Już myślałem, że niewiele wydarzeń i rzeczy jest w stanie mnie zaskoczyć, że już nigdy nie odkryje w sobie ciekawskiego dzieciaka którym kiedyś byłem, a tu proszę. Splot sytuacji płynącego stycznia pokazuje mi, że się mylę i nie mam racji. Może wywołał to przypływ entuzjazmu w związku z wprowadzeniem nowej edycji do mojej armii w figurkowym systemie bitewnym (Warhammer Fantasy Battle - tak, mam też takie zainteresowania!), a może troszkę większa niż przeciętnie liczba wolnych godzin. Kto wie.
Chciałbym, aby moi krajanie zachowali trochę więcej dystansu do tego co się dzieje i nie ulegali ani huraoptymizmowi ani hurapesymizmowi, zarówno tych zawartych w codziennych plotkach bulwarówek jak i "rzetelnym" przekazie medialnym. Przyczyna jest prosta: szkoda zdrowia i naszej inteligencji, aby dawać się wodzić za nos, brać wszystko na poważnie i ze stuprocentową pewnością oraz na każdym z kanałów informacyjnych słyszeć 80 proc. tych samych przekazów. Oj, dziennikarze i reporterzy chyba zapomnieli o swojej działalności misyjnej i zaczęli bawić się w łapanie "łał!" i "O mój Boże!". Ma być brutalnie, o tragedii ludzkiej i nieludzkiej, polityce i jej mezaliansach oraz wydarzeniach w odległych krainach, gdzie trwa/wybuchła wojna albo coś się stało niedobrego/ktoś niezwykły zrobił śmiesznego (np. wpadki Komorowskiego i Obamy). Nie jestem przeciwnikiem mediów i prowadzonej przez nie funkcji rozrywkowej (co to to nie, wszystko ma bowiem swój cel), jednak wymagam czwartej siły uwierzenia w bystrość umysłu, zarówno twoją drogi czytelniku jak i moją oraz reszty społeczeństwa.
No i bang, moje słowa zamieniają się w czyny (mediów). Sto lat po tragedii monumentalnego i "niezatapialnego" liniowca Londyn-New York mającej miejsce 15 kwietnia 1912 roku , kiedy myśleliśmy, że statki takie jak Titanic (tak samo ekskluzywne i wielkie) nie mogą się zatopić, odbieramy rozpowszechniany przez wszystkie możliwe środki przekazu historię "Titanica 2". Ta tragedia ma oczywiście odmienne realia i diametralnie inne usytuowanie w czasie i przestrzeni.
W miniony piątek kapitan Costa Concordia w sposób nierozważny (delikatnie mówiąc) zmienił kurs wielkiej łajby i przez to "niefortunnie" zahaczył o skały niedaleko włoskiej wysepki Giglio. Dlatego też, statek po uderzeniu przechylił się na bok i zaczął tonąć, a w dalszej perspektywie zapewne osunie się tak, że nie będzie go widać wcale z nad powierzchni wody. No i co tu więcej stwierdzać? Na pewno to, że kapitan - Francesco Schettino - nie dopełnił swoich obowiązków i zachował się niegodnie wobec swojej załogi, pasażerów i funkcji, czyli: nie zszedł ostatni z tonącego statku (w Titanicu kapitan podobno nie zszedł wcale) i co więcej uciekł ze statku już po pierwszych problemach, naraził ponad cztery tysiące pasażerów na utratę zdrowia i życia (jak na razie nie żyje 6 osób), no i naturalnie rozpieprzył statek warty niewyobrażalną kwotę. Nieźle, ciekawe tylko jak on za to zapłaci. Może pomoże mu w tym kolega, którego chciał pozdrowić na owej wyspie, a tak w ogóle, co to za pomysł? Można się jedynie cieszyć z faktu, że w całym tym karnawale "tragedii na bogato" nie zginęło więcej pasażerów, bo pieniądze i straty materialne to oczywiście rzeczy odnawialne. W Titanicu utonęło bądź zamarło ponad 1500 osób i to na środku oceanu. Inne czasy inne tragedie.
Kolejna, choć już całkowicie odmienna kwestia to leki, a dokładniej mówiąc lekomania Polaków. Kiedy po reformach leków refundowanych, wprowadzanych wprędce i bez uprzedniego konsultowania się z ekspertami, zobaczyłem co dzieje się w naszym społeczeństwie, to troszeczkę zwątpiłem w ustalony porządek. Polacy to wyrafinowani lekomani. Kupujemy witaminy, proszki, syropy, antybiotyki, maści, kremy, zastrzyki, tabletki na dosłownie WSZYSTKO i wielokrotnie bez wyraźnej przyczyny. Świadczyć może o tym przedapteczny (prawie jak przedświąteczny) obłęd trwający w całym kraju. Nie winię tutaj nowego ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza, który dostał do zarządzania najgorsze ministerstwo i wczesniejsze problemy Ewy Kopacz. Trochę winię jednak za to Donalda Tuska, który chciał karać lekarzy (a później aptekarzy) za ich decyzje (trochę to była wypowiedź pod publiczkę) i sankcjonować tą ciężko pracującą grupę zawodową. Mój wujek jest lekarzem więc wiem co piszę. Jednak pieniądze na ratowanie finansów państwa jak widać można zebrać nawet na refundacji leków, a dalej na całym systemie opieki medycznej w Polsce.
Pieczątka na recepcie, recepta bez pieczątki, leki refundowane w całości i leki refundowane po trochu, żale pacjentów, stres lekarzy, strajk aptekarzy, obłęd społeczeństwa. Osobiście nie kupuje leków praktycznie wcale, a na przeziębienia stosuje domowe sposoby i nie wychodzę z domu (chyba że jest bardzo ciężko i szybko trzeba być zdrowym - wtedy problem rozwiązuje jakiś lek rozgrzewający i witaminka C). Choć muszę się przyznać, że wcześniej kiedy miałem spore problemy z żołądkiem kupowałem przez dłuższy okres jeden lek (pełna cena). Problem leków jest dotkliwy dla tych, którzy medykamentów naprawdę potrzebują.
Obecnie moja mama musi brać dużo leków (choroba wymaga), babcia z dziadkiem troszkę mniej, a więc od początku stycznia miałem świetny "materiał" do badań. "Żadnych problemów" słyszę z jednej i drugiej strony, a są to choroby przewlekłe. Co jest zatem nie tak w całym systemie?. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie i nie chciałbym się mądrzyć w kwestiach, na których znam się mniej. Po pierwsze to duży problem dla osób przewlekle chorych, którzy mają pełne finansowanie leku i płacą za niego symboliczną kwotę (ok. 1 proc. ceny), teraz pojawia się pytanie, czy zamiast 3 zł będą płacili więcej. Druga kwestia to kolejny obowiązek dla lekarzy, czyli "nie rób żadnych błędów bo wylecisz z pracy i jeszcze za to zapłacisz". Sam bardzo cenie lekarzy i uważam, że to nie ich wina, że służba zdrowia powinna być dawno skomputeryzowana dla zapewnienia lepszej koordynacji zarówno w przeciwdziałaniu epidemiom, leczeniu pacjentów, czy komunikacji z aptekami. Jednak jest pewne "ale". Lekarze odpowiadają za zdrowie swoich pacjentów i muszą zadbać, aby po stwierdzonej diagnozie przepisać właściwe leki, które mają zlikwidować lub opóźnić choróbsko. No i tu własnie zaczyna się problem. Tzn. problem lekarzy, aptekarzy (wczoraj ogłosili godzinny strajk) i przewlekle chorych, którzy na leki muszą wykładać regularnie spore kwoty. Widzimy więc widoczny brak porozumienia i zrozumienia między różnymi grupami społecznymi. Reszta społeczeństwa (ci na prawdę nie przewlekle chorzy) nosi bowiem schorzenie w umyśle , a nie w ciele. Czasami wystarczy chwila przerwy od codziennej gonitwy i "zapieprzu" oraz wypicie wzmocnionej herbatki z dużą ilością cytryny i soku malinowego - to przy pozytywnym myśleniu naprawdę wystarcza. Jednak niektórzy (wiek jest wprost proporcjonalny do lekowych wymagań) ustawią się w kolejce, aby wykupić kilo pigułek i przez sam fakt ich posiadania poczuć się lepiej. Ja wybrałem inaczej.
Aha, zapomniałbym. Niemcom gratuluje nowego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego (Martin Schulz) i tym samym po 2,5 roku urzędowania, teraz już urzędowo, dziękuje za niezłe (bo bez szaleństw) sprawowanie swojej funkcji Jerzemu Buzkowi. Węgrom (już nie Republice Węgier) składam wyrazy współczucia w związku ze śmieciowym ratingiem, premierem kretynem i konserwatywną skleconą na szybko konstytucją. Ciekawe czy Pan Prezes takich Węgier chciał w Polsce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz