Żyjemy w świecie zmian, gdzie społeczeństwo wolnego czasu zmieniło się w społeczeństwo konsumpcji i rozmytych wartości. Napawamy się "tu i teraz" nie patrząc na to, co jest dalej oraz nie mając szacunku dla tego, co już było. Toksyny są dla nas żeby zapomnieć.

niedziela, 29 stycznia 2012

Granice mojej prywatności

Witajcie. Zauważyłem, że ostatnimi czasyw wielu grupach społecznych, a w tym również rówieśniczych zapanowała moda na posiadanie określonych poglądów i opowiadania się po konkretnej stronie. To nie dotyczy już tylko kwestii ustawy ACTA, w przypadku której jeżeli nie zgadzasz się z anarchizującym, antyrządowym tłumem jesteś albo "pojebany" albo "to kurwa stąd wyjeżdżaj jak Ci się nie podoba". Taki społeczny bunt, o ile ma rację bytu w naszym kraju co jest wyrazem swobody demokracji (w KRLD czegoś takiego nie ma), czasami bywa zachowaniem ad hoc i krótkookresowym, bez argumentów. Dla przykładu można wymienić choćby kwestię pamiętnej daty 11.11.11, gdzie podzieliliśmy się (społeczeństwo) na 2 grupki (no może i 3 jeżeli wliczać w to tych, których całe zajście wcale nie interesowało). Pierwsza grupa to byli (i są?) patrioci, którzy chcieli godnie obchodzić swoje święto w tradycyjny sposób (nie licząc "kilku" wybryków i wznoszonych haseł), nie wspominając że marsz organizowała Młodzież W. Drugą sferę stanowili osoby nie zgadzające się na przemarsz biało-czerwonych, a więc wg pierwszej strony byli to w głównej mierze homoseksualiści, działacze ANTIFY, lewacy i Niemcy co przyjechali bić Polaków. Z mojej perspektywy do drugiej grupy można było zaliczyć jeszcze osoby, które chciały tego dnia się dobrze bawić (bez pejoratywnych konotacji). Po czyjej stronie leży prawda? Tutaj potrzeba dyskusji pozbawionej emocji.
     Ale to nie koniec, podział był również w przypadku Smoleńska i jego reperkusjach. A jak! Można było to interpretować w uproszczony sposób mniej więcej tak: Obrońcy Krzyża, wspierający PiS, kochający Boga Polacy, kontra młodzi ludzie, którzy mieli w dupie ogólny zarys wydarzenia a bardziej chcieli się czemuś sprzeciwić. Z innej perspektywy: oszołomy, którzy wzięli do serca propagandę żyjącego Kaczyńskiego i za nic w świecie nie chcieli opuścić Krakowskiego Przedmieścia zjednując sobie konkretne media i ruchy (np. "Stop aborcji"), przeciwko tym, którym nie podobało się, że fanatycznie zapatrzeni w przeszłość "inni" i wszystkie grupy sympatyzujące z PiS chcą ograniczyć katastrofę w Smoleńsku do jednego ugrupowania i okupacji jednego placu (który nie miał nic wspólnego z katastrofą). Obłęd, nieprawdaż drogi czytelniku?

     A dziś wszyscy ocknęli się z ręką w nocniku, że chcą im zabrać (Unia, rząd, Tusk) możliwość swobody internetowej, zakneblować usta i ograniczyć do "zwierzęcia symbolicznego" internetu (kto zna dzieła Sartoriego skojarzy o czym piszę). Jednak tym razem podział jest niesymetryczny, bo kształtuje się w proporcjach 99 "przeciw" do 1 "za". Ciekawa sprawa, że dopiero teraz wszyscy to dostrzegli, choć co roku setki ludzi w Polsce i tysiące w Europie są aresztowane za handel nielegalnymi towarami i usługami poza sankcjami ustawy ACTA. Patrząc dalej, dziesiątki internautów mają problemy w związku z ich "transparentnością internetową". Jak można być bowiem niezależnym w internecie? Jak mówiło hasło akcji TVP "W sieci nikt nie jest anonimowy" - sporo w tym prawdy.
    Masz konto na portalu społecznościowym drogi czytelniku? A może uploadowałeś jakieś pliki/prace/zdjęcia ze swoim nazwiskiem? Jeżeli tak to możesz mieć pewność, że jeżeli twój pracodawca/znajomy/członek rodziny/współmałżonek jest na tyle dociekliwy to znajdzie o tobie wystarczającą ilość informacji, aby wiedzieć przynajmniej gdzie mieszkasz i czym dokładnie się zajmujesz. A to wszystko legalnie, za twoim niemym przyzwoleniem. To przecież nic innego jak naruszenie "neutralności"! Tak, z tym że wcześniej każdy się na to zgadzał. Klikając "lubię to" dla "zalegalizować narkotyki" "jebać PZPN", czy "mój szef to prostak" tym samym ujawniamy swoje preferencje wszystkim znajomym (i nieznajomym). Co roku w Stanach tysiące osób tracą pracę przez portale społecznościowe (nieprzychylne wpisy o szefie/firmie/produkcie), a setki małżeństw i związków sypią się przez złe otagowanie zdjęć, lub śledzenie komentarzy i działań partnera. To jest dopiero zabawne, bo wszystko dzieje się legalnie. Fenomen wszechwolności internetu. I w jednej chwili pojawiają się tysiące osób, które protestują przeciwko czemuś czego nie znają. A wiedzę "o tym czymś" czerpią z filmików na Youtube, wypowiedzi i komentarzy medialnych oraz plotek. Winszuje! Nazywamy to owczym pędem, albo nieświadomym oportunizmem. Mimo to nie uważam, że ACTA to dobry pomysł - zabrakło wyjaśnienia i konsultacji społecznych, a takich numerów w demokratycznym państwie się nie robi.

środa, 25 stycznia 2012

ad ACTA okiem eksperta

Wypowiedź prof. Łętowskiej (była sędzina Trybunału Konstytucyjnego i była Rzecznik Praw Obywatelskich) czyli osoby, która wie o czym mówi i ma fachową wiedzę. Słów kilka o implementowaniu ustaw i lukach w kontakcie władzy ze społeczeństwem.

wtorek, 24 stycznia 2012

Strach przed ACTA

     Dzisiaj specjalnie o ACTA. Nawiązując do Umowy handlowej dotyczącej zwalczania obrotu towarami podrabianymi, bo tym własnie jest ACTA (i nie wiem czy ktokolwiek to wyjaśnił), skłania mnie i zapewne Ciebie czytelniku do pewnych refleksji. Po pierwsze coś musi być nie tak z tą umową, skoro internauci wyrażają tak wielki sprzeciw i straszą skanowaniem przez bliżej nieokreślone instytucje wszystkich naszych danych i dokumentów umieszczanych w sieci i w naszych komputerach. Po drugie ataki grupy Anonymus na strony internetowe o domenie .gov wskazują na to, że ktoś wyraźnie nie chce, aby ustawa zablokowała ich działalność i, co możemy dowiedzieć się z wypowiedzi internautów dla mediów, niezależność internetu. Stąd też mnogość wszystkich filmików na serwerze Youtube i akcji "anty-ACTA". Osobiście nie chciałbym, aby ktoś przeglądał moje dane osobowe i robił z nich użytek bez mojej wiedzy, ale z drugiej strony działanie "skanujące" pozwoliłoby ograniczyć rynek ogólnie pojmowanych podróbek sprzedawanych w sieci, znaleźć i zablokować domeny z pornografią dziecięcą, propagujące hasła faszystowsko (i inne sankcjonowane prawem). No ale pozostaje również kwestia obszaru wymiany obrazów, filmów, programów i dokumentów, który miałaby być pod kontrolą. No i gdzie jest wolność przepływu informacji i idei, gwarantowana nie tylko prze konstytucję RP ale również stanowiącą jedną ze swobód przepływu w ramach Unii Europejskiej.


     Zachęcam więc do przeczytania samej ustawy, która ukrywa się pod zamieszczonym linkiem. Bo przecież, aby o czymś pisać, trzeba o tym wiedzieć. Dlatego dziwi mnie postawa Zbigniewa Hołdysa we wczorajszym programie "Tomasz lis na żywo", gdzie artysta zdawał się bronić ACTA podając niezbyt trafnie fragmenty treści ustawy.
     Po pierwsze już w art. 2 punkcie 1 można dowiedzieć się, że "Strona" (tu: państwo) może wprowadzić (ale nie musi) do swojego prawa szerzej zakrojone dochodzenie i egzekwowanie praw - a wszystko dotyczy kontroli towarów podrabianych. Dlatego też, aby mieć pewność w uzasadnieniu podpisania umowy przez ministra kultury, podaje się (w art. 3 punkt 2), że "ACTA nie spowoduje konieczności wprowadzania zmian legislacyjnych [w Polsce]". Można odetchnąć z ulgą? Trochę tak, trochę nie. Artykuł 4 ustawy mówi bowiem o sytuacji, w której nie ma wymogu ujawniania informacji zaznaczając m.in., że "[nie ma wymogu ujawniania informacji] których ujawnienie byłoby sprzeczne z jej prawem, w tym z przepisami chroniącymi prawo do prywatności". Tak więc nie jest to jakiś ponadnarodowy manipulowany przez UE (zabawny argument) mechanizm całkowitej kontroli treści naszych zasobów w internecie czy w plikach na domowym komputerze. Z art. 11 ustawy wszyscy zainteresowani mogą się dowiedzieć o informacjach dot. interwencji w przypadku naruszania ustawy. Ze względu na to że mierzi mnie skomplikowany i odseparowany od rzeczywistości język prawniczy (w art. 11 jedno zdanie zajmuje 1/5 strony), postaram się streścić o co dokładnie chodzi. W przypadku naruszenia intelektualnych praw własności wytwórcy jakiegoś dzieła, w procesie cywilnym przewiduje się wgląd do informacji osoby podejrzanej o złamanie prawa w celu stwierdzenia naruszenia, jednak wszystko "bez uszczerbku dla przepisów prawa Strony".
     Najważniejsza dla internautów jest bezsprzecznie sekcja 5 (art. 27), która dotyczy dochodzenia i egzekwowania praw własności intelektualnej w środowisku cyfrowym. Nie bójmy się powiedzieć, że tak wielkie larum zostało wprowadzone w związku z perspektywą odcięcia ściągających (muzykę, filmy i programy) od ich źródeł i sankcji z tym związanymi. Jak dla mnie sprawa permanentnej kontroli wszystkich dokumentów na naszym komputerze, telefonie czy innym urządzeniu bez naszej wiedzy wymaga doprecyzowania przez organ stanowiący (tak samo zresztą jak wczesniejsze prace nad ustawą i wdrażanie jej w życie). Tak więc, gdyby wszystko się sprawdziło i za ściąganie "nielegalnej" muzyki, filmów i książek byłoby dochodzenie i sankcje karne/cywilne, wraz z całą rodziną zostałbym wysłany do więzienia na dożywocie, a mój majątek skonfiskowany na rzecz zadośćuczynienia "poszkodowanym" artystom i koncernom (lobbującym jak cholera przy ACTA). Miejmy nadzieje, że tak się nie stanie.

niedziela, 22 stycznia 2012

Używki w czasach po-etyki

     Muszę stwierdzić, że życie to zdecydowanie cykliczne pasmo zdarzeń lub seria niespodzianek. Jeden raz, kiedy ciężka głowa opada na poduszkę, a świadomość zostaje stłumiona alkoholem albo czymś innym lub też w umyśle wiruje hekatomba informacji przedsesyjnych, chce się wtedy powiedzieć - od jutra trzeba pozmieniać parę nawyków, pora na znalezienie nowych ścieżek. Jednym się to udaje i wychodzą z "cyklu", co ma dobre i złe strony, natomiast drudzy nie potrafią odnaleźć się w bezrutynowym życiu i powtarzają błędy doprowadzając siebie i innych do skraju wyczerpania. Dzisiejszy wpis będzie podzielony, poruszę w nim trzy tematy z których każdy będzie adekwatny do nazwy bloga. Poczytaj zatem drogi czytelniku o świecie, człowieku i toksynach.

     Powyższe stwierdzenia (dot. wychodzenia z politycznej rutyny) przywodzą mi na myśl obraz Janusza Palikota, który ostatnimi czasy (a może zawsze?) nie przestanie mnie zaskakiwać. Tak jak zaobserwować można rutynowy obłęd nieufności i negowanie (sumienne) każdej decyzji rządu Tuska przez PiS, tak Janusz Palikot zmienia swoje poglądy, stając się, jak nazywając tą przypadłość po angielsku flip-floperem - czyli takim poglądowym oportunistą. Inni stwierdzą zapewne, że to reagowanie na potrzeby rynku politycznego w zachodnim stylu. Mniejsza jednak o szczegóły postaci lidera Ruchu Palikota, chodzi mi przede wszystkim o "dżointy" i zamiar palenia trawy w sejmowym pokoju, który od czasów Unii Wolności, a dalej Samoobrony i SLD uchodzi za pechowy.

     Wszystko byłoby (niby) w porządku, gdyby nie fakt, że Januszek był wcześniej politykiem o konserwatywnych poglądach i co można zaobserwować z jego burzliwych losów, posiadaczem większościowego udziału w konserwatywnym i religijnym magazynie "Ozon". No ale cóż czasy i ludzie się zmieniają.Tak więc powracając do głównego wątku. Zamiast "dżointa" w sejmowym pokoju owianym złą aurą, w związku ze złożeniem projektu ustawy o depenalizacji posiadania małej ilości MJ (osobiście uważam, że taka ustawa powinna obowiązywać w Polsce od 1989 roku), Palikot zapalił kadzidełko o zapachu marihuany. Rozczarowani? Jak więc widać, był to ruch dobry dla Janusza (inne działanie mogłoby posłać go przed sąd) ale zły dla całej sprawy "legalizacji". Jednak znając tą barwną postać polityki, zdążyliśmy się już przyzwyczaić do jego happeningów. Osobiście się jednak wewnętrznie cieszę, że jest ktoś kto w tak zdecydowany sposób poruszył kwestię trawki w tak poważnym miejscu jak instytucja władzy ustawodawczej. Abstrahując oczywiście od faktu, że w Europie panuje gospodarcze pogorzelisko, więc temat trawki był politycznym "smaczkiem".

     Teraz o rzeczach mniej przyjemnych, no ale nie jestem pogodynką, czy też portalem plotkarskim, aby pisać o rzeczach prostych i zabawnych. Tak więc, jeszcze więcej o toksynach, czyli elemencie składowym misji mojego bloga.
   Niedawno do Polski z Rosji przywędrował nowy narkotyk, jeżeli oczywiście narkotykiem można nazwać tą substancję (dla mnie adekwatna nazwa to powoli-zabijająca-trucizna). Nosi on animalistyczną nazwę "krokodyl" (albo fachowo dezomorfina). Możesz się więc zastanawiać drogi czytelniku, co prochy mają wspólnego z tymi zimnokrwistymi gadami. Odpowiedź jest brutalnie prosta i analogiczna - to co dzieje się z ciałem przyjmującego ów syntetyczny narkotyk, przypomina skutki ugryzień krokodyla, czyli na skutek trądopodobnej własciwości mieszanki "odpadają ręce i nogi" (są amputowane ze względu na obumieranie tkanek). Kończyny wyglądają jakby ugryzło je zwierze typu krokodyl, nie mówiąc już o tym, że skóra narkomana zaczyna przypominać skórę krokodyla. Jak dla mnie to popieprzona sprawa, już lepiej od razu przystawić sobie pistolet do głowy i pociągnąć za spust, efekt zapewne będzie podobny gdyż:

  1. jest to substancja szalenie uzależniająca (wielokrotnie więcej niż heroina)  wg danych tvp.info w Rosji uzależnionych jest już 100-250 tys. ludzi, 30 tysięcy już nie żyje
  2. w Rosji kosztuje tyle co piwo, więc każdy zaawansowany ćpun znajdzie kasę, aby go kupić
  3. jeżeli nie ma kasy na zakup, można go zrobić samemu, bowiem jego składniki są powszechnie dostępne (no może nie tak powszechnie, ale można je zdbyć): kodeina, czerwony fosfor, jod i oleje przemysłowe i gotowe...
  4. uzależnia po pierwszym zażyciu i tak samo szybko zabija (pierwsza dawka może odesłać osobę przyjmującą ekspresowo do piachu)
  5. efektem zażywania jest zniszczenie organizmu a dalej śmierć
     W Polsce przez "krokodyla" umarła już jedna osoba (23 latek w Warszawie) i nie wiadomo ile osób w ogóle bierze. Będąc wielkim liberałem w sprawie używek, traktuje ten syntetyczny syf jako substancję nr 1 do społecznego oflagowania jako "zabójcze"/"uwaga śmierć!"/"trucizna". Istnieje też potrzeba edukacji młodzieży coz ich ciałem może zrobić dezomorfina - terapią szokową (dla mnie) było obejrzenie "krokodylich ugryzień", których z wielu względów nie będę umieszczał na blogu. Należy pamiętać też o osobach uzależnionych, dla nich też konieczna jest pomoc w formie detoksu i ratowania pozostałych kończyn. No i teraz sam się zastanawiam, kto i po co to wymyślił? 

     Jednak bez rąk i nóg da się żyć, jednak tylko wtedy, kiedy ich brak nie wynika z zażywania chemicznego ścierwa. Przypadek Nicka Vujicic'ego, który urodził się bez rąk i nóg, po raz kolejny pozwolił mi zrozumieć, że ciało to nie wszystko - to wnętrze definiuje nasz wszechświat i sprawia, że planeta "empatia" ciągle istnieje. Nick cierpi na syndrom Tetra-amelia, dlatego też jego organizm w fazie płodowej nie wykształcił kończyn. Nie zważając na trudności losu bohater poniższego filmiku postanowił na przekór zrządzeniom losu żyć i cieszyć się życiem. Nick to optymista, który w swoim życiu nie mówi "nie" i stara się dokonać rzeczy wielkich (jak na tak niewielkiego człowieka), Vujicic pływa, gra w golfa i steruje motorówką, ponadto prowadzi zajęcia motywujące, które do prawdy potrafią wycisnąć łzy z oczu każdego, kto dostał w życiu "cały pakiet kończyn". Myślę, że więcej słów jest zbędnych, aby opisywać tak dzielnego i niestrudzonego życiowego wojownika, jakim jest Nick. Zobacz sam drogi czytelniku, jak Ci którzy dostali od życia tak niewiele potrafią to wykorzystać, co de facto jest przeciwieństwem osób ćpających "krokodyla", którzy sami wybrawszy swój los stają się kalekami.

    Czasami wystarczy zastanowić się nad tym co się ma, aby zdać sobie sprawę z tego co niektórzy nigdy nie otrzymali, a mówiąc słowami Nicka: to kłamstwo myśleć, że nie jesteś wystarczająco dobry, że nie jesteś nic wart.
Misja na dziś spełniona.


wtorek, 17 stycznia 2012

Titanic wiek później oraz lekomania

     Już myślałem, że niewiele wydarzeń i rzeczy jest w stanie mnie zaskoczyć, że już nigdy nie odkryje w sobie ciekawskiego dzieciaka którym kiedyś byłem, a tu proszę. Splot sytuacji płynącego stycznia pokazuje mi, że się mylę i nie mam racji. Może wywołał to przypływ entuzjazmu w związku z wprowadzeniem nowej edycji do mojej armii w figurkowym systemie bitewnym (Warhammer Fantasy Battle - tak, mam też takie zainteresowania!), a może troszkę większa niż przeciętnie liczba wolnych godzin. Kto wie.
     Chciałbym, aby moi krajanie zachowali trochę więcej dystansu do tego co się dzieje i nie ulegali ani huraoptymizmowi ani hurapesymizmowi, zarówno tych zawartych w codziennych plotkach bulwarówek jak i "rzetelnym" przekazie medialnym. Przyczyna jest prosta: szkoda zdrowia i naszej inteligencji, aby dawać się wodzić za nos, brać wszystko na poważnie i ze stuprocentową pewnością oraz na każdym z kanałów informacyjnych słyszeć 80 proc. tych samych przekazów. Oj, dziennikarze i reporterzy chyba zapomnieli o swojej działalności misyjnej i zaczęli bawić się w łapanie "łał!" i "O mój Boże!". Ma być brutalnie, o tragedii ludzkiej i nieludzkiej, polityce i jej mezaliansach oraz wydarzeniach w odległych krainach, gdzie trwa/wybuchła wojna albo coś się stało niedobrego/ktoś niezwykły zrobił śmiesznego (np. wpadki Komorowskiego i Obamy). Nie jestem przeciwnikiem mediów i prowadzonej przez nie funkcji rozrywkowej (co to to nie, wszystko ma bowiem swój cel), jednak wymagam czwartej siły uwierzenia w bystrość umysłu, zarówno twoją drogi czytelniku jak i moją oraz reszty społeczeństwa.

No i bang, moje słowa zamieniają się w czyny (mediów). Sto lat po tragedii monumentalnego i "niezatapialnego" liniowca  Londyn-New York mającej miejsce 15 kwietnia 1912 roku , kiedy myśleliśmy, że statki takie jak Titanic (tak samo ekskluzywne i wielkie) nie mogą się zatopić, odbieramy rozpowszechniany przez wszystkie możliwe środki przekazu historię "Titanica 2". Ta tragedia ma oczywiście odmienne realia i diametralnie inne usytuowanie w czasie i przestrzeni.
      W miniony piątek kapitan Costa Concordia w sposób nierozważny (delikatnie mówiąc) zmienił kurs wielkiej łajby i przez to "niefortunnie" zahaczył o skały niedaleko włoskiej wysepki Giglio. Dlatego też, statek po uderzeniu przechylił się na bok i zaczął tonąć, a w dalszej perspektywie zapewne osunie się tak, że nie będzie go widać wcale z nad powierzchni wody. No i co tu więcej stwierdzać? Na pewno to, że kapitan - Francesco Schettino nie dopełnił swoich obowiązków i zachował się niegodnie wobec swojej załogi, pasażerów i funkcji, czyli: nie zszedł ostatni z tonącego statku (w Titanicu kapitan podobno nie zszedł wcale) i co więcej uciekł ze statku już po pierwszych problemach, naraził ponad cztery tysiące pasażerów na utratę zdrowia i życia (jak na razie nie żyje 6 osób), no i naturalnie rozpieprzył statek warty niewyobrażalną kwotę. Nieźle, ciekawe tylko jak on za to zapłaci. Może pomoże mu w tym kolega, którego chciał pozdrowić na owej wyspie, a tak w ogóle, co to za pomysł? Można się jedynie cieszyć z faktu, że w całym tym karnawale "tragedii na bogato" nie zginęło więcej pasażerów, bo pieniądze i straty materialne to oczywiście rzeczy odnawialne. W Titanicu utonęło bądź zamarło ponad 1500 osób i to na środku oceanu. Inne czasy inne tragedie.

Kolejna, choć już całkowicie odmienna kwestia to leki, a dokładniej mówiąc lekomania Polaków. Kiedy po reformach leków refundowanych, wprowadzanych  wprędce i bez uprzedniego konsultowania się z ekspertami, zobaczyłem co dzieje się w naszym społeczeństwie, to troszeczkę zwątpiłem w ustalony porządek. Polacy to wyrafinowani lekomani. Kupujemy witaminy, proszki, syropy, antybiotyki, maści, kremy, zastrzyki, tabletki na dosłownie WSZYSTKO i wielokrotnie bez wyraźnej przyczyny. Świadczyć może o tym przedapteczny (prawie jak przedświąteczny) obłęd trwający w całym kraju. Nie winię tutaj nowego ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza, który dostał do zarządzania najgorsze ministerstwo i wczesniejsze problemy Ewy Kopacz. Trochę winię jednak za to Donalda Tuska, który chciał karać lekarzy (a później aptekarzy) za ich decyzje (trochę to była wypowiedź pod publiczkę) i sankcjonować tą ciężko pracującą grupę zawodową. Mój wujek jest lekarzem więc wiem co piszę. Jednak pieniądze na ratowanie finansów państwa jak widać można zebrać nawet na refundacji leków, a dalej na całym systemie opieki medycznej w Polsce.
     Pieczątka na recepcie, recepta bez pieczątki, leki refundowane w całości i leki refundowane po trochu, żale pacjentów, stres lekarzy, strajk aptekarzy, obłęd społeczeństwa. Osobiście nie kupuje leków praktycznie wcale, a na przeziębienia stosuje domowe sposoby i nie wychodzę z domu (chyba że jest bardzo ciężko i szybko trzeba być zdrowym - wtedy problem rozwiązuje jakiś lek rozgrzewający i witaminka C). Choć muszę się przyznać, że wcześniej kiedy miałem spore problemy z żołądkiem kupowałem przez dłuższy okres jeden lek (pełna cena). Problem leków jest dotkliwy dla tych, którzy medykamentów naprawdę potrzebują.
     Obecnie moja mama musi brać dużo leków (choroba wymaga), babcia z dziadkiem troszkę mniej, a więc od początku stycznia miałem świetny "materiał" do badań. "Żadnych problemów" słyszę z jednej i drugiej strony, a są to choroby przewlekłe. Co jest zatem nie tak w całym systemie?. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie i nie chciałbym się mądrzyć w kwestiach, na których znam się mniej. Po pierwsze to duży problem dla osób przewlekle chorych, którzy mają pełne finansowanie leku i płacą za niego symboliczną kwotę (ok. 1 proc. ceny), teraz pojawia się pytanie, czy zamiast 3 zł będą płacili więcej. Druga kwestia to kolejny obowiązek dla lekarzy, czyli "nie rób żadnych błędów bo wylecisz z pracy i jeszcze za to zapłacisz". Sam bardzo cenie lekarzy i uważam, że to nie ich wina, że służba zdrowia powinna być dawno skomputeryzowana dla zapewnienia lepszej koordynacji zarówno w przeciwdziałaniu epidemiom, leczeniu pacjentów, czy komunikacji z aptekami. Jednak jest pewne "ale". Lekarze odpowiadają za zdrowie swoich pacjentów i muszą zadbać, aby po stwierdzonej diagnozie przepisać właściwe leki, które mają zlikwidować lub opóźnić choróbsko. No i tu własnie zaczyna się problem. Tzn. problem lekarzy, aptekarzy (wczoraj ogłosili godzinny strajk) i przewlekle chorych, którzy na leki muszą wykładać regularnie spore kwoty. Widzimy więc widoczny brak porozumienia i zrozumienia między różnymi grupami społecznymi. Reszta społeczeństwa (ci na prawdę nie przewlekle chorzy) nosi bowiem schorzenie w umyśle , a nie w ciele. Czasami wystarczy chwila przerwy od codziennej gonitwy i "zapieprzu" oraz wypicie wzmocnionej herbatki z dużą ilością cytryny i soku malinowego - to przy pozytywnym myśleniu naprawdę wystarcza. Jednak niektórzy (wiek jest wprost proporcjonalny do lekowych wymagań) ustawią się w kolejce, aby wykupić kilo pigułek i przez sam fakt ich posiadania poczuć się lepiej. Ja wybrałem inaczej.

Aha, zapomniałbym. Niemcom gratuluje nowego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego (Martin Schulz)  i tym samym po 2,5 roku urzędowania, teraz już urzędowo, dziękuje za niezłe (bo bez szaleństw) sprawowanie swojej funkcji Jerzemu Buzkowi. Węgrom (już nie Republice Węgier) składam wyrazy współczucia w związku ze śmieciowym ratingiem, premierem kretynem i konserwatywną skleconą na szybko konstytucją. Ciekawe czy Pan Prezes takich Węgier chciał w Polsce.

środa, 11 stycznia 2012

Pif-paf

Witajcie, 
Na szczęście dziś odnalazłem troszkę więcej czasu, aby coś napisać. Tak więc pisze. To co wydarzyło się w ostatni poniedziałek, czyli "pudło" prokuratora wojskowego płk. Mariusza Przybyła, budzi we mnie mieszane uczucia. Po pierwsze, kiedy na zajęciach dowiedziałem się, że jakiś człowiek targnął się na własne życie podczas konferencji prasowej pomyślałem "O kurde, coś tu nie gra, musiał mieć sporo na sumieniu", jednak po ochłonięciu, zanim jeszcze media przybrały frontalny atak na to wydarzenie, zmieniłem swoje zdanie. Jak bowiem trzeba być zdesperowanym i nieszanującym swojego życia, aby próbować się zabić? Odpowiedź brzmi: bardzo, bardzo. Rozumiem, że politycy, wojskowi, sędziowie czy przedstawiciele innych władz żyją w czasach ciągłego napięcia, skanowania ich przez media, nieustannej i nieformalnej nagonki, ale do diabła, sami wybierali taki zawód! Co było nie tak z Przybyłą, co chciał udowodnić odgrywając makabryczny teatrzyk na spotkaniu prasowym? Jestem dociekliwy i nie do końca wierzę w informacje prezentowane przez media - więc się pytam. 
TVN 24, który zwykł robić sensację tzw. "scoop" z wszystkiego o czym mówi więcej niż jedna stacja donosi:

"W najnowszej historii Polski to wydarzenie bez precedensu. Poniedziałkowa konferencja prasowa prokuratora wojskowego płk. Mikołaja Przybyła zakończyła się dramatem. Najpierw odczytał emocjonalne oświadczenie oskarżając Prokuraturę Generalną i media, po czym wyprosił dziennikarzy z pokoju i oddał do siebie strzał z pistoletu. Przeżył. Rana okazała się być powierzchowna. Prokurator trafi na oddział psychiatrii. Kolejne wydarzenia pokazały jednak gigantyczny konflikt między prokuraturą wojskową i cywilną"

Moim zdaniem dramat to by był gdyby trafił, albo jeszcze gorzej gdyby trafił i umierał w niewyobrażalnym bólu. Czy czegoś wam nie przypomina ta historia? Bo mi i owszem, przypomina. Po pierwsze w głowie tłucze się dzieło Goethego "Cierpienia młodego Wertera", w którym główny bohater (wielki romantyk i egotyk) przez rozterki sercowe palnął sobie w łeb i nie trafił (!). Z tym, że niestety targany miłością do Lotty i zamiłowaniem do prozy Homera, Werter umiera. Druga postać o podobnych losach to Tylor Durden (/Autor) z filmu i książki "Podziemny krąg" ("Fight Club"). No ale tutaj również zgrzyt. Tylor chciał "wystrzelić" ze swojej głowy męczącą go od dawna postać samego siebie, swoje podrasowane alter ego. I też nie trafił i przeżył! Inna rzeczywistość i fabuła jednak zdarzenie podobne.

Uważam, że pułkownik, chciał odciągnąć uwagę od jakiegoś istotnego faktu związanego z prokuraturą wojskową. Albo tez druga wersja, poprzez swoje zachowanie chciał zwrócić uwagę na coś, co wymagało odkrycia w sposób, nazwijmy to "niewerbalny". Jego działanie było bowiem bardzo dziwne, tak samo zresztą jak finał tej historii. Nie jestem ekspertem w targaniu się na swoje życie, ale jeżeli strzela się w głowę to przeważnie chce się popełnić samobójstwo. To było przedstawienie a nie makabryczna konferencja. Przybyła nie trafił, ale za to strzelił stuprocentowo celnie w co innego - w obiektyw kamer, łamy dzienników i tygodników  oraz na usta polityków. Zwróćmy uwagę, że tuż po "postrzeleniu" udzielał on wywiadu przez telefon, oznacza to że bardzo, bardzo się zawahał i tym samym adekwatne jest do tego określenie "powierzchowne" obrażenia. Może była metoda, aby w tak straszliwy sposób skierować na sprawę/siebie uwagę ospałego społeczeństwa? Jednak dlaczego droga prowadzi zawsze przez  tak skrajne działanie, można to było zrobić zupełnie inaczej. Czyżby przybyła miał coś ciężkiego na sumieniu. Nie wiem.
A wiesz drogi czytelniku co wspomniał pułkownik/prokurator przed oddaniem strzału? Odczytał emocjonalne oświadczenie dotyczące zarzutów, które stawiały mu media w związku ze złamaniem prawa w nadzorowanym przez niego śledztwie dot. katastrofy smoleńskiej. No i jak mam nie mówić "mam tego, kurwa dość" kiedy ktoś po raz enty chce rozmawiać o katastrofie smoleńskiej? Skończmy to raz na zawsze unikając bólu, cierpienia, negatywnych emocji i obrony krzyża na Krakowskim.

Nie jestem dziennikarzem śledczym, a pomniejszym pisarzem, więc wszystkie kwestie związane z tym zajściem przedstawiam oczami mediów:

Warto poczytań (nawet dwie ostatnie...).


"My eyes are open"

sobota, 7 stycznia 2012

Serduszko

     Witajcie, teraz siły wszechświata zdecydowanie się na mnie uwzięły - odebrały mi resztki wolnego czasu! Jednak teraz tylko, króciutko i może nawet lepiej drogi czytelniku (podobno krótsze artykuły przyjemniej się czyta) wklikam króciutki post. Przed moim blokiem, który wkomponowany został w betonową dżunglę górujących quasi mrówkowców, zostaje złapany przez policję. Na szczęście/nieszczęście to tylko "rutynowa" kontrola. Sprawdzają mój telefon, tożsamość i stan psychicznej wytrzymałości, bo pomimo tego, że mówię im, że nie mam przy sobie dragów każą mi opróżnić kiszenie - proste pytania i proste odpowiedzi. Nic przy sobie nie mam (szczęśliwie), lecz kontrola policyjna przed moim blokiem każe mi dwa razy zastanowić się nad tym jak bardzo jestem wolny, bo przecież przed moim bloczkiem nigdy nie było patrolów. Cóż czasy się zmieniają. Jednak też poniekąd dzięki nim kilka razy uszedłem z całą gębą.

     Oderwany od rozważań na temat Korei, o której płodzę pracę dyplomową, powołując się na mentora w tematyce (Waldemara Dziaka), po raz kolejny uzmysławia mnie, że minął już rok i po raz kolejny jutro jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Jak ten czas leci, to już 20 lat odkąd pozytywnie zakręcony Owsiak w swoich czerwonych portkach, hipsterskich okularach (choć zapewne kilkanaście lat temu były całkiem normalne) i koszuli od Pospieszalskiego (Owsiak dostał ją jak za czasów gdy ten był podobno normalny) będzie robił mały, dobry przewrót. No i niezmiernie się z tego cieszę! To jest człowiek, który potrafił pokazać światu, własnie przez bardzo zręcznie nazwaną akcję charytatywną (zastanawialiście się kiedyś nad etymologią WOŚP ?) i festiwal muzyczny, że możliwe jest wspólne, pokojowe działanie w jakimś konkretnym celu. Ten dzień, pomimo że spędzę go jak w ubiegłym roku na drugiej uczelni, pozwala mi uzmysłowić sobie, że są na świecie dobrzy ludzie, którzy pomagają dzieciakom, i którzy nie chcą, aby los rozdawał nierówno. Nowożytni Prometeusze. Bierzmy z nich przykłąd
     No i zachęcam Cię, mój drogi czytelniku, abyś wrzucił przysłowiowy "pieniążek" do skarbonki osoby z "puszką", bo jeżeli zadziałamy tak jak na wyborach, gdzie frekwencja się liczy, a WOŚP byłoby partią, to niech wygra najlepsze ze wszystkich ugrupowań.