Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

piątek, 22 czerwca 2012

Kosze w czterech kolorach

     Kiedy byłem dzieciakiem nie interesowały mnie kwestie, które nie dotyczyły bezpośrednio mnie lub osób mi bliskich. Sprawy polityczne pozostawały wtedy dziwną paplaniną starszych, poważnych osób, które na pewno dadzą sobie radę z określonym problemem. Wtedy tak myślałem. Powiedziawszy dosadnie, miałem gdzieś kwestie związane ze środowiskiem naturalnym, wszystko było proste i mniej skomplikowane, tj. prąd brał się z kontaktu w ścianie, politycy mądrze rządzili państwem, kotlet był zawsze kotletem (nigdy wcześniej zwierzęciem), śmieci były usuwane przez śmieciarki, święty Mikołaj podrzucał prezenty pod poduszkę, a za dobre uczynki szło się do nieba itd.. Dzisiaj wiem, że tak jak to dzieci mają do siebie, byłem w błędzie, a świat pozostawał wtedy jednowymiarowy, bez podtekstów i konfabulacji, bez drugiego ciemniejszego dna.

     Dopiero po wielu latach zdałem sobie sprawę, że jest inaczej niż myślałem. Dorastanie otwiera człowiekowi oczy na wiele spraw, a w tamtych czasach, w globalizującym się świecie coraz więcej informacji docierało w coraz krótszym czacie do dziecięcych i młodzieńczych umysłów. W kilka lat świat się skurczył i skompresował za pośrednictwem internetu - coraz mniej było pytań bez odpowiedzi, forma odpowiedzi instant pochłonęła staroświeckie wyszukiwanie w encyklopediach i atlasach. Dzisiaj również  ma to miejsce, mam jednak nadzieje, że młodzi rodzice mają jakąś radę i sposób na "odcięcie" dzieci od kultury obrazkowej i bezsensownych bajek w TV oraz pozyskiwania wiedzy tylko i wyłącznie z internetu. Pokładam nadzieję w młodych Polakach i podziwiam ich zapał do zdobywania wiedzy i nowych doświadczeń w kraju i za jego granicą. Młodzi są akumulatorem świata. 

     Przed moim bloczkiem wyrosły cztery kolorowe pojemniki. Dla kogoś kto wyrzuca wypitą butelkę/puszkę po piwie za siebie, a pojęcie polityki zrównoważonego rozwoju niby gdzieś słyszał (ale co to do diabła jest?) to zapewne żadna informacja. Dla mnie to duże udogodnienie. Za każdym razem kiedy w moim mieszkaniu napełniły się worki ze śmieciami "recyklowanymi" musiałem odbywać niezbyt ciekawą, ale konieczną podróż. Jak święty Mikołaj z dziecięcych wspomnień, zarzucałem worek lub worki z plastikowymi i szklanymi butelkami oraz papierami i odbywałem konieczny marsz. Zapewne drogi czytelniku zapytasz się dlaczego to wszystko robiłem (robię). Powód mojej frustracji był wielki ze względu na to, że śmietniki podzielone na kontenery "szkło papier i plastik" znajdowały się ok 400 metrów od mojego domu, a worki potrafiły niekiedy ważyć po 10 kg (mniejszych ilości nie opłacało się "nosić"). Dlatego tak bardzo ucieszyło mnie, że doczekałem się tych kolorowych koszów przed samym nosem i moje "marszowanie" się skończyło. I zachęcam gorąco wszystkich do prostej domowej segregacji: plastik, szkło, papier, nic więcej nie trzeba. To na prawdę pomaga otoczeniu i nam samym. Nawiązując do zanieczyszczeń, polecam artykuł  o zawartości toksyn w kobiecym mleku http://www.mindfully.org/Health/2004/Biomonitoring-Breast-Milk20jan04.htm

     A więc, czym jest wspominana wcześniej polityka zrównoważonego rozwoju (PZR)? To przede wszystkim grupa działań, której celem jest wzrost jakości życia i wzrost dochodów oraz zaspokajanie własnych potrzeb z uwzględnieniem kosztów przyszłych pokoleń (taka świadomość lub pamięć społeczna). Chodzi tutaj głównie o ekonomię, przemysł i surowce. Przyszłe pokolenia powinny mieć przecież takie same szanse jak my tu i teraz. PZR to także świadomość dbania o środowisko mimo wzrostu gospodarczego. Coś w stylu "równowagi z przyrodą" połączonej z oszczędną produkcją i konsumpcją oraz wykorzystaniem odpadów. W Polsce wszystkie te kwestie są na bardzo niskim poziomie, a w Chińskiej Rep. Ludowej i Stanach Zjednoczonych na poziomie alarmowym ("red alert"). Cele PZR pomimo wzniosłych haseł pozostają pragmatyczne, a są nimi:
  • bioróżnorodność
  • dobrobyt, dostęp do dóbr i usług, wzrost gospodarczy i rozwój czystej produkcji
  • różnorodność kulturowa i sprawiedliwość pokoleniowa
    Jednakże od bardzo dawna wydaje mi się, że jestem osamotniony w dbaniu o środowisko naturalne, oczywiście bez popadania w ekologiczne paranoje. Dla większości ludzi, wiele prostych rutynowych czynności związanych ze  świadomością ekologiczną wydaje się niemożliwych do wykonania. Po raz kolejny zacytuje sam nie wiem kogo: "trzeba tylko chcieć". Jednak w społeczeństwie gdzie "mieć" jest ponad "być" mój apel dociera do nielicznych.




niedziela, 17 czerwca 2012

Klapa nadziei

Rozgrywki piłkarskie euro 2012 są dla nas ( a raczej naszej kadry) oficjalnie zakończone. Dopiero i już. Po pierwsze,  nasze oczy już za krótki czas będą mogły popatrzeć na coś innego niż udekorowane flagami i godłami narodowymi balkony, pojazdy i osoby, a nasze uszy zapewne odbierać będą inne przekazów niż komentarze o każdym szczególe związanym z naszą kadrą. Po drugie, wraz ze smutną porażką z naszymi przyjaznymi sąsiadami z południa, z którymi ciężko byłoby nawet wszcząć burdę, polskie media najpierw powrócą do "resentymentów pomeczowych" i wspominek, a później zajmą się tym czym interesują się zawsze ... Tutaj wypadałoby coś wstawić, ale uważam, że kierunek w którym zmierzają owe media nie zawsze jest jednakowy.

Rozgrywki skończyły się dla nas "już", bo każdy kibic, zarówno mały jak i duży, czuje pewien niedosyt będąc równocześnie zawiedzionym. Nie ma się co dziwić, bo pomimo wielkich nadziei pokładanych w polskiej kadrze, nie udało im się wyjść z grupy. Rozrywki jednak będą się toczyły dalej - "u nas, bez nas". To zrozumiałe, że wszystkim jest trochę przykro, no ale trzeba funkcjonować dalej, a na świecie dzieje się tak wiele! Już dziś poznamy wyniki wyborów do parlamentu w Grecji i wyborów prezydenckich w Egipcie i to własnie od nich zależeć będzie przyszłość i stabilność dwóch regionów- "unijnego" i północnoafrykańskiego. Natomiast z dalszych rozgrywek Euro, trzeba czerpać jak najwięcej pozytywnych emocji i doświadczeń. Zgodnie z azjatycką zasadą - zawsze mogłoby być gorzej, a teraz wcale nie jest tak źle.

Pozwoliłem sobie nawet także skonstruować listę pozytywów (było ciężko) związanych z naszym odejściem z toczących się mistrzostw piłki nożnej:

  • pogodzenie się z brakiem pucharu/II lub III miejsca mamy już za sobą,
  • "karnawał piłkarski" trwa dalej, a w miastach "stadionowych" ciągle jest gwarno, wesoło i wielonarodowo - czemu by więc nie cieszyć i bawić się razem z nimi?
  • serwisy informacyjne i prasa wysokonakładowa po "ochłonięciu" oderwie się od tematów typu "piłka nożna w 5 smakach",
  • miasta oszczędzą sporo pieniędzy na sprzątaniu śmieci i "powstrzymywaniu" polskich kibiców od aktywności fizycznej,
  • przez mniejszą (czy aby na pewno?) ilość alkoholu i mniej stresu będziemy bardziej wypoczęci i zdrowsi - takie pobożne życzenie,
  • skończy się czas narodowej wszechpolskości i wywieszania flag wszędzie gdzie się da oraz niekończących się debat w wykonaniu (dosłownie) każdego o piłce nożnej,
  • politycy, analitycy, dziennikarze i goście w programach publicystycznych zaczną odnosić się do wydarzeń politycznych i zagranicznych, o których każdy zapomniał na kilka dni.
No i ostatecznie wraz z końcem rozgrywek dla naszej kadry, będzie można kibicować innej drużynie, która wcześniej z powodu pobudek narodowych i sentymentalnych pozostawała na drugim miejscu. Nie ma się co martwić, za kilka lat też będzie szansa, szkoda jednak, że nie u nas. Bywa.

niedziela, 10 czerwca 2012

Współczesny trybalizm sportowy

W szale, który ogarnął kraje Europy mogące zagrać w turnieju piłkarskim anno domini 2012, trzeba silnej woli, aby choć przez chwilę nie zwrócić uwagi na to co się dzieje w mieszkaniach, "strefach kibica" czy na stadionach i ulicach miast. Ja uległem. Choć nie jestem fanem piłki nożnej dałem się uwieść czarowi narodowych reprezentacji, których potyczki znaczą dla mnie więcej niż klubowe rozgrywki. Cała kwestia wymaga jednak głębszej analizy, nie tylko na płaszczyźnie piłki nożnej, ale także innych masowych sportów zespołowych. Warto dodać, że rozważania, które zostaną zawarte w niniejszym poście koncentrują się głownie na Europie, Ameryce Północnej i Południowej oraz części Azji. Na innych kontynentach owe "masowe" dyscypliny sportu nie zawładnęły tak silnie wieloma płaszczyznami życia. 

W książce "Brandscaping" Otto Riewoldt rysuje obraz nowoczesnej marki, a taki opis może być zastosowany do sporu, a konkretnie do np. ulubionej drużyny:

Podstawowym celem [brandscapingu - czyli "markobrazowania"] nie jest sprzedaż produktu, ale stworzenie fascynacji daną marką; nakłonienie konsumenta, żeby się utożsamił ze światem marki, stworzenie świadomości marki i uzupełnienie jej o głęboko osadzone jądro emocjonalne.

Marka, która w mojej analizie może być zastąpiona drużyna, dyscypliną sportu czy inną kategorią, ma proste zadanie - powiązać się z naszym ja i wyzwalać określone uczucia, nakłaniając przy tym do konkretnych zachować. Można iść dalej tym tropem i określić drużyny danego sportu jako dumę regionu, reklamę miasta czy czynnik, który pompuje ego mieszkańców miasta/państwa, z którego drużyna się wywodzi.

Współczesne kibicowanie zastąpiło konflikty zbrojne, niemniej jednak niektóre elementy z przeszłości pozostały, bo przecież trudno jest stłumić ludziom pierwotne instynkty. Nie bez przyczyny powiązałem sport z zachowaniami plemiennymi. Czy to w europejskiej piłce nożnej i koszykówce czy w amerykańskim footballu i hokeju widać niezmienne od setek lat elementy plemienne: ciągle są barwy, godła, stroje, hymny, no i ciągle jest przeciwnik o odmiennym obiekcie kultu. Idąc dalej tym tropem współcześnie również mamy do czynienia z fanatykami "sportowych religii" (ultrasi), ba, są nawet współczesne walki plemienne w postaci tzw. "ustawek" i starć stadionowych.

Warto skupić się także na innym, mniej plemiennym aspekcie sportu. Obecnie wiele dyscyplin zderza się i zostaje połkniętych przez komercję i sferę biznesu. Oczywiście wszystko ma miejsce jeżeli mówimy o "dużych sportach", bo np. w curlingu na lodzie te kwestie wyglądają zupełnie inaczej. "Wgryzanie" się konkretnych marek w sferę sportu, na przykładzie Stanów Zjednoczonych doskonale opisuje Benjamin Barber w książce "Skonsumowani" (Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2008, s.306):

Kiedy stadion sportowy, jak Brendan Byrne Arena w New Jersey zostaje przechrzczony na Continental Airlines Arena, a logo linii Continental widać z góry z jej samolotów podchodzących do Liberty International Airport w Newark [miasto w New Jersey - przyp. E.C.], w grę wchodzi coś więcej niż zmiana nazwy. Miejsce należącego do strefy publicznej skojarzenia nazwiska gubernatora z publicznym obiektem sportowym zajmuje billboard prywatnej firmy. Dla strefy publicznej ma to takie same skutki, jak dla przestrzeni publicznej przekształcenie miejskich placów w prywatne centra handlowe.

Powyższy fragment książki Barbera w dobry sposób oddaje dynamiczną komercjalizację obecnego sportu. Ten proces jest widoczny także podczas "naszego" Euro. Przed, w trakcie i po każdym meczu jesteśmy bombardowani setkami reklam, wykupionymi za naprawdę duże pieniądze. Wśród nich prym wiedzie śmieciowe jedzenie McDonald's (z największą  postawioną ad hoc restauracją w Europie, usytuowaną przed warszawskim Pałacem Kultury i Nauki), Coca Cola, która nomen omen wygrywa wszystkie przetargi na sponsorowanie wszystkiego (firmy z nią związane posiadają wyłączność do reklamowania się nie tylko na boisku ale także na publicznych uniwersytetach w USA!) oraz dwie koreańskie marki: KIA i Hyundai. W skrócie chaos dla odbiorcy transmisji sportowych. Co więcej, reklamy podczas rozgrywek sportowych dostarczają dodatkowych bodźców dla rozentuzjazmowanych kibiców. Po zakończeniu meczu pijemy Cole i idziemy na cheeseburgera w McDonald's, bo już to "kiedyś i gdzieś" widzieliśmy. No i nawet koreańskie samochody są nam jakieś bliższe. Maszynka brandingu działa tak, jak chcą tego sponsorzy.
wszyscy "zamieszani" w sportowe rozgrywki
Coca Cola Park lub Ellis Stadium (Johannesburg, RPA)

McDonald's w "strefie kibica" niedaleko Pałacu Kultury i Nauki (Warszawa)


Duże wydarzenia sportowe odsuwają na dalszy plan czynności dnia codziennego, bowiem wszyscy w tym czasie stają się kibicami. Każdy "prawdziwy kibic" maluje twarz w barwy swojej drużyny, przywdziewa strój ulubionego zawodnika a na balkonie, samochodzie czy oknie wywiesza klubowe/narodowe barwy. Należy zauważyć, że pośrednio na sporcie cierpi nauka. Nie jest to wywód okularnika-anemika, który każdą chwilę spędza przed komputerem. Stwierdzam to osobiście, jako osoba, która uprawia od czasu do czasu kilka dyscyplin sportowych i równocześnie poświęca wiele czasu na naukę. Dla wszystkich zainteresowanych polecam artykuł z "Forum" nr 19 (7-13.05.2012) Wiedzy i igrzysk, a tymczasem pozwolę sobie zacytować fragment popierający moją tezę:

Jego zdaniem [Orina Stara, profesora antropologii sportu, krytykującego udział prestiżowego Uniwersytetu Duka'a z Karoliny Północnej w rozgrywkach Division I - przyp E.C.] koszykówka wywiera "antyintelektualną presję", pochłania zbyt wiele czasu i uwagi. Ale jako antropolog rozumie, dlaczego tak jest. - "Sport na najwyższym poziomie stał się dla studentów nowoczesną religią plemienną" - wyjaśnia naukowiec (...) "To pokolenie uwielbia ceremoniał i tradycję. Żeby być modnym, trzeba należeć do grupy, być kibicem jakiejś drużyny. A ponadto te dzieciaki dorastały przekonane, że sport jest naprawdę istotną częścią składową życia amerykańskiego społeczeństwa, o którą trzeba dbać."

Jak więc widać, w starciu nauki i sportu wynik jest jednoznaczny i co ciekawe, wszystko z przyzwoleniem władz publicznych i sporej części społeczeństwa. Nie chcę jednak dezawuować sportu jako takiego (czy którejkolwiek z dyscyplin), jestem jednak przeciwnikiem ekspansji sfer "pozasportowych" w dyscyplinach, które się umasowiły i na stałe zajęły miejsce w naszym życiu.

Retransmisje sportowe równieżna stałe zakorzeniły się w mediach. Wszystkie gazety i czasopisma podczas jakichkolwiek mistrzostw wrzucają na pierwsze strony najważniejsze wydarzenia sportowe. Można zatem potwierdzić postanowioną na początku artykułu tezę i zgodzić się z faktem, że wiele sportów o globalnym zasięgu zostało zawłaszczonych przez biznes (wsparcie finansowe w zamian za określone profity), sponsorów (marki) oraz politykę (resentymenty polityków wobec sportowych tradycji, poparcie kibiców dla określonych stronnictw oraz cała otoczka infrastrukturalna rozgrywek sportowych). Dlatego pamiętaj drogi czytelniku, że niejednokrotnie w życiu będziemy stykać się z wyborem pomiędzy sportem a nauką. Trzeba pamiętać, aby podczas dokonywania wyboru zachować głowę na swoim miejscu i nie dać się ponieść emocjom. 

wtorek, 5 czerwca 2012

Slayer i litewskie piwo lane

     Nie ma to jak proza dnia codziennego. Nawet nie zdawałem sobie sprawy jak wiele rzeczy można zrobić, kiedy nie jest się zajętym jedynie sprawami naukowymi lub "naukowopodobnymi". Poniedziałek zapowiadał się co najmniej przeciętnie, a pogoda nikogo wczoraj nie rozpieszczała, serwując aurę à la środek października / końcówka marca  ("W całej Polsce przewidywane zachmurzenie z miejscowymi przejaśnieniami"). Taki więc stan pogodowy przywitał mnie, gdy wstałem około godziny 8 rano, aby wybrać się na konferencję w Sejmie ("Nowe szanse dla europejskiej socjaldemokracji?"). Po przebudzeniu czułem, że zaraz padnę na twarz, bo ciało odmawiało mi posłuszeństwa, a w uszach ciągle słyszałem perkusję i szum gitary. Ale zacznijmy jednak od początku minionego weekendu.

     Nie jestem zwolennikiem teorii fatalistycznych o z góry założonym porządku i chronologii wydarzeń. Uważam, że to los kształtuje zdarzenia, które mają nastąpić. Neo z "Matrixa" pewnie by się ze mną nie zgodził, ale to już kwestia poglądów. Pewne czynniki nie pozwalają mi do końca zanegować Prawa Murphy'ego, wpędzając mnie w determinizm przypadku. Na czas tegorocznych Ursynaliów przypadł mi równocześnie weekendowy zjazd na Collegium Civitas. Oznaczało to zatem pewien zgrzyt - rozrywka  czy edukacja? Jako człowiek w miarę elastyczny postanowiłem wybrać obie opcje, nawet jeżeli miałoby to oznaczać uszczerbek na zdrowiu.


Dzień pierwszy - Limp Bizkit, Fot. SoWwa

Dzień trzeci - Mastodon 
    Tak więc przed sobotnim zjazdem udałem się na piątkowe koncerty (Slayer i Limp Bizkit), aby później, będąc wyczerpanym fizycznie dosłownie rozbić się na łóżku po godzinie 3 w nocy. W związku z tym, że zajęcia zaczynały się o dziesiątej nie miałem zbytnio czasu na rekonwalescencję i relaksujący sen. Sobotnia edukacja zleciała w miarę szybko, więc po zajęciach udałem się do domu, gdzie stwierdziłem, że sobotnie koncerty zostawię w spokoju i udam się na lokalną prywatkę. Nie wiem czy na koncertach zmęczyłbym się mniej niż u mojego kolegi, ale było już za późno na narzekanie - decyzja została podjęta. W domu po raz kolejny dobrze po północy. Niedziela była dłuższą powtórką z rozrywki dnia minionego, ponieważ po zajęciach od razu udałem się na wyczekiwane zespoły (Mastodon > Jelonek > Billy Talent) i ani trochę się nie zawiodłem! Szkoda tylko, że zaczęło padać, bo nie dość że zaczęło padać, to pot zalewał mi czoło, kiedy zostałem przepchnięty pod barierki przy scenie. Gdyby nie życzliwy znajomy mojej koleżanki, zapewne umarłbym po drodze w zatłoczonym nocnym, który pokonuje dystans Warszawa-Pruszków w ok. 70 minut.
Dzień pierwszy - Slayer !
     No i poniedziałek czyli wracając do punktu wyjścia. Do Sejmu się nie udałem, gdyż kolega, z którym miałem jechać podupadł zdrowotnie, a samemu jakoś nie miałem radości żeby jechać. Nie pierwsza konferencja i nie ostatnia. Jednak na samym początku tygodnia postanowiłem nie marnować czasu i zrobić maksymalnie dużo, tak aby zrekompensować sobie czas, który spędziłbym w Sejmie. A więc:
  • dokończyłem pracę zaliczeniową dotyczącą upadku I RP,
  • przeczytałem wszystkie artykuły dotyczące Korei Północnej na zagranicznych i polskich serwisach,
  • wysłałem aplikację zgłoszeniową do Akademii Służby Zagranicznej,
  • wysłuchałem debaty na temat marihuany w "Trójce" Polskiego Radia - kłócili się Kamil Sipowicz i prof. Mariusz Jędrzejko,
  • odwiedziłem bank,
  • przeniosłem wraz z moim kolegą fotel na kółkach od mojej babci (mój się dosłownie złamał),
I...
     Tutaj wypada dodać, że "destrukcyjną" aktywność rozpoczęliśmy dość wcześnie. Najpierw delektując się drinkami i piwami kupionymi na promocji w pobliskim Lidlu, a następnie wypełniając swoje płuca dymem. Przyszła także pora, aby coś zjeść. I właśnie tutaj zaczęły się ciekawe odkrycia dnia wczorajszego.

      Początkowo mieliśmy odwiedzić lokalny kebab bar (szybko, smacznie, tanio), choć coś nas odwiodło od tego pomysłu i udaliśmy się do wietnamskiej knajpki (w której jeszcze nie byliśmy) oddalonej o minutę drogi od owego kebab baru. Pomimo słów kolegi o tym, że goszczą tutaj panowie w szeleszczących spodniach nie zraziliśmy się do lokalu uświadczając równocześnie wielkiego posiłku za niewielkie pieniądze. Nie wiedziałem, że makaron chiński z kurczakiem może tak zapychać. Ale to ciągle nie wszystko.
   W drodze powrotnej postanowiliśmy dokupić jeszcze trochę złotego trunku i przez przypadek zawędrowaliśmy do sklepu obok baru o nazwie "Ale Piwo...", co było zresztą adekwatne do zawartości lokalu. Przez chwilę poczułem się jak dzieciak w sklepie z zabawkami - na półkach sklepu stały złote trunki z całego świata, od irlandzkiego ale po japońskie piwo ryżowo-chmielowe. Co więcej, można było kupić piwo lane i butelkowane na miejscu - 1 lub 2 litry. I muszę powiedzieć drogi czytelniku, że dawno nie piłem tak wyśmienitego trunku. "Skosztowałem" trzech rodzajów: Piwo książęce ciemne (7 proc. alkoholu), Lager starożytny (też 7 proc.) i niefiltrowane. Wszystkie trzy miały nietuzinkowy smak, który wydawał mi się niesamowity w zestawieniu z masowymi piwami reklamowanymi w telewizji i na banerach. No i ten klimat! Butelka co prawda plastikowa, ale za to zawartość iście bursztynowa, a nalepka z logiem sklepu (narysowana beczuszka) głosiła: 

Piwo (jego rodzaj)
Zawartość alkoholu 7,0% objętości.
Przechowywać w temp. 2-14*C
Producent: GUBERNIJA SIAULIAJA LITWA
Spożyć przed upływem 4 dni od daty nalania (nasze nie czekało dłużej niż 15 minut)
Pruszków Al. Wojska Polskiego 72 d lok. C

    Sprzedawca Litwin, który bardzo dobrze władał językiem polskim, ze szczegółami opisywał każdy trunek. Co więcej, kiedy pokazałem mu piwo, które wziąłem z domu "na wynos" (czeskie puszkowane, którego nazwy zapomniałem) opisał mi je dokładnie i podał co najmniej pięć innych podobnych do niego. Nie muszę wspominać, że po pierwsze wracaliśmy tam kilka razy, a po drugie zareklamowałem ów sklepik wszystkim znajomym. Nie straszne mi było nawet spotkanie z policją stołeczną, która odnalazła nas na obrzeżach Pruszkowa - na szczęście dla portfela już po konsumpcji. 

    Poniedziałek mogę zatem uznać za wykorzystany w stu procentach. No i jakiś wewnętrzny głos mi podpowiada, że rezygnacja z niektórych działań i planów nie musi być zła. Czasami bywa odkrywcza i pozwalająca zdobyć ciekawe doświadczenie.