Jak każdy żywy organizm, także i wasz autor potrzebuje „naładowania baterii” i złapania oddechu. Niemniej, dla wielu osób wyjazd gdziekolwiek łączy się ze stresem większym niż sama praca i dużą ilością zadań do zrealizowania „tuż przed”. Na szczęście, wypracowałem konsensus i znalazłem się gdzieś pomiędzy ładowaniem baterii a dużą ilości zadań. W GogoApps, czyli firmie, w której pracuje, musiałem napisać „tylko” instrukcję na czas nieobecności, obiecać że przywiozę rum i cygara, a dalej już tylko fruuuuuu do Varadero (taki kubański Hel). A właśnie, zapomniałem dodać, że to była opcja wakacji na-ostatnią-chwilę, bo od czasu kiedy moja dziewczyna znalazła ofertę mieliśmy całe 2 dni do wylotu. I się zaczęło.
Zima i nagle lato
Wstajemy nieprzytomni jakoś o drugiej/trzeciej w nocy (wylot o szóstej z minutami), na zewnątrz pizgawica, śniegi i smutek. Wyrzucam śmieci, żeby nie wyszły ze śmietnika pod zlewem podczas nieobecności. Przed wyjściem dwa razy full check czy wszystko zabrane, wyłączone zostawione pod opieką (opcja jak z „Dnia świra”). Robię zdjęcie tej opuszczanej lodowej krainy dla porównania.
Później samochodem na Chopina. Dobra organizacja, wiemy co, skąd i kiedy. Po kontroli jeszcze kilka minut na bezcłówkę, choć wszystko oprócz wódy i petów drogie i w zasadzie mało potrzebne, więc pas. Wsiadamy do samolotu z innymi podróżnikami. 11 godzin lotu flagowym Dreamliner'em polskich linii. I na zagłówkowym-przyjacielu-pasażera oglądam filmy (dobrze, że nie poszedłem na „Doktora Strange” do kina…), słucham całkiem nowych płyt a później męczę książkę. Co jakiś czas robię wymuszoną wycieczkę do air-kibla żeby rozprostować kości, bo trudno usiedzieć, a jeszcze ciężej zasnąć będąc dłuższym niż przewidzieli twórcy klasy ekonomicznej. No i nie było nic do jedzenia po drodze – dobrze, że jest opcja kupienia czegoś oprócz stylowej biżu i pamiątek z logo LOT-u w mobilnym bufecie. Kilka razy turbulencje - mam w głowie wszystkie katastrofy lotnicze z dokumentów na Discovery i filmów, gdzie „z nieznanych przyczyn” samolot znika z radaru. Trochę spociły mi się ręce z tej podniebnej trzęsawicy. No i po tych jedenastu godzinach lądowanie.
Już w rękawie samolot-terminal czujemy, że amplituda temperatur Polska-Kuba to jakieś 30-40 stopni. Organizm nie wie co się dzieje, bo takie „lato w zimę” jeszcze mi się nie przytrafiło. I wreszcie jest upragnione bumelowanie w tropikach. Jak przaśnie! W drodze z lotniska widzę przez okno, że wszystko jest ciekawie inne, taki trochę tropikalny PRL. Trochę domów bez okien (na Kubie są tylko takie „przesłony”, bez szyb), jakaś młodzież czekająca na nie wiadomo co na przystankach i krawężnikach, trochę localsów, krajobraz i… przepiękne oldtimery! Stare buick’i, lincolny, fordy, a także „nasze” małe i duże fiaty („maluchy” nazywane są „el polaquito”), stąd też duża ilość amerykanów po sześćdziesiątce i siedemdziesiątce, którzy przyjeżdżają na wyspę przypomnieć sobie piękno automotoryzacji minionych lat.
Ciągle socjalizm
Kierownik wycieczki mówi nam kilka ciekawych faktów o Kubie. Dowiaduje się, że kurs CUC (waluta wymienialna, jedna z dwóch obowiązujących w państwie) jest sztywno regulowany przez państwo, wymienialność do euro wynosi 1:1, a hotelowe kantory czasem przycinają i za 1 euro dostaje się nawet mniej niż 1 peso. Druga waluta to CUP, jest niewymienialna, płacą nią localsi i jest bardzo słaba, bo w stosunku do CUC to 1:27. No i co ciekawe dla polskiego konsumenta, w różnych sklepach ceny produktów są praktycznie takie same, ustalone na sztywno jak kurs peso. Przy produktach podaje się zarówno ceny w CUC jak i CUP. Warto wspomnieć w temacie walut, że w 2004 roku w wolnym obiegu funkcjonował dolar amerykański, teraz żeby wymienić dolary na peso należy zapłacić 10% prowizji. Chyba ciągle nie do końca jest tak pięknie z liberalizacją na linii Kuba - Stany Zjednoczone.
między sąsiadami niedo końca tak fantastycznie - źródło: www.sampsoniaway.org |
Jak wiele rewolucji, także ta kubańska w 1959 roku przyniosła zmiany, które w późniejszych latach ciężko było nazwać pozytywnymi i konstruktywnymi dla dobrostanu państwa i obywateli. Pod koniec lat pięćdziesiątych został obalony znienawidzony przez Kubańczyków Fulgencio Batista (marionetka USA, wygrał w sfałszowanych wyborach), a na jego miejsce w wojskowym stylu wkroczył Fidel Castro. No i tak to się zaczęło - po dziś dzień na ulicach i w sercach niektórych Kubańczyków ciągle widać sentymenty do rewolucji i ich ojców: Ernesto Che Guevary oraz właśnie Fidela Castro. Świadczą o tym wizerunki rewolucjonistów na pamiątkach, murach oraz flagach na terenie całej Kuby.
Infrastruktura wywczasu
Wyspa stawia na rozwój hotelarstwa i infrastruktury dla przyjezdnych. Według jednego ze źródeł 50-70 proc. przychodów w państwie generują turyści. Tam gdzie byłem, czyli Varadero, powstaje obecnie kilka hoteli na raz, a wiele miejscowości przeistacza się dosłownie w miasta dla turystów. To dobry stymulant dla gospodarki, ale ciągle - centralnie sterowany. Dodatkowo całe sieci hoteli należą do spółki „Gaviota” (Mewa), którą kontroluje rodzina Castro z Raulem na czele. Nie trzeba dodawać, że to właśnie ta nieliczna grupa wybranych jest beneficjentami zysków i zagranicznych pożyczek na ten sektor. Bardzo przypomina mi to sytuację grupy „wybrańców” z Korei Północnej (24% klasa zasadnicza), która pławi się w luksusach w sytuacji biedy reszty społeczeństwa.
typowy turysta |
Oprócz naszej grupki z Polski, z których muszę wymienić Pana Lucjana, starszego samotnego wczasowicza, który uciekał przed zimą i bezskutecznie chciał przedłużyć swój pobyt, widziałem dużo ruskich przy barze, większość prawie wcale nie mówiła po hiszpańsku czy angielsku, co doprowadzało osoby z obsługi hotelowej do rozpaczy. Moją uwagę szczególnie zwrócił taki jeden ulany i czerwony na mordzie typ, który był z ładną dziewczyną (czar pieniądza?). Rusek od rana siedział przy kontuarze i łoił jakieś lokalne drinki albo starą sprawdzoną wódę, a jego lala zmęczona życiem i wywczasem, chyba tylko liczyła czas do końca urlopu. No i Amerykanie – wszędzie ich pełno na Kubie, od hałaśliwych i nawalonych nastolatków i dwudziesto-trzydziestolatków (w tej grupie pełno było osób z nadwagą), po staruszków, którzy patrząc na oldtimery z rozrzewnieniem wspominali lata swojej młodości.
Cygara, rum i taksówki
Zmiana czasu nie wpłynęła na nas zbyt dobrze (zegarki cofnięte o 6 godzin), bo wstawaliśmy skoro świt, a o 22-23 nie było już siły na nic. Ale trzeba było jakoś funkcjonować i zwiedzać! Gdy zapytałem w recepcji, ile jest pieszo do centrum miasta, urocza recepcjonistka odpowiedziała, że jakieś 5 minut autobusem. Po doprecyzowaniu, że jednak chcemy się tam udać z przysłowiowego buta (tj. pieszo), zrobiła wielkie oczy i powiedziała, że jakieś 40 minut. Nic to jednak dla wytrwałych podróżników – wygodne buty, krem na wszystko co może spalić słońce i w drogę. Szło się faktycznie długo, ale przynajmniej widoki były ciekawe. Mijały nas przepiękne samochodu, które w większości były taksówkami, stare autobusy wożące robotników i pracowników hoteli (a wśród nich takie amerykańskie school bus!) i turyści na wynajętych skuterach.
Happy Ann
Przez nikłą ilość oznaczeń nie było zbyt łatwo trafić do centrum miasta, ale jakoś w końcu się udało. Przeszliśmy przez jakiś park, który przypominał mi trochę te z dzieciństwa, i jakąś niestandardową drogą (bo przez rozsypujące się schody) doszliśmy do wesołego miasteczka, w którym tłumnie bawili się Kubańczycy. Tam przerwa na piwko: do wyboru dwa rodzaje puszkowanych 0,33 - Cristal i Bucanero, które pomimo, że troszkę sikaczowate, dobrze gasiły pragnienie. Z zatłoczonego wesołego miasteczka udaliśmy się do centrum, w którym drogi na styl amerykański były zorganizowane równolegle i prostopadle oraz oznaczone numerami, więc trzeba było liczyć przecznice.rewolucja ciągle żywa part I |
rewolucja ciągle żywa part II |
rewolucja ciągle żywa part III |
Jeden ze sprzedawców ulicznych nas skusił! Czarnoskóry chłopak ubrany jak amerykański raper przeprowadził nas przez slumsy do jakiegoś obskurnego baraku, gdzie miał cygara w dobrej cenie. Kupiliśmy dwie małe paczki Jose L. Piedra (takie które palił Fidel Castro) i dowiedzieliśmy się, że ma też… zielsko! Już zbiłem z nim piątkę, już się cieszyłem, a on mówi, że może sprzedać tylko „paczkę” za 60 peso, co po pierwsze było niemałą sumką, a po drugie nie dalibyśmy rady „przepalić” takiej ilości we dwie osoby w tak krótkim czasie. Jednak pokrzepieni faktem, że ktoś ma tu coś zakazanego (na Kubie za posiadanie narkotyków przez turystów jest automatyczna deportacja i dalsze nieprzyjemności w kraju, a za większe ilości więzienie) jakoś nas rozochociła i postanowiliśmy, że zapytamy kolejnych ulicznych sprzedawców cygar o magiczny susz. Druga osoba:
- Cigars?
- No thanks, but maybe you have some (półszeptem) ma-ri-hu-ana?
- Marihuana… do you want cocaine?
- No, marihuana will be ok
To był jegomość w wieku 30-40 lat, powiedział nam żebyśmy poczekali, bo musi porozmawiać z szefem i będzie nam w stanie załatwić troszkę lokalnego specjału za 20 peso. Odeszliśmy na bok, podczas gdy czekaliśmy na naszego amigo, obok stanął radiowóz. Jako potencjalnie zagrożeni musieliśmy zwiększyć czujność i udać się w inne miejsce. Po kilku minutach domorosły diler pojawia się na horyzoncie i daje nam znać żebyśmy z nim poszli. Trzyma jakiegoś dzieciaka za rękę, że niby on tylko-wyszedł-na-spacer itd. Profesjonalizm. Wchodzimy w jakąś uliczkę, on daje mi zawiniątko. Czuję pod palcami że zawartość woreczka jest jakaś sypka, ale myślę, że po prostu na wyspie mają bardziej pokruszone. Kubańczyk mówi, żebyśmy palili TYLKO w hotelu i żeby nikt nie widział i w ogóle nic! Udało się jeszcze zejść z ceny do 18 peso. Rozchodzimy się. Po kilkunastu metrach mówię do mojej dziewczyny, że trochę to sypkie, jakoś ręce mi charakterystycznie nie pachną itd. Jak przeszliśmy jeszcze troszkę, biorę zawiniątko przed oczy i przez biały plastik torebki widzę, że kolor jakiś taki inny i w ogóle nie pachnie. No i jak się potwierdziło w hotelu, zostaliśmy zrobieni w wała, a niby-diler sprzedał nam jakąś herbatę. Myślałem, że w moim wieku to się nie zdarza, no ale cóż – zostałem oszukany jak dziecko. Oby przynajmniej za tą kasę kupił jakiś porządny mundurek dla tego dzieciaka. Wracamy do hotelu śpiewając “We are the loosers” w rytm “We are the champions” Queen’ów.
#daliśmysięnababrać |
#problemypierwszwgoświata |
tak, to oni |
Zagubieni w Hawanie
Nie byłoby Kuby bez Hawany, postanowiliśmy więc na własną rękę odwiedzić stolicę cygar i rumu. Zorganizowane wycieczki były dobre na półkoloniach w Rabce i już sam wyjazd nie-do-końca-na-własną-rękę na Kubę sprawiał, że czułem się turystą z lekka ubezwłasnowolnionym, więc przynajmniej Hawana powinna być „samodzielna”. Autobusy z Varadero do Hawany jeździły co jakieś 2-3 godziny, ale nie było ich wiele w ciągu dnia. Złapaliśmy więc jeden o dwunastej w południe i po dwuipółgodzinnej podróży dotelepaliśmy się do Hawany. Muszę tutaj dodać, że bilety wyglądały bardzo ciekawie, bo w zasadzie nie przypominały znanych mi biletów, a kierowca autobusu za każdym razem liczył pasażerów bo musiał wiedzieć ile osób może przyjąć na pokład na miejsce tych co już wysiedli.
Gdy dojechaliśmy do stolicy, uderzył mnie chaos. Localsi mieszali się z turystami, dzieciaki grały w piłkę na betonie, ludzie z walizkami przemieszczali się z miejsca na miejsce, a już w samych drzwiach autobusu, Kubańczycy oferowali nam wynajem kwater i oczywiście przewozy taxi. Bez dobrej znajomości hiszpańskiego, bez mapy i bez przewodnika było mocno na żywioł. Ba, nie wzięliśmy nawet cieplejszych ubrań, wody czy w pełni naładowanych telefonów (co i tak na niewiele by się zdało przy cenach 4 PLN za SMS, 10 za połączenie i 4,99 za 100 kb). Dlatego określałem później naszą wyprawę „na Giewont w klapkach”.
wąskie uliczki Hawany |
Mijając o centymetry (serio, myślałem, że kogoś trzepniemy) localsów, turystów i elementy ulicy udajemy się do pierwszego miejsca szalonej wycieczki – restauracja. Tam młody Kubańczyk ze skorpionem wytatuowanym na dłoni gra jakieś skoczne rytmy, a jak kończymy jeść podchodzi i uśmiecha się czekając na jakiś pieniądz. Na PLNy za jedno danie i dwa piwa płacimy jakieś 130 złotych (chyba nas orżnęli).
Pędzimy szaloną „zabawką” zatrzymując się co jakiś czas przy historycznych miejscach. „Tu było to”, „tam było tamto”, „tu mieszkał ten-a-ten” – zbyt wiele informacji do przyswojenia, ale zapamiętuje ciekawe szczegóły, na przykład kobietę na kurze w szpilkach jako symbol emancypacji czy przybytek mnichów przerobiony na hotel. Za dużo by opisać. Na ulicach bieda przeplatana z lokalnym kolorytem, jakieś babcie piją rum przed wejściem do wiekowych kamienic, mężczyźni grają w karty i palą cygara. Wszędzie jakieś sklepy, sklepiki, zakłady, mieszkania, opuszczone pomieszczenia.
oddaj fartucha (księgę zaklęć) |
jak się złapie za te części posągu to coś tam się dzieje |
feministka level "pro" |
behind the bars |
Hawański street-art |
Szaleństwo, Jordy i Ramses
Dowiedzieliśmy się mniej więcej tyle, że ostatni autobus do Varadero odjeżdża „gdzieś przy tunelu na zakręcie ulicy”. No to poszliśmy na wyznaczone miejsce, a tam ani ludzi, którzy by na niego czekali, ani żadnych oznaczeń (w ogóle żaden przystanek nie miał oznaczeń co gdzie i kiedy z niego odjeżdża). Pytamy ludzi, nikt nie mówi po angielsku. Jeden mężczyzn nam tłumaczy wszystko, ale po hiszpańsku, inni mówią, że stoimy w złym miejscu i to jest jakieś sześć ulic dalej. Do autobusu pozostało 20 minut, a nikt nic nie wie. No to podchodzę do dwóch chłopaków i się pytam czy mówią po angielsku – little – odpowiada mi jeden. Dobra powinno wystarczyć. Tłumaczymy wszystko i okazuje się że jadą do Matanzas, z którego będzie można się dostać do Varadero. Nieźle! Jeden ma na imię Jordy a drugi Ramses. Okazuje się, że z przystanku na którym czekamy nie będzie odjeżdżał nasz podmiejski autobus. Nie wiem jak się o tym zorientowali, skoro nigdzie żadnych oznaczeń, informacji, cokolwiek – najwidoczniej zmysł Kubańczyka. Biegniemy zatem przez jakieś uliczki, dziwnymi skrótami, o centymetry mijamy samochody, które nas prawie rozjechały i czekamy na zatłoczonym przystanku wśród głośnych lokalsów. Rozmawiamy z chłopakami. Jordy studiuje i uczy dzieci biologii a Ramses zajmuje się modelingiem (z tego co zrozumiałem). Są bardzo mili, jak przyjeżdża autobus (wszyscy rzucają się na niego jak oszalali) Jordy płaci lokalnymi miedziakami za nasze bilety. W przeliczeniu wychodzi jakieś 50 groszy za osobę. Dobra cena, choć w ZTM by się raczej nie przyjęła.
To co działo się w naszej drodze powrotnej można opisać jako festiwal w środku komunikacji. Dlaczego? Trafiliśmy akurat na „Święto armat” czy coś w tym rodzaju i na ulicach dzikie tłumy, wycieczki, obłęd. W maksymalnie zatłoczonym autobusie jest niesamowita atmosfera – głośno i zabawnie. Ludzie krzyczą coś do siebie, a to żeby się przesunąć bo ktoś wysiada, a to znajomi się zobaczyli, jeszcze ktoś chce kupić bilet. I tak jedziemy szczęśliwi ale zmęczeni i zastanawiamy się co dalej. Autobus staje. Chłopacy pokazują, żeby jak najszybciej wysiadać bo tłum nas wepchnie do środka i pojedziemy dalej. No to bierzemy nasze graty i wypadamy w środku niczego. Niby przystanek, a dookoła dżungla i ludzie. Taki trochę punkt tranzytowy, tyle że bez jakichkolwiek oznaczeń. Nic. Podjeżdżają tylko autobusy – niektóre oznakowane, inne nie. W międzyczasie, gdy czekamy na drugi autobus, Jordy i Ramses dodają nas na Facebooku, żeby kontakt się nie urwał. I nie urywa się! Jak wracamy do Polski piszemy z nimi kilka razy i dziękujemy za pomoc w potrzebie. A pomogli nam bardziej niż ktokolwiek, pytali nawet, czy nie jesteśmy głodni, gdy jakaś lokalna handlarka chodziła po tym punkcie tranzytowym z przekąskami.
Podjeżdża nieoznakowany autobus, a nasi kubańscy druhowie po kilku słowach z kierowcą energicznie machają na nas ręką i stają w drzwiach, żeby nikt inny nie wszedł. Okazuje się że to nasz autobus, a oni uniemożliwili innym zajęcie naszych miejsc. Naprawdę szlachetnych ludzi spotkałem właśnie na Kubie, zaskakujące. Żegnamy się pospiesznie i zajmujemy miejsce w minibusie. Robi się ciemno a my już nie mamy u boku naszych przewodników. Do busa wchodzą bardzo różne osoby: żołnierz z książką o historii rewolucji, matka z dzieckiem, która później sama wysiada w jakiejś dziczy, tak samo jak wystrojone nastolatki, których kierowca instruuje, że mają iść w tamtym kierunku. Przez autobus w ciągu ponadgodzinnej drogi przewijają się jeszcze inne ciekawe postaci, z których wiele wygląda jakby jechało na dobrą imprezę. Dosłownie szaleństwo!
Kierowca zatrzymuje się przy jakimś hotelu i mówi coś po hiszpańsku, po chwili refleksji obraca się jeszcze raz przez ramię i zadowolony, że przypomniał sobie słówko, pyta „toilet?”. Ja i Ania kręcimy głowami, ale jak kierowca wychodzi robimy sobie przerwę na skręcanego papierosa. Po jakimś czasie, zmęczeni dojeżdżamy do Varadero, jest ciemno a my, ostatni pasażerowie anonimowego minibusa, nieźle zmaltretowani. Z ostatniego przystanku wracamy fikuśną cocotaxi do hotelu, gdzie w pokojach padamy bez życia.
Dowiedzieliśmy się mniej więcej tyle, że ostatni autobus do Varadero odjeżdża „gdzieś przy tunelu na zakręcie ulicy”. No to poszliśmy na wyznaczone miejsce, a tam ani ludzi, którzy by na niego czekali, ani żadnych oznaczeń (w ogóle żaden przystanek nie miał oznaczeń co gdzie i kiedy z niego odjeżdża). Pytamy ludzi, nikt nie mówi po angielsku. Jeden mężczyzn nam tłumaczy wszystko, ale po hiszpańsku, inni mówią, że stoimy w złym miejscu i to jest jakieś sześć ulic dalej. Do autobusu pozostało 20 minut, a nikt nic nie wie. No to podchodzę do dwóch chłopaków i się pytam czy mówią po angielsku – little – odpowiada mi jeden. Dobra powinno wystarczyć. Tłumaczymy wszystko i okazuje się że jadą do Matanzas, z którego będzie można się dostać do Varadero. Nieźle! Jeden ma na imię Jordy a drugi Ramses. Okazuje się, że z przystanku na którym czekamy nie będzie odjeżdżał nasz podmiejski autobus. Nie wiem jak się o tym zorientowali, skoro nigdzie żadnych oznaczeń, informacji, cokolwiek – najwidoczniej zmysł Kubańczyka. Biegniemy zatem przez jakieś uliczki, dziwnymi skrótami, o centymetry mijamy samochody, które nas prawie rozjechały i czekamy na zatłoczonym przystanku wśród głośnych lokalsów. Rozmawiamy z chłopakami. Jordy studiuje i uczy dzieci biologii a Ramses zajmuje się modelingiem (z tego co zrozumiałem). Są bardzo mili, jak przyjeżdża autobus (wszyscy rzucają się na niego jak oszalali) Jordy płaci lokalnymi miedziakami za nasze bilety. W przeliczeniu wychodzi jakieś 50 groszy za osobę. Dobra cena, choć w ZTM by się raczej nie przyjęła.
mistrz drugiego planu (na godzinie dziesiątej) |
To co działo się w naszej drodze powrotnej można opisać jako festiwal w środku komunikacji. Dlaczego? Trafiliśmy akurat na „Święto armat” czy coś w tym rodzaju i na ulicach dzikie tłumy, wycieczki, obłęd. W maksymalnie zatłoczonym autobusie jest niesamowita atmosfera – głośno i zabawnie. Ludzie krzyczą coś do siebie, a to żeby się przesunąć bo ktoś wysiada, a to znajomi się zobaczyli, jeszcze ktoś chce kupić bilet. I tak jedziemy szczęśliwi ale zmęczeni i zastanawiamy się co dalej. Autobus staje. Chłopacy pokazują, żeby jak najszybciej wysiadać bo tłum nas wepchnie do środka i pojedziemy dalej. No to bierzemy nasze graty i wypadamy w środku niczego. Niby przystanek, a dookoła dżungla i ludzie. Taki trochę punkt tranzytowy, tyle że bez jakichkolwiek oznaczeń. Nic. Podjeżdżają tylko autobusy – niektóre oznakowane, inne nie. W międzyczasie, gdy czekamy na drugi autobus, Jordy i Ramses dodają nas na Facebooku, żeby kontakt się nie urwał. I nie urywa się! Jak wracamy do Polski piszemy z nimi kilka razy i dziękujemy za pomoc w potrzebie. A pomogli nam bardziej niż ktokolwiek, pytali nawet, czy nie jesteśmy głodni, gdy jakaś lokalna handlarka chodziła po tym punkcie tranzytowym z przekąskami.
wybawcy - po lewej stronie Jordy, po prawej Ramses |
Kierowca zatrzymuje się przy jakimś hotelu i mówi coś po hiszpańsku, po chwili refleksji obraca się jeszcze raz przez ramię i zadowolony, że przypomniał sobie słówko, pyta „toilet?”. Ja i Ania kręcimy głowami, ale jak kierowca wychodzi robimy sobie przerwę na skręcanego papierosa. Po jakimś czasie, zmęczeni dojeżdżamy do Varadero, jest ciemno a my, ostatni pasażerowie anonimowego minibusa, nieźle zmaltretowani. Z ostatniego przystanku wracamy fikuśną cocotaxi do hotelu, gdzie w pokojach padamy bez życia.
Happy end
Sukces odnotowany drogi czytelniku, warto było na własną rękę pojechać do stolicy – choćby po to, aby to wszystko przeżyć. Tak samo jak było warto pojechać na Kubę. I tu właśnie kończy się ta przydługa opowieść, trochę mi zajęło, żeby wszystkie wspomnienia włożyć w jeden artykuł, który tutaj publikuję. Jeżeli się podobał, dziękuję, jeżeli nie, polecam odwiedzić kraj cygar i rumu i zobaczyć jak piękne może być to państwo. Zakładam, że taki folklor będzie panował niedługo, bo już teraz czuć wiatr zmian. Zatem im szybciej pojedziesz poczuć klimat Kuby, tym lepiej!
Sukces odnotowany drogi czytelniku, warto było na własną rękę pojechać do stolicy – choćby po to, aby to wszystko przeżyć. Tak samo jak było warto pojechać na Kubę. I tu właśnie kończy się ta przydługa opowieść, trochę mi zajęło, żeby wszystkie wspomnienia włożyć w jeden artykuł, który tutaj publikuję. Jeżeli się podobał, dziękuję, jeżeli nie, polecam odwiedzić kraj cygar i rumu i zobaczyć jak piękne może być to państwo. Zakładam, że taki folklor będzie panował niedługo, bo już teraz czuć wiatr zmian. Zatem im szybciej pojedziesz poczuć klimat Kuby, tym lepiej!