadki też raczej nie bywają w świątyniach), a on słuchał. Rozmawialiśmy dość długo, nie przerywaliśmy sobie, ksiądz nie chciał nas nawracać, nie mówił, że źle czynimy, spłoniemy w piekle itd. Powiedział, że można wpaść i pogadać, kiedy chcemy. To był dobry, spokojny człowiek, który miał pewne doświadczenie w tym co robi i wiedział, że nie wszyscy na ziemi muszą wierzyć w to co on.
Nie rozmawiałem z żadnym księdzem odkąd przestałem się modlić i chodzić do kościoła (dawno temu), mam też swój pogląd zarówno na kościół katolicki jak i religie. Jednak ten człowiek chciał dobrze, rozumiał to, że ja także działam dla ludzi, ale nie pod sztandarem boga, a człowieka. Kiedy skończyliśmy lepić on dał nam po lizaku, pożegnał się i wyszedł.
Po raz kolejny zdałem sobię sprawę, że nie można szufladkować ludzi, a szacunek należy się każdemu (no może prawie każdemu). A co do ostatnich wydarzeń w sprawie krzyża w Sejmie - to cieszyłbym się gdyby ludzie nie chcieli na siłę pokazać wszystkim, że wierzą w boga i są katolikami. Mogliby być jak ten ksiądz, który dał mi lizaka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz